Jarosław Kowal: Gdzie czujecie się najbardziej jak w domu?
Bartosz Weber: Właśnie jestem u siebie w domu, więc chyba po prostu tutaj.
Gaba Kulka: To takie pandemiczne pytanie, aż dreszcz przechodzi [śmiech].
BW: Mam kilka miejsc, gdzie czuję się jak w domu. Mam pracownię, do której od ponad roku bardzo lubię przychodzić; w domu, w którym mieszkam też jest spoko - do Franka właśnie przyszedł kolega i grają w star warsy; mieliśmy też dzisiaj pierwszą próbę do koncertów Domu i na próbach również czuję się jak w domu, podobnie zresztą na koncertach. A już najlepiej czuję się wtedy, kiedy rozkładam na próbie sprzęt, tuż przed graniem. Mam wtedy wewnętrzny spokój i jest mi dobrze.
Aleksandra Cieślak: Ja też bardzo dobrze czuję się u siebie w domu, gdzie zarazem żyję i pracuję - mam wielofunkcyjny dom [śmiech]. Do tego czuję się trochę jak w domu, kiedy jestem w lesie. Przyroda totalnie mnie resetuje, czuję się wśród niej bardziej jak u siebie, niż kiedy jestem w mieście. Mam często takie dziwne wrażenie, że muszę już wracać z lasu, a przecież tak naprawdę już jestem w domu.
A w Polsce nadal czujecie się jak w domu?
BW: Miałem ostatnio fajną rozmowę z córką, która jest już dorosła i kiedy rok temu zaczęła się wojna w Ukrainie, zapytała: To co? Uciekamy? Powiedziałem, że nie, bo na przykład tutaj jest moja mama, której nigdzie zabrać nie mogę. Mimo wszystko cały czas czuję, że tutaj jest dom. Oczywiście mógłbym z każdego miejsca na Ziemi zadzwonić do rodziny i pogadać, ale spotkać się z Gabą, zrobić utwór i później zagrać go już nie. Miałem podobną rozkminkę, kiedy jechałem do Stanów Zjednoczonych na wymianę studencką. To było dawno temu, więc mieli tam wszystko, a u nas wielu rzeczy brakowało - wydawało mi się, że Ameryka jest super. Zostałem dłużej niż zakładałem, że zostanę, z miesiąc spóźniłem się na studia [śmiech], ale w końcu wróciłem, bo czekały na mnie dwa zespoły. Stwierdziłem, że to ma większe znaczenie. Wychodzę też z założenia, że jeżeli coś jest nie tak, to trzeba to posprzątać, a nie porzucać. Nie jestem wielkim patriotą, ale nie uznaję zamiatania wszystkich problemów pod dywan, bo zaraz zrobi się z tego górka, o którą będziemy się potykać.
AC: Istotny jest też język, który tworzy naszą rzeczywistość. Dom to miejsce, w którym można się swobodnie wypowiadać we własnym języku i dlatego Polska zawsze będzie moim domem.
GK: Słucham was i zastanawiam się, na czym polega "czucie się jak w domu" i na czym polega sam "dom". Dla mnie jest to miejsce, gdzie nie trzeba często i wiele tłumaczyć. Nie trzeba mówić, co robisz, dlaczego to robisz, dlaczego w taki sposób to robisz. Nawet jeżeli dochodzi do tarć z zewnętrzną rzeczywistością, nie musisz na każdym kroku wszystkim dookoła tłumaczyć, o co ci chodzi i kim właściwie jesteś. Pokrywa się to poniekąd z kwestią języka, choć nie musi to być dosłownie posługiwanie się nim. We własnym domu po prostu wiesz, co gdzie jest. Kiedy czegoś szukasz, najczęściej wiesz, do której szafki zajrzeć.
AC: W domu można się po prostu wyluzować. Nie odczuwasz wtedy napięcia, nie musisz podejmować aktywności prowadzących do tego, żeby ktoś cię zrozumiał. Masz pełną swobodę.
