Wojciech Michalak: Ciekawi mnie tempo ewolucji Nuclear Holocaust. Nie jesteście kapelą, która tworzy zróżnicowane materiały i przybiera inne oblicza z płyty na płytę. Z drugiej strony każdy album ma odmienne naleciałości i cechy charakterystyczne. Na ile to naturalna ewolucja, a na ile odgórnie założony plan?
Radek: Na "Overkill Commando" było sporo rock'n'rolla, a nowy materiał jest bardziej crustowy. Od początku patrzyliśmy na nasze granie jako na miks thrash metalu i grindcore'a. Nigdy nie byliśmy też zespołem grindcore'owym sensu stricte, ale często wrzucano nas do tego worka z uwagi na wokale, blasty czy długość kawałków. Na naszym pierwszym materiale jest numer "Nuclear Metal Punks" i chyba właśnie z tym określeniem naszej muzyki najbardziej bym się zgodził - fuzja metalu i punka. Thrash metalu też było sporo, głównie z uwagi na sposób gry Łukasza [Daniela - gitarzysty], ale ostatnimi czasy naleciałości punkowe wyprzedziły elementy grindowe. Nigdy nie było jednak odgórnego planu - Łukasz zawsze wrzucał coś od siebie, potem było to filtrowane przez moje interpretacje. Ostatni album - "Grinding, Bombing, Thrashing" - wydaliśmy cztery lata temu, więc raczej zwolniliśmy, mimo kilku pomniejszych wydawnictw po drodze. Każdy materiał pokazuje nas jako zespół w danej chwili. Bardzo chciałbym powiedzieć, że ten najnowszy - z uwagi na to, że powstawał dużo dłużej od poprzedników - jest dużym krokiem do przodu, ale pewnie to nie prawda i wciąż gramy na jedno kopyto.
Ciekawi mnie element wykończenia - macie bardziej surową produkcję, wokal Sylwka [Koziela - wokalista] jest znacznie bardziej gardłowy. Czy te zmiany przekładają się na aranże utworów podczas grania na żywo?
Pozwolę sobie rozróżnić dwie sprawy. Ten album powstał w innych okolicznościach, niż większość naszych wydawnictw zarejestrowanych w Backyard Studio, należącego do Pawła Chyły - ogromnej budowli stworzonej na właśnie cele realizatorskie. Nowy pełniak - podobnie jak trzy mniejsze materiały - nagraliśmy na sali prób. Wpłynęło to na samą produkcję, ale ponownie za sterami stanął Paweł, który jest integralnym elementem naszego brzmienia. Niezależnie od miejsca nagrywania, jego ręka nadal będzie wyczuwalna. Jeżeli chodzi o charakter wokalu - na dłuższą metę mało osób zwraca na to uwagę. My też to przeoczyliśmy - to jak z dorastaniem dzieci. Raz na jakiś czas odwiedzasz ciotkę i słyszysz, że urosły, a ty tego wcale nie widzisz, bo przecież przebywasz z nimi na co dzień. Ewolucja wokalu pewnie wpłynęła na koncertowe wykonanie starych numerów i myślę, że ta zmiana wyszła całkowicie naturalnie - Sylwek też się rozwija.
Skąd pomysł na tytuł albumu "Sailing The Seas Of Nuclear Waste"? Inspiracja Iron Maiden jest aż nader widoczna...
Nasze tytuły i okładki zawsze były zainspirowane jakimiś klasykami, akurat w tym wypadku mieliśmy na myśli Primus i "Sailing The Seas of Cheese". Nigdy nie sililiśmy się na oryginalność, od samego początku chcieliśmy grać to, czego sami chcielibyśmy posłuchać. Zawsze sięgaliśmy po rzeczy, które lubimy, nawet jeżeli niekoniecznie kręcą się non-stop w odtwarzaczu. Czytając recenzje naszych materiałów często trafialiśmy na skojarzenia, które nigdy nie przyszłyby nam do głowy. Okładki naszych autorskich wydawnictw - nie będących splitami - często są hołdem dla naszych ulubionych płyt - okładka "Mutant Inferno" jest praktycznie kopią tej z pełnego albumu Insect Warfare, okładka "Grinding Bombing Thrashing" jasno odnosi się do "Bomber" Motörhead. Zespoły muszą mieć nazwy, albumy muszą mieć tytuły, a co najgorsze, teksty także są potrzebne, co nie jest takie łatwe, jeżeli masz album, na którym jest dwadzieścia kawałków.
Niby to nie jest taka nieoczywista kwestia, ale rzadko się zdarza kapela, która przez pierwsze siedem lat nie przechodzi żadnej zmiany w składzie. Co jest kluczem do zbudowania takiego zespołu?
