Obraz artykułu Eri Yamamoto: W obawie przed atakiem nie opuszczałam domu bez fioletowej peruki

Eri Yamamoto: W obawie przed atakiem nie opuszczałam domu bez fioletowej peruki

Pochodząca z Kioto, ale od blisko trzech dekad mieszkająca w Nowym Jorku pianistka Eri Yamamoto zna największą jazzową scenę świata od podszewki, opowiada nam o niej, o wpływach tradycji muzycznej ze swoich rodzimych stron i o dwóch ubiegłorocznych albumach oraz planach na ten rok.

Jarosław Kowal: Twój ostatni album - "A Woman With A Purple Wig" - jest ściśle powiązany z Nowym Jorkiem, odzwierciedla życie w tym mieście w trakcie pandemii. Jak wspominasz te doświadczenia?

Eri Yamamoto: Całość faktycznie powstawała w trakcie pandemii, w tym dwa szczególne utwory - "A Woman With A Purple Wig" i "Colors Are Beautiful". Nigdy wcześniej nie pisałam tekstów do muzyki, tym razem same ze mnie wypłynęły, co było związane z ówczesną sytuacją. Kiedy zaczęła się pandemia, były prezydent użył określenia chiński wirus i od tego czasu w mediach zaczęło się pojawiać coraz więcej doniesień o brutalnych atakach na kobiety azjatyckiego pochodzenia. Wiele osób skrzywdzono, były też przypadki morderstw, a wszystko działo się w biały dzień na ulicach czy w metrze. Sama też doświadczyłam czegoś podobnego.

Któregoś dnia jechałam elektryczną hulajnogą do Greenwich Village na Manhattanie na sesję. Czekałam na pozostałych muzyków, kiedy nagle pojawił się mężczyzna, złapał za mój kask, nadepnął na plecak, gdzie miałam melodykę i syknął: Jebać was wszystkich, jebać Chińczyków. To wszystko przez was. Rzucił kaskiem o ziemię i całkowicie go zniszczył. Jestem silną Nowojorczanką, żyję tutaj od ponad dwudziestu lat, więc po prostu zabrałam plecak i poszłam na sesję, ale kiedy wróciłam do domu, uświadomiłam sobie, że to było naprawdę straszne. Po tym incydencie bałam się wychodzić z domu. Postanowiłam kupić fioletową perukę, ale nawet z nią wychodziłam może raz w miesiącu. Tylko wtedy, kiedy naprawdę było to konieczne. Zakładałam perukę, kapelusz, okulary słoneczne i maseczkę - ani trochę nie przypominałam Azjatki.

Jak na okładce albumu.
Tak. Okładka jest narysowana, ale to faktycznie jestem ja. Tak wyglądałam, kiedy wychodziłam z domu. Ten okres był bardzo stresujący. Naprawdę obawiałam się ludzi, zwłaszcza podczas zwykłego spaceru ulicą. Któregoś dnia nagle wyłoniły się z tych emocji dwa utwory, a do nich od razu także teksty. Miałam już kilka innych kawałków, byłam gotowa do wejścia do studia, ale najpierw nagrałam na telefonie demo dla wokalistki, którą chciałam zaprosić. Jakiś czas później miałam próbę z Williamem Parkerem i poprosiłam, żeby tego posłuchał, na co powiedział: Eri, to twoje doświadczenia. Powinnaś sama o nich zaśpiewać, wtedy przekaz przemówi do ludzi w bardziej bezpośredni sposób. Przyjęłam tę radę i ostatecznie sama nagrałam partie wokalne.

Nadal żyjesz w strachu czy po blisko trzech latach od początku pandemii nastroje zmieniły się?
Jest znacznie lepiej. Wskaźnik przestępczości jest niestety nadal na wysokim poziomie w Nowym Jorku i pewnie już nigdy nie będzie tak, jak przed pandemią, ale nie muszę już nosić fioletowej peruki i nigdy nie chcę do niej wracać, chyba, że na Halloween [śmiech].