Kiedy przeczytałem, że Dom wyrósł z energii protestu i gniewu związanego z łamaniem praw kobiet, spodziewałem się muzyki, która w każdym dźwięku będzie tę złość wyrażać, jak we free jazzie z końca lat 50., punk rocku z lat 70. czy rapie z lat 80., ale wasza złość ma zaskakujące, bo subtelne oblicze. Od początku zakładaliście sięgnięcie po kontrast czy emocje wypłynęły z was w takiej formie spontanicznie?
GK: To, z czego ta płyta wyrosła i to, jaki ciąg zdarzeń zebrał nas - jako konkretną grupę artystów - w jednym miejscu wynika z dwóch odmiennych kwestii. Powodów naszego zgromadzenia było kilka, jeden z nich to korzeń związany z koncertami w oknie, ale nie wydaje mi się, żeby tylko to definiowało ten materiał.
AC: Album jest kolejnym etapem związanym z miejscem, w którym to wszystko się zaczęło. Działalność Kolektywu Aurora, manifestacje w oknach, koncerty wynikające z potrzeby dołączenia do Strajku Kobiet, ale w formie strajkowania w domu, przystępnej dla osób, które chcą się wypowiedzieć, ale mogą obawiać się energii tłumu, który bywa bardzo chaotyczny - to były nasze początki. W obliczu pogłębiającej się polaryzacji społeczeństwa przyświecało mi stworzenie miejsca, gdzie można by się poczuć właśnie jak w domu. Gdzie można by na chwilę poluzować gumkę w gaciach i nie czuć się zobowiązanym do opowiadania się po którejkolwiek ze stron. Nasze kolejne działania coraz bardziej w tym kierunku zmierzały. Ostatni ze zrealizowanych przez nas spektakli - "Królowa Śniegu. Rytuał rozmrażania serc" - był najbliższy składu, w jakim zarejestrowaliśmy album.
BW: Dla mnie to jest bardzo prosta rzecz - nie odpowiadało mi to, jak bardzo ludzie się podzielili. Uważam za ważne, żebyśmy razem szli przez życie. Ważne jest zebranie się i zrobienie czegoś wspólnymi siłami tak, jak my zrobiliśmy razem płytę.
Skoro historia albumu "Dom" sięga tak daleko wstecz, to czy przeszedł po drodze liczne przeobrażenia i pod względem treści, i pod względem muzyki?
BW: Trochę rzeczy ze spektaklu - który był punktem wyjścia - wypadło i pojawiło się trochę nowych.
GK: O ile się jednak nie mylę, teksty tych utworów nie zostały stworzone na potrzeby spektaklu. To nie jest tak, że album stanowi adaptację pochodzącej z niego muzyki.
AC: Te piosenki... Czy właściwie raczej teksty, chociaż nuciłam je sobie wcześniej w głowie...
GK: To są piosenki. Nierzadko dostaje się tekst, który ma zostać piosenką i bardzo często od razu widać, czy to rzeczywiście może być piosenka, czy nie. U ciebie nie miałam wątpliwości - to były piosenki [śmiech].
AC: W takim razie te piosenki w większości rzeczywiście powstały wcześniej. Pod spektakl napisałam piosenkę "Noc" i dedykowałam ją Gerdzie. W przypadku pozostałych podeszłam do tego trochę przewrotnie - stwierdziłam, że piosenki, które już mam idealnie wpisują się w opowieść o rozmrażaniu serca. Wynikały z moich osobistych doświadczeń, pracy autoterapeutycznej, doświadczeń psychodelicznych, które wywarły na mnie mocny wpływ. Bez tego wszystkiego do wielu sytuacji mogłoby w ogóle nie dojść. Były też piosenki, które napisałam przy zupełnie innej okazji, na przykład "Niebo" miało być częścią innego spektaklu, ale wskoczyło do scenariusza "Królowej Śniegu" jak odpowiedni fragment puzzli. Dalej to się już wszystko potoczyło głównie dzięki Bartkowi, który zaprosił super osoby, chociażby Gabę.
Każdy z tych dziewięciu utworów powstawał z myślą o dokładnie tych osobach, które wzięły udział w nagraniach czy najpierw powstały wszystkie kompozycje, a później wyłanialiście osoby, które wydawały się najlepiej pasować do poszczególnych pomysłów?