Przeokrutnie się cieszymy, że udaje się nam pracować w jednym i tym samym składzie. Ja i Łukasz znaliśmy się już wcześniej, nasze drogi zeszły się w jakimś poprzednim zespole. Sylwek i Olek [basista] pojawili się prawie przypadkowo - Sylwek odpowiedział na ogłoszenie, które gdzieś tam opublikowałem w sieci i trafił do nas od razu. Olka znałem od prawie piętnastu lat - mijaliśmy się zawsze na koncertach innych naszych zespołów. Odezwałem się do niego w bardzo nieoczywistym momencie - miał wówczas malutkie dziecko w domu, ja zresztą też. Zgodził się, bo powiedziałem, że to będzie tak naprawdę niezobowiązujące granie - czasami próba, czasami koncert. Głupio wyszło, bo okazało się, że jest dokładnie odwrotnie... Niemniej kluczem jest to, że dobrze się ze sobą czujemy. Jesteśmy raczej bezkonfliktowi względem siebie i to dlatego to się trzyma kupy.
Na grupach internetowych pojawiają się zdjęcia z waszymi setlistami, które są po prostu dwoma kolumnami cyferek. Wiem, że każda kapela grindowa mogłaby to pytanie usłyszeć, ale jak radzicie sobie z setem z trzydziestoma numerami?
Takie sety graliśmy z pięć-sześć lat temu, obecnie w secie mamy zaledwie dwadzieścia kilka pozycji. Oczywiście jak publika poprosi o bis, to przy długości naszych utworów faktycznie dochodzimy do tych trzydziestu. Patrząc na naszą dyskografię, tych numerów jest naprawdę dużo. Sam jestem w stanie skojarzyć z utworami może ze trzy tytuły, strzelam, że reszta - oprócz Sylwka - podobnie. Jeżeli masz tyle wydawnictw, że swoją dyskografię przypominasz sobie z pomocą Metal Archives, to znaczy, że trzeba kombinować przy setliście. Szybko się to rozwinęło, bo do numerów dodaliśmy jakieś słowa-klucze, na przykład fragment tytułu płyty, z której dany kawałek pochodzi. Jest to trudne, ale jakoś trzeba sobie z tym radzić. Na pewno nie jesteśmy jedyną kapelą, podchodzi do tego w taki sposób.
Zjeździliście sporą część Europy, zagraliście kilka festiwali. A jednocześnie wciąż łączycie to z prozą życia codziennego - byciem ojcem, osobą pracującą i tak dalej. Czy w dzisiejszych czasach da się prowadzić pełnoetatowy zespół z taką muzyką?
Pewnie tak, bo znam ludzi, którzy się tym zajmują. Ale zazwyczaj to sesyjni muzycy, którzy udzielają się w milionie zespołów i grają rewelacyjnie. Oczywiście kwestia granego gatunku też robi swoje - w przypadku zlepku punka i grindcore'a nie jest to łatwe. Żaden z nas nie jest profesjonalnym muzykiem. Jeżeli chodzi o tę scenę, to jeżeli nie nazywasz się Wolfbrigade albo Napalm Death i nie grasz od przynajmniej trzydziestu lat, to chyba graniczy to z cudem. Taka muzyka jest hobbystyczna, bo nawet grając na wysokim poziomie, nie będziesz dziesiątym Rotten Sound. Życie z muzyki to raczej domena gatunków bardziej skomercjalizowanych - oczywiście z całym szacunkiem.
Nie odnosisz wrażenia, że Nuclear Holocaust nie nabiera już wiatru w żagle? Swego czasu graliście bardzo dużo, a od czasu pandemii i po niej, kiedy scena już ruszyła, pojawiacie się raczej sporadycznie.
To nie jest kwestia wrażenia, to jest po prostu fakt. Wszyscy obserwujemy chyba ten syndrom - pojawia się jakiś zespół znikąd, może zaskoczy czymś ludzi lub zwyczajnie zainteresuje, następnie gra ogromną liczbę koncertów. Tak było w naszym przypadku, dla nas był to jednak ewenement, zwłaszcza, że nagrywając "Mutant Inferno" mieliśmy dość spore braki warsztatowe. Tamten materiał w niezrozumiały przez nas sposób "zaskoczył", udało się też wtedy zgrać to wszystko z naszymi sytuacjami domowymi. Po prostu poszliśmy za ciosem. Pandemia wyhamowała wszystkich, a w naszym przypadku doszło jeszcze kilka innych czynników zwalniających działanie. Sam fakt, że nowa płyta powstawała cztery lata o czymś świadczy, bo zazwyczaj zajmowało to nam znacznie mniej czasu. Oprócz pandemii zmieniła się też sytuacja u Łukasza, którego życie zwyczajnie poszło do przodu - u większości przychodzi taki moment. My też nie naciskaliśmy, żeby działać na siłę. Ja powstałą pustkę muzyczną wypełniałem grając w innych projektach. W pierwszym roku po covidzie zagraliśmy dosłownie kilka koncertów, wyszedł jeden split i to tyle. Pamiętasz też, jak było z koncertami - przy pierwszym powiewie wolności pojawiło się mnóstwo imprez, ale był to temat tymczasowy. Teraz jest już okej, bookujemy jakieś pojedyncze sztuki, ale bez rozmachu - nie chcemy się pchać na siłę przed premierą płyty. Sytuacja życiowa też się na tym odbija - każdy jest w ciut innym miejscu. Mam nadzieję, że odzyskamy trochę tego wiatru. Ale wątpię, żebyśmy znów byli zespołem grającym w każdym powiecie.