 

Miałaś obawy przed użyciem głosu w nagraniach?
Nigdy wcześniej nie śpiewałam na albumach, bo uważałam, że melodia, harmonia i rytm to dla mnie wystarczająco, by nadawać właściwy komunikat dotyczący moich odczuć. Nie wiem dlaczego, ale tym razem w naturalny sposób słowa zaczęły się pojawiać w mojej głowie. Po raz pierwszy czułam, że chcę sięgnąć po bardzo bezpośredni przekaz z wykorzystaniem tekstu.

Twoje pochodzenie odbija się w jakimś zakresie na muzyce, jaką tworzysz czy te wczesne lata życia w Japonii nie miały na nią wpływu?
W Japonii w ogóle nie grałam jazzu. Grę na fortepianie zaczęłam w wieku trzech lat, a własną muzykę komponuję i poniekąd improwizuję od ósmego roku życia. Dopiero kiedy miałam dwadzieścia parę lat, pojechałam do Nowego Jorku i usłyszałam tutaj Tommy'ego Flanagana [pianistę, który współpracował z takimi tuzami jazzu, jak Art Blakey, Miles Davis, Sonny Rollins czy Coleman Hawkins] z jego triem - to wydarzenie całkowicie odmieniło moje życie. Naprawdę zakochałam się od pierwszego wejrzenia w tej trójstronnej rozmowie prowadzonej za pomocą instrumentów i w końcu przeprowadziłam się. Nie wiem, czy można nazywać moją muzykę japońskim jazzem, właściwie kompletnie niczego nie wiem o japońskiej scenie jazzowej, ale na pewno sposób, w jaki odczuwam muzykę i w jaki wyrażam siebie za jej pomocą nie zmieniły się od tych wczesnych lat. Dorastałam w Kioto, gdzie na każdym kroku można natrafić na tradycyjną muzykę, więc chcąc nie chcąc nasiąkałam tymi specyficznymi harmoniami. Być może da się to wychwycić w tych, po które sięgam we własnej muzyce.

 

Bardzo lubię twórczość Toshiko Akiyoshi, która łączy tradycje jazzowych big bandów z japońską muzyką folkową, ale z drugiej strony nie przepadam za łączeniem jazzu z polską muzyka folkową - wydaje mi się to nieco tandetne. Jak ty na to patrzysz?
Nagrałam kilka lat temu album "Goshu Ondo Suite", gdzie nawiązałam do muzyki japońskiej. Wykorzystana na nim melodia pochodzi z tradycyjnej, bardzo starej muzyki folkowej towarzyszącej tańcu kołowemu. Któregoś dnia odkurzałam, kiedy nagle samoistnie zaczęłam to nucić. Jako dziecko każdego lata wsłuchiwałam się w bębny taiko, tradycyjne japońskie dzwony, flety czy sposób śpiewania i wszyscy - ze mną włącznie - tańczyli do tego w kręgu przez całą noc. Skoro w bardzo naturalny sposób po dziś dzień wracają do mnie te melodie, to na pewno są we mnie głęboko zakorzenione i chciałabym zrobić z nimi w przyszłości więcej.

Często zdarza się, że masz nagłe przypływy inspiracji na przykład podczas odkurzania?
Nie [śmiech]. Nie mam nad tym żadnej kontroli - raz na jakiś czas po prostu do tego dochodzi. Podobnie było zresztą z "A Woman With A Purple Wig" - nie miałam wcześniej żadnego pomysłu czy założeń, po prostu usiadłam, zaczęłam śpiewać i grać, a melodia sama ze mnie wypłynęła. Czułam się po tym naprawdę wspaniale, rzadko kiedy mam równie niski poziom stresu, jak tamtego dnia.

