Barbara Skrodzka: Muszę przyznać, że po raz pierwszy usłyszałam o tobie dopiero od agencji organizującej twój koncert w Warszawie. Muzyka, jaką tworzysz wydała mi się na tyle interesująca, że chciałam dowiedzieć się o tobie więcej i z tego, co widziałam, twoje pierwsze utwory zaczęły pojawiać się w 2020 roku.
Aime Simone: Zacząłem tworzyć muzykę w czasie pandemii, wtedy też wydałem pierwszy album, a koncerty grałem dotąd głównie we Francji. W Polsce jestem po raz pierwszy. Jestem bardzo podekscytowany, że mogę zagrać w Warszawie.
Mieszkałeś w Paryżu, w Los Angeles, później w Berlinie, a teraz wróciłeś do Paryża.
Urodziłem się i dorastałem w Paryżu. W wieku około dwudziestu lat zacząłem podróżować po świecie, pracowałem jako model. Spędziłem trochę czasu w Stanach Zjednoczonych, z czego najdłużej przebywałem w Los Angeles. Mieszkałem tam przez około rok, a potem przeprowadziłem się do Wiednia, gdzie poznałem moją partnerkę - Sonię. Po dwóch latach postanowiliśmy wrócić do Paryża, ale mieszkaliśmy tam tylko kilka miesięcy, nie podobało się nam... Uznaliśmy, że musimy zamieszkać gdzieś indziej. Zdecydowaliśmy się na Berlin, bo Sonia wcześniej już tam mieszkała i zostaliśmy na trzy lata. Kiedy urodziła się nasza córka, poczułem, że chciałbym zająć się muzyką na poważnie. Pozwoliłem, żeby muzyka mnie poprowadziła i tak trafiłem z powrotem do Paryża.
Paryż to piękne miasto ze świetnym jedzeniem i wspaniałą architekturą, ale nigdy za nim nie przepadałam...
Paryż ma dziwną atmosferę. Jego mieszkańcy żyją pod dużą presją, nie jest to najbardziej przystępne miasto. Wydaje mi się, że trudno zawrzeć w nim prawdziwe przyjaźnie, na ogół wszystko kręci się wokół pracy. To trudne miasto... Trzeba tam mieszkać bardzo długo, żeby zacząć doceniać jego dobre strony. Kiedy przeprowadziliśmy się z Berlina, trudno było się przystosować. Mimo że pochodzę z Paryża, dopiero uczę się kochać to miasto. Zależy mi na tym, bo nie można nienawidzić miejsca, z którego się pochodzi, trzeba znaleźć w nim dobre strony.
Czego nauczył cię Berlin?
Nauczyłem się być odważniejszy od strony artystycznej. Ludzie w Berlinie są naprawdę otwarci, kochają sztukę i niemal każdy jest bardzo kreatywny. Berlin dał mi możliwość eksperymentowania i zbierania doświadczeń, które pomogły dojrzeć artystycznie. Poznałem tam wspaniałe osoby. To miasto nauczyło mnie, że naprawdę można uczynić swoje życie sztuką i można zachować równowagę pomiędzy pracą a odpoczynkiem, a także po prostu kochać miasto, jego architekturę, urbanistykę.
Pracujesz obecnie nad drugim albumem, co będzie odzwierciedlał?
Drugi album odzwierciedla moje doświadczenia związane z przeprowadzką do Paryża. Czuję, że odkąd tutaj jestem, przechodzę przemianę. Wcześniej byłem artystą DIY - wszystko robiłem w domu i współpracowałem z przyjaciółmi. Przeprowadzka i wkroczenie w branżę muzyczną to naprawdę trudna zmiana - jeden rozdział w życiu się kończy, zaczyna kolejny. Są w tym zarówno ból, jak i piękno. To główny temat nowej płyty.
Nie boisz się, że przez zmianę utracisz niezależność artystyczną i kontrolę nad tym, co robisz?
Mam świadomość ryzyka, ale nie chcę żyć w strachu. Chcę doświadczać w pełni tego, z czym przyjdzie mi się mierzyć i myślę, że jestem w stanie ocenić, czy wytwórnia robi to, co jest w zgodzie z moją tożsamością, czy nie. Jako artysta wiem już, co chcę osiągnąć, dlatego w ta współpraca jest krokiem w kierunku celu. Gdybym nie zdecydował się na nią, nie byłoby mnie w Warszawie. Wiem, jak duże jest ryzyko, ale jestem naprawdę ostrożny w tej kwestii. Poza tym trafiłem do solidnej wytwórni. Because Music to duże, niezależne wydawnictwo, jedyne takie we Francji. Jestem ściśle związany z wyznaczonym do współpracy ze mną zespołem osób, co jest dość nietypowe - nawet oni nie są do tego przyzwyczajeni. Ponieważ nie mam menedżera, sam muszę prowadzić rozmowy z dyrektorem artystycznym, z osobą odpowiedzialną za marketing i tak dalej. Mam z nimi prawdziwą, ludzką relację. Wiem, że mnie rozumieją.
Często zabierasz na koncerty córkę?