Nie macie uczucia recyklingu "Mutant Inferno"? Wydaliście ten materiał jako demo, pojawiło się na jednym splicie, drugim splicie...
W życiu. Faktycznie, ten materiał najpierw miał premierę w sieci. Zakładaliśmy początkowo, że wydamy to demo sami. Własnych płyt zrobiliśmy sto sztuk - rozeszło się prawie od razu, choć trzeba przyznać, że sporo z tego zjadło wysyłanie fizycznego nośnika do recenzentów. Bardzo szybko te numery trafiły na wydawnictwo "Infected By Old Old School" i było to pierwsze oficjalne wydanie. Gdy pojawiła się możliwość wydania tego na taśmie, podchwyciliśmy to. "Mutant Inferno" ukazywało się w różnych konfiguracjach, bo sytuacja na to pozwalała. Z tego, co mówi Discogs, ten materiał jest obecnie mocno poszukiwany i osiąga zauważalne ceny - fajnie. Mythrone Productions też dało nam znać, że wydawnictwo "Infected By Old School" jest już wyprzedane. Do dziś znajdują się ludzie, którzy mówią, że był to nasz najlepszy materiał i pewnie mają trochę racji. Było tam sporo magii i duch, którego nie udało nam się już później odtworzyć, choćby dlatego, że zwyczajnie nauczyliśmy się trochę lepiej grać. Bardzo chciałbym zobaczyć ten materiał kiedyś na winylu, więc spokojnie, jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa w tym temacie.
Współpracujecie z największym grindowym labelem w kraju - Selfmadegod. Wiem, że sytuacja z szukaniem wydawców jest coraz gorsza, gdybyś miał się pobawić w proroka - w jaką stronę twoim zdaniem pójdzie rynek wydawniczy w najbliższym czasie?
Zacznę z perspektywy fana, który kupuje sporo wydawnictw na różnych nośnikach - wiadomo, że ceny idą w górę, także na rynku wtórnym i za jakiś czas wyprzedając swoją kolekcję, będę pewnie w stanie spłacić hipotekę. Co do Selfmadegod - osiem lat temu, kiedy Karol [Pieńko - założyciel wydawnictwa] odpisał, że chce nas wydać, dosłownie skakałem z radości jak dziecko. Kilka lat temu było łatwiej, teraz czasy są coraz cięższe, coraz dłuższe okresy oczekiwania na wydanie, ceny produkcji coraz większe. Myślę, że dziś znalezienie wydawcy dla zespołu bez ugruntowanej pozycji graniczy z cudem. Nie powiem, co będzie za kilka lat, ale ze swoich obserwacji widzę, że sprzedaż płyt spada na łeb na szyję - nawet na festiwalach widać jak bardzo pustoszeją alejki z merchem względem tego, co było kilka lat temu. Podejrzewam, że wydawanie fizycznych nośników w pewnej części przejdzie w ręce zespołów. Jednocześnie cieszę się, że wciąż pojawiają się wydawcy, którzy nie boją się inwestować w nowe zespoły.
O ile z Wostok jesteście dosyć aktywni, o tyle Enterchrist wydał na początku kilka materiałów i potem zapadł się pod ziemię. Macie jakieś dalsze plany na ten projekt?
Ten zespół dalej żyje. Zaczęliśmy kilka lat temu, wystartowaliśmy intensywnie. Zresztą, gramy tam razem ze wspomnianym Pawłem Chyłą. Wydaliśmy dwa splity - z Sacrofuck i Cannibe - a później, z uwagi na różne historie życiowe, zespół właściwie przestał istnieć. Zebraliśmy się ponownie niedawno, mamy nadzieję, że na trochę dłużej. Sporo historii się ustabilizowało, przymierzamy się do wydania pełnego materiału, który nagraliśmy jakieś dwa lata temu. Jednak szukanie wydawcy, to obecnie - jak wspomnieliśmy wcześniej - karkołomne zadanie.
Czy Enterchrist ma być zespołem koncertowym, czy tylko studyjnym?
Enterchrist jest zespołem koncertowym i ma bardzo komfortową sytuację - wszyscy mieszkamy blisko siebie. Próby gramy w miarę regularnie. Już jakieś koncerty zagraliśmy od naszego powrotu.