Klasyczne wykształcenie ułatwia rozpoczęcie nauki gry jazzu czy ze względu na przyzwyczajenia albo sposób myślenia może być utrudnieniem?
Na pewno ułatwieniem jest wysoki poziom technicznych umiejętności, jaki dzięki wykształceniu już miałam. Mam słuch absolutny, więc kiedy zaczynałam uczyć się jazzu, po prostu naśladowałam innych muzyków, a zwłaszcza solówki grane na instrumentach dętych. Wystarczyło, że raz coś usłyszałam i potrafiłam to zapamiętać, a później skopiować, co na pewno bardzo pomogło w zrozumieniu tej muzyki. Trudność sprawiała mi z kolei nieznajomość nazw akordów. W muzyce poważnej wszystko jest zapisane, więc oswojenie się z nazwami akordów i odkrycie, jak właściwie się improwizuje było dużym wyzwaniem. Do tego swingowanie też nie było łatwe do opanowania. Z początku nie miałam własnego stylu, powielałam twórczość wielu bebopowych muzyków - w tym Charliego Parkera, Tommy'ego Flanagana, Milesa Davisa czy Wyntona Kelly'ego - i uczyłam się z ich albumów swingowego rytmu. Najbardziej pomagało jednak granie na scenie z innymi muzykami. Brałam udział w przeróżnych sesjach non stop, dzień i noc.

 

Próbowałaś kiedyś gry na Hammondzie albo Rhodesie czy fortepian jest dla ciebie nie do zastąpienia?
Uwielbiam Rhodesa, mam nawet jednego w studiu, ale dotąd nie używałam go na albumach. Od czasu do czasu siadam do niego, być może kiedyś zrobię z nim coś więcej.

Fascynuje mnie użycie ciszy w muzyce - sposób, w jaki muzycy potrafią użyć jej do zbudowania napięcia i zmieniania dynamiki. "Sounds of Peace" z ostatniego albumu twojego tria albo "Yellow Flower" z solowego to świetne przykłady. Nauka posługiwania się ciszą może być równie istotna, co nauka posługiwania się instrumentem?
Dziękuję za te słowa - dokładnie tak to czuję. Myślę, że jest to zresztą bardzo japońska cecha zarówno w szerszym kontekście, jak i w mojej osobowości. W japońskiej tradycji filozoficznej cisza zawsze miała ogromną wartość. Mówimy coś, a później milkniemy i ta równowaga jest kluczowa również w muzyce. Ciągła wypowiedź nie jest dla mnie muzyką, przestrzeń i cisza są niesamowicie istotne.

Pokrywa się to z moimi doświadczeniami z wywiadami przeprowadzanymi z artystami i artystkami pochodzącymi z Japonii - zazwyczaj odpowiadają bardzo zwięźle i konkretnie. Nigdy z nikim z Japonii nie rozmawiałem tak długo, jak z tobą.
Może to wynika z tego, że od prawie trzydziestu lat mieszkam w Nowym Jorku, a tutaj jeżeli się nie odzywasz, ludzie zakładają, że w ogóle nie myślisz [śmiech].

Chociaż nie miałaś wcześniej doświadczenia w graniu jazzu, znalazłaś w Nowym Jorku muzyków chętnych do współpracy?
W pierwszym tygodniu po przybyciu do Nowego Jorku poszłam do nieistniejącego już klubu Sweet Basil w Village, gdzie trafiłam na koncert kwartetu Mala Waldrona, a tak się składa, że kiedy jeszcze mieszkałam w Japonii i nie wiedziałam niczego o jazzie, miałam jego płytę. Jeden z jego utworów - "Left Alone" - jest w Japonii bardzo popularny, pojawiał się w wielu filmach czy reklamach. Po przylocie znalazłam ogłoszenie z informacją o jego koncercie i z jakiegoś powodu uznałam, że na pewno pomoże mi dotrzeć do osób, które wdrożą mnie w świat jazzu. Poszłam tam, na basie grał akurat Reggie Workman, który grał przecież ze wszystkimi, począwszy od Johna Coltrane'a, i udało mi się go poznać. Napisał na kawałku kartki adres i powiedział: Przyjdź tutaj jutro o trzynastej. Mieścił się tam uniwersytet The New School, gdzie zajmował się wówczas wydziałem jazzu. Stwierdził, że na pewno spodoba mi się to miejsce, więc powinnam zapisać się na przesłuchanie. Tak też zrobiłam i uczyłam się tam przez trzy lata. Dzięki studentom i wykładowcom, mogła grać przez cały dzień. Byłam na początkującym poziomie, ale umiejętność imitowania szybko pozwoliła wkupić się w łaski. Wiele osób mówiło: Eri nie zna jazzu, ale na pewno zna muzykę. Zapraszano mnie na sesje, nauczyłam się, jak improwizować na akordzie C-dur, krok po kroku zaczynałam czuć się coraz bardziej swobodnie z jazzowym słownictwem.