Moja córka ma trzy lata, uczy się już, więc może ze mną jeździć tylko wtedy, gdy ma wolne. Celem mojej przeprowadzki do Paryża było zbliżenie się do rodziny - rodziców, braci, sióstr, którzy uwielbiają zajmować się moją córką, zwłaszcza teraz, kiedy częściej gram poza Paryżem. Na pewno kiedyś chciałabym zabrać ją w trasę.
Kiedyś oglądałam nagranie z koncertu Frank Carter and The Rattlesnakes na festiwalu w Wielkiej Brytanii, podczas którego na scenie pojawiła się jego mała córka.
Widziałem to nagranie, to było naprawdę urocze. Sam jestem jednak ostrożny, jeśli chodzi o dzielenie się prywatnością. Nie chcę, żeby wizerunek mojej córki był częścią promocji muzyki w mediach społecznościowych. Unikam tego, ale mam nadzieję, że będzie miała okazję doświadczyć moich koncertów.
Myślisz, że byłbyś inną osobą, gdybyś nie spotkał na swojej drodze Pete'a Doherty'ego z The Libertines?
Myślę, że nie byłbym tą samą osobą. To jedno z tych spotkań, które zmieniają całe życie. Kiedy poznałem Pete'a, dopiero zaczynałem, pisałem do szuflady. Był pierwszą osobą, która naprawdę uwierzyła, że mogę zostać muzykiem. Widział mnie jako artystę, jeszcze zanim ktokolwiek inny to dostrzegł, nawet zanim zobaczyła to moja własna rodzina. Dał mi wiarę w siebie i przekonanie, że nadają się do tego, których bardzo potrzebowałem. Tamtego dnia uwierzyłem, że mogę osiągnąć to, o czym marzę.
Co dalej? Jakie są twoje cele i plany?
Jestem naprawdę dobry w ustalaniu urojonych celów - od ręki mógłbym podać kilka - ale chcę też docenić każdą chwilę. Czuję, że kiedy mam ustalony cel, umysł zaczyna skupiać się na przyszłości i nie dostrzegam wtedy chwili, w której obecnie się znajduję. Tęsknię wtedy za czymś, co jest jeszcze nieosiągalne i nie cieszę się tym, co mam. Na przykład chciałbym wygrać Grammy, ale w porównaniu z tym, bardziej cieszy mnie milion streamów na Spotify - nigdy nie sądziłem, że to może się zdarzyć. Staram się twardo stąpać po ziemi, robić małe kroczki i dzielić się swoja muzyką, by docierały do ludzi i wpływały na nich.
Chciałbyś stworzyć własną społeczność jak na przykład Yungblud?
W jego przypadku to jest jak kult. Nie słuchałem go często, ale widziałem na żywo i naprawdę podziwiam i szanuję ludzi, którym udało się stworzyć tak wyjątkową bliskość z fanami i fankami. Na pewno jest to celem, do jakiego dążę. To lepsze niż odnoszenie sukcesów w oderwaniu od kontaktu z publiką.
Nie łatwo jest utrzymać więź z publicznością, kiedy stajesz się częścią pewnej machiny.
Niestety nie można zbyt wiele zrobić, by to zmienić lub odzyskać, bo w przypadku dużych zespołów pojawiają się kwestie bezpieczeństwa. Takie zespoły bardzo rzadko grają w małych klubach dla kilkuset osób. Zazwyczaj są to stadiony. Jest ogromna różnica pomiędzy graniem na wielkiej scenie a graniem w małym klubie, gdzie publiczność znajduje się pół metra od ciebie. Uwielbiam grać w małych klubach, mogę naprawdę zobaczyć oczy wszystkich, poczuć ich energię, ale grałem też na dużych festiwalach, występowałem bezpośrednio przed Frank Carter and The Rattlesnakes, gdzie scena była niesamowicie duża - miała trzydzieści metrów, więc trochę się nabiegałem, a od publiczności dzieliła mnie dwu-trzymetrowa fosa. Czułem się z tym dziwnie, dlatego schodziłem ze sceny, żeby być bliżej ludzi.
Twoje teledyski są bardzo minimalistyczne, ale w swojej prostocie przekazują wiele emocji.
Lubię minimalizm pozbawiony sztuczności. Kiedy w przekazie znajduje się mniej elementów, niektóre z nich stają się bardziej wyraźne. Jeśli zrobisz to dobrze, wyróżnione zostaną także emocje czy osobowość, a z nimi ludzie nawiązują najbliższą więź. Niektóre teledyski z mnóstwem efektów potrafią kosztować niewyobrażalną sumę pieniędzy, ale nie wzbudzają w oglądających żadnych uczuć. Mój budżet jest o wiele niższy. Lubię robić z Sonią minimalistyczne rzeczy, bo często wystarczy jedynie ustawić białe płótno, a następnie zacząć dodawać elementy, rozwijać i budować przestrzeń.
Sonia odgrywa dużą rolę w twojej sztuce?
Jest drugą połową tego wszystkiego. Robimy i wymyślamy wszystko razem. Moja sztuka jest naprawdę osobista i rodzi się z intymności i relacji. Nie pracuję z innymi producentami, autorami piosenek - szukam twórczej intymności, a nie podejścia CEO do tworzenia muzyki. To dodaje odrobiny romantyzmu temu, co tworzę.