BW: Wtedy akurat siedzieliśmy u mnie w domu i wybieraliśmy osoby, z którymi chcielibyśmy nagrywać, ale niektóre wybory były oczywiste - Olga Mysłowska jest przecież urodzoną Królową Śniegu. Na pewno myślałem o konkretnych osobach, kiedy pisałem muzykę, ale zdarzyło się też tak, że na przykład z Maniuchą Bikont spotkaliśmy się i w pięć minut wymyśliliśmy "Niebo" - od razu coś pyknęło. Na ogół myślałem jednak o wrażliwości każdej z osób, jakie chciałem zaprosić, ale starałem się też zawrzeć we wszystkich utworach własny pierwiastek.
AC: Każda z twoich propozycji od początku idealnie była dopasowana do postaci w spektaklu. Olga Mysłowska jako trochę demoniczna postać, bardzo "elektroniczna" i zimna faktycznie była idealnym wyborem, tak samo Natalia Przybysz jako Rozbójniczka czy Joanna Halszka Sokołowska jako Gerda.
O ile nikogo nie pominąłem, w nagraniu albumu w roli muzyków wzięło udział siedemnaście osób, co chociażby od strony ekonomicznej wydaje się trudne do odtworzenia w warunkach trasy koncertowej, ale wiem, że planujecie więcej występów niż tylko ten premierowy w Warszawie - aranżujecie ten materiał na mniejszy skład sceniczny?
BW: Jesteśmy w trakcie aranżacji na mniejszy skład.
GK: Były już pierwsze koty za płoty w postaci mini-koncertu w Ladomu, na malutkiej scenie i od strony muzycznej okazało się, że jest to materiał bardzo plastyczny. Nie wiedziałam, że jest nas na tej płycie aż tyle, ale niczego nie ujmując nikomu z tych siedemnastu osób, wydaje mi się, że można do tych piosenek podejść na wiele sposobów bez wyrządzania im krzywdy.
BW: Na pewno na przyszłość będziemy planować mniejszy skład, bo na przykład dzisiaj poświęciłem godzinę na tworzenie tabelki z informacjami, kto i kiedy może być na próbie, co jest bardzo uciążliwe. Gdybyśmy mieli na wszystkich czekać, to pewnie byśmy się nie doczekali, więc zmiany z koncertu na koncert będą konieczne, ale raczej wewnątrz tego grona, które pracowało nad albumem.
Zdarza się tak, że proces tworzenia albumu jest przyjemniejszym zajęciem niż publikowanie go i oddanie światu, zwłaszcza kiedy trwa to aż tak długo. Było wam trochę przykro, że to już koniec? Że już nie będziecie siedzieć nad tymi utworami? Że nie będziecie w tym rozpędzonym stanie twórczego pędu?
BW: Wydanie albumu to fajna kontynuacja tego procesu, bo możesz zobaczyć, jak te utwory zaczynają działać. Dla mnie to jest następny poziom zabawy, zwłaszcza, jeżeli wziąć pod uwagę, że poszczególne kawałki będą się zmieniały z koncertu na koncert. Z mojej perspektywy fajne w byciu muzykiem jest to, że niczego nigdy nie musiałem. Zawsze robiłem to, co po prostu chciałem robić i jak się udawało, to ekstra, a jak nie, to też dobrze, bo próbować należy.
AC: Jedynym minusem ukończenia albumu jest dla mnie brak miejsca na nowe piosenki, a chciałabym już nowych piosenek [śmiech]. Dla pozostałych "domowników" może to być z kolei dopiero początkiem, bo granie na żywo to zupełnie inne doświadczenie.
GK: Mi zawsze jest trochę żal, ale nie tego, że nie można już niczego dodać, odjąć czy zmienić. Ten moment, kiedy płyta jest już poza choćby cząstkowym wkładem przypomina wypuszczenie stateczku z papieru na wielką, niespokojną wodę. Prawa, jakimi rządzi się taki album nie są już prawami artystycznymi, co zawsze wywołuje u mnie ukłucie w sercu, ale to naturalny odruch. W pewnym momencie musimy po prostu zdać się na inne procesy od tych, nad którymi możemy zapanować.
fot. Wojciech Sobolewski