Jak bardzo Nowy Jork zmienił się od połowy lat 90.?
Miałam wiele szczęścia, kiedy trafiłam tutaj w 1995 roku. Wpadłam na odpowiednie osoby, dzięki szkole poznałam wspaniałych muzyków, a poza tym od strony ekonomicznej nie było aż tak trudno. Istniało więcej miejsc, w których można było występować, więcej miejsc, w których można było posłuchać muzyki na żywo. Kiedy chciałam kogoś posłuchać, właściciele wszystkich klubów jazzowych po prostu mnie wpuszczali. Nie tylko zresztą mnie - wszyscy studenci mogli wchodzić za darmo i słuchać gigantów jazzu, uczyć się dzięki temu od nich. Dzisiaj - zwłaszcza po pandemii - nastały bardzo trudne czasy, wiele klubów nie przetrwało. Wszystko stało się tak drogie, że dla młodych muzyków w Nowym Jorku przebicie się wymaga wielkiego wysiłku i determinacji.

Ale lokalna scena nadal jest interesująca?
Tak, to się nie zmieniło. Oczywiście niektóre osoby opuszczają Nowy Jorku, ale wciąż zdecydowanie więcej przyjeżdża szukać tutaj szczęścia. Zwłaszcza w Brooklynie w kilku maleńkich klubach można sprawdzić, co się obecnie dzieje na lokalnej scenie w kontraście do bardziej komercyjnego jazzu z większych klubów. Myślę, że nadal można tutaj odkryć wielu interesujących artystów.

 

Przy twoim talencie do komponowania melodii nigdy nie myślałaś o obraniu kursu na bardziej komercyjną muzykę? Nie trudno sobie wyobrazić, że mogłabyś skomponować utwór dla Adele albo Lady Gagi.
Gdyby Lady Gaga zaśpiewała "Colors Are Beautiful", byłoby to naprawdę fajne, ale to raczej nie jest kierunek, w jakim chciałabym podążać. Niedawno nagrałam jeszcze jeden utwór z tekstem - zobaczymy, co z tego wyjdzie. Na pewno nie będę śpiewała często, ale od czasu do czasu - jeżeli poczuję taką potrzebę - skorzystam z mojego głosu.

W zeszłym roku wydawałaś dwa albumy, na ten również masz plany wydawnicze?
Nagrałam koncertowy album z triem - Ikuo Takeuchim za perkusją i Williamem Parkerem na basie. Mamy już wydawnictwo zainteresowanie opublikowaniem tego materiału, ale nie mamy jeszcze ustalonej daty premiery.

Może przy tej okazji wystąpisz także w Polsce.
Chciałabym. Jeszcze nigdy nie grałam w Polsce, a reżyserką moich dwóch ostatnich teledysków jest pochodząca z Polski Aleksandra Szczepanowska, jedna z moich najlepszych przyjaciółek w Nowym Jorku. W 2020 roku zdobyła nagrodę za najlepszy film i reżyserię podczas NYC Independent Film Awards. Zresztą kilka miesięcy temu w polskim konsulacie na Manhattanie - w naprawdę pięknym budynku - zorganizowano inny festiwal filmowy, gdzie zostałam zaproszona i wykonywałam swoją muzykę w otoczeniu pomników legendarnych kompozytorów. Przez cały koncert spoglądał na mnie Chopin - występowałam pod ogromną presją [śmiech].

 

fot. Jimmy Katz


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce