Lider grupy opowiada przy tej okazji o tym, dlaczego koncert nie zawsze przewyższa nagrania; w jaki sposób zainteresować zarazem metalową i jazzową publikę; a także o zaletach i mankamentach występowania w ośmioosobowym składzie.
Jarosław Kowal: W muzyce Neptunian Maximalism jest wiele smaczków, dzięki którym jesteście w stanie występować zarówno na festiwalach jazzowych, jak i metