Łukasz Brzozowski: Jesteś wrażliwcem?
Quentin Sauvé: Bywam wrażliwcem. Łatwo się wzruszam i podchodzę do życia bardzo emocjonalnie. Taka już moja natura, choć czasami chciałoby się robić pewne rzeczy inaczej.
W ogólnym kontekście wrażliwość ma więcej wad niż zalet?
Tak, ale wydaje mi się, że trzeba umieć to równoważyć. Jeśli jesteś zbyt wrażliwy, a twoja delikatność cię przygniata, łatwo o stany depresyjne i utrudnione funkcjonowanie wśród innych osób. W końcu każdy mógłby cię wtedy jakoś zranić, w wielu przypadkach nieintencjonalnie.
Jak to równoważyć?
W moim przypadku jest to dosyć proste, staram się jak najwięcej wrażliwości, wyrazistych emocji i innych tego typu elementów siebie przelewać na muzykę. W ten sposób mogę rozładować kwestie uczuciowe, które gryzą mnie i nie dają spokoju, a jednocześnie piszę dzięki temu dobrze brzmiące utwory, co jest oczywiście powodem do dumy. Kiedy czuję, że coś nie gra, że jestem pożerany przez smutek bądź cokolwiek innego, wtedy nadchodzi czas, by napisać kolejny utwór. Wena zawsze przychodzi bez ostrzeżenia.
Ale chyba nie jest tak, że czujesz smutek i myślisz: Ale fajnie, czas napisać piosenkę?
Absolutnie nie. Smutek nie jest głównym powodem do pisania piosenek, raczej jednym z bodźców, które podświadomie pchają mnie w tym kierunku. Z reguły wygląda to tak, że walczę ze stanami depresyjnymi i czasami, gdy bywają silniejsze, szukam czegoś, by zająć myśli i z reguły w takich sytuacjach sięgam po gitarę. Nigdy nie zdarzyło mi się powiedzieć do siebie, że w tej chwili nadszedł dobry moment na tworzenie muzyki. Do wniosków nastrój z twórczą potrzebą dochodzę już po sfinalizowaniu całego tego procesu. Kieruję się głównie intuicją i unikam monotonii. Nawet jeśli moja twórczość wynika z negatywnych emocji, to i tak potrafię pisać kawałki niosące nadzieję, a może nawet odrobinę radości.
Krążę dookoła tego tematu, bo zarówno Birds in Row, jak i twoja solowa twórczość to muzyka, która kojarzy się przede wszystkim z wrażliwością i rozedrganymi emocjami, ale w zupełnie odmienny od siebie sposób. Musisz rozdzielać uczucia, kiedy komponujesz na własne potrzeby i kiedy komponujesz dla zespołu?
Trudno powiedzieć, bo nie odpowiadam za warstwę tekstową w Birds in Row, a to jednak kluczowa rzecz.
To prawda, ale odpowiadasz za muzykę, która w obydwu przypadkach odgrywa najważniejszą rolę.
Wydaje mi się, że moja solowa twórczość jest nawet bardziej intymna i wrażliwa niż Birds in Row. Nie chodzi oczywiście o poziom hałasu czy agresji, tylko o to, że wszystko robię sam - od komponowania aż po dopasowywanie ścieżki tematycznej do utworów. Uwalniam wszystkie emocje, jakie tylko chcę i nie muszę tego kontrolować, a w zespole stosujemy demokratyczne zasady - idziemy na wiele kompromisów, dlatego nasze płyty są zlepkiem uczuć paru osób, a nie tylko moich. Czy rozdzielam coś? Trudno powiedzieć, ale sam mogę pójść w jakimkolwiek kierunku i nie obawiać się ciężaru emocjonalnego.
Musisz być zmęczony dźwiganiem tylu emocji.
Bez dwóch zdań. Czasami mierzę się z bardzo kontrastującymi ze sobą uczuciami związanymi z tematami, jakie poruszam w solowej twórczości. Jednego dnia potrafię wstać z uśmiechem od ucha do ucha i pracować jak szalony, by dobę później walczyć z brakiem motywacji i nieodpartą pokusą rzucenia wszystkiego w diabły. Bywa to bardzo irytujące, bo nie potrafię przewidzieć własnych myśli, ale chyba taki już urok bycia artystą, a do tego wrażliwą jednostką.
W utworze "Horizon" próbowałeś ubrać w słowa wszystkie uczucia związane z ostatnimi trzema latami, ale czy przyszło to łatwo? W tym czasie świąt zdążył się wielokrotnie zmienić i zakładam, że ty jako osoba również.
Cały czas próbuję rozszyfrować, czy zrobiłem to tak, jak należy, ale chyba jeszcze nie znam odpowiedzi. Wrócimy do tego przy następnej rozmowie [śmiech]. Czy było to trudne? Chyba nie. "Horizon" miał przede wszystkim opisywać moje stany związane z pandemią i tym, jak czułem się w momencie, gdy świat był zamknięty na cztery spusty. To aż trzy lata, ale z drugiej strony - biorąc pod uwagę to, że wszyscy siedzieliśmy w domach i nie mogliśmy za wiele z tym zrobić - cały ten czas zlał mi się w jeden wyjątkowo długi rok. Nie wiem, czy chorowałeś na koronawirusa, ale mi zdarzyło się to kilkukrotnie, z czego w najcięższym przypadku ledwo oddychałem. Czułem się jak zakładnik tej zarazy, zresztą do tej pory miewam problemy z węchem. Dobijała mnie do tego samotność, przez co traciłem cierpliwość oraz wiarę w to, że kiedyś wrócimy do normalnego porządku rzeczy. O tym opowiada ten utwór.
Świat w końcu wrócił do normalności, z początku musiałeś być dość zaskoczony.
Byłem bardzo zaskoczony, bo mniej więcej dwa lata temu zaczynałem godzić się z tym, że może już zawsze będziemy zamknięci w domach - bez jakiegokolwiek życia związanego z kulturą. Przestałem się dziwić dopiero we wrześniu ubiegłego roku, kiedy pojechaliśmy na pierwszą od długiego czasu trasę koncertową z Birds in Row. Wszystko poszło zaskakująco dobrze, zupełnie jakby pandemia nigdy się nie wydarzyła i wtedy doszło do mnie, że świat w końcu wrócił do normalności. Niemniej zmieniłem trochę podejście do pewnych spraw. Nie biorę wszystkiego za pewnik, okazuję znacznie więcej wdzięczności, gdy przydarzy mi się coś miłego. Kto wie, może za parę miesięcy znowu wydarzy się coś podobnego? Lepiej dmuchać na zimne i chwytać dzień zamiast wiecznie narzekać.
Wydaje mi się, że wiele osób zapomniało już o potencjalnym niebezpieczeństwie - nie wyciągając żadnych wniosków z dwóch lat pandemii - i żyje bardzo beztrosko. Być może aż za bardzo.
Tak, też to zauważyłem. Sam wyciągnąłem nauczkę, dlatego zmieniłem styl życia. Staram się bardziej analizować własne emocje. Nie popadam w euforię, ale też nie pogrążam się w smutku, a nawet jeśli czasem mi nie wychodzi, to i tak staram się tego unikać. Myślę o rzeczywistości szerzej niż wcześniej. Czasami wolę coś sprawdzić kilkanaście razy, by ewentualnie zmienić punkt widzenia i dodatkowo się w czymś upewnić, niż podchodzić do wszystkiego bezrefleksyjnie.
Co ci to daje w perspektywie codzienności?
Większą stabilność. Życie rzadziej mnie zaskakuje - wiem, że potrafię przewidzieć złe lub dobre sytuacje. Nie potrzebuję nagłych napadów euforii i zdarzeń wyskakujących znikąd. Lubię, gdy wszystko jest poukładane, a zaplanowane w myślach scenariusze spełniają się tak, jak sobie tego życzę.
Songwriterzy w typie Jeffa Buckleya czy Bona Ivera potrafią wzruszać swoją muzyką tysiące słuchaczy, ponieważ ich emocje są tak gęste i wypełnione pasją, że nie pozwalają na oderwanie uwagi, ale opanowanie tej sztuki jest niezwykle trudne. Jak tobie to wychodzi?
Nie wiem, ale robię, co tylko mogę. Ponadto popularność takich artystek jak Phoebe Bridgers czy Julien Baker daje mi bardzo wiele w kontekście zapotrzebowania na moją muzykę. Obie odnoszą dziś wielkie sukcesy, co daje mi wiarę, że moich rzeczy też ktoś słucha [śmiech]. Jest to dosyć zabawne, bo jeszcze parę lat temu - gdy działałem solowo pod innym szyldem - nagrywałem indie folk bardzo zbliżony do tego, co na ostatniej i przedostatniej płycie robiła Julien Baker, dlatego po latach ciekawie obserwować, jak daleko dociera taka estetyka.
Nie pojawiła się zazdrość, że Baker wyprzedaje duże kluby, a ty nie?
Nie, ale pojawił się element mobilizacji. Poznałem twórczość Julien parę lat po nagrywkach pod innym szyldem i w pierwszej kolejności trafiłem na jej koncert z Audiotree. Byłem wbity w podłogę emocjonalną siłą tych piosenek, a jednocześnie zrozumiałem, że sam robiłem coś podobnego kilka lat temu, więc mogę do tego wrócić. Bardzo odświeżające doświadczenie, które pomogło mi poprzestawiać w głowie wiele klapek.
Jakie na przykład?
Wiele osób myśli, że tego typu estetyka nie niesie za sobą zbyt wiele, ale nie zgadzam się. U mnie czy u Julien Baker jest bardzo dużo zabawy rytmem, efektami gitarowymi i wieloma loopami, więc nie ograniczamy się w żaden sposób, ale nie muszę się martwić o sławę. We Francji mało kogo obchodzi indie folk.
W dodatku nie sprawiasz wrażenia kogoś, kto łaknie sławy.
To prawda, bo zupełnie nie o to mi chodzi. Oczywiście jestem niesamowicie zadowolony z tego, co nagrywam i nie mogę doczekać się występów u boku Brutus podczas nadciągającej trasy, ale znam swoje ograniczenia. Skrobię własną rzepkę - jeśli komuś się podoba, to super, a jeśli nie, to też nie zamierzam narzekać.
Gdybyś musiał wybrać, prędzej widziałbyś siebie jako gościa na płycie Boygenius czy może Deathspell Omega?
Z całą pewnością Boygenius. Nie słucham już za bardzo agresywnej muzyki. Oczywiście kocham to, co robimy z Birds in Row, zwłaszcza na ostatniej płycie, ale jako odbiorca poszukuję w zupełnie innych rejonach.
fot. Florian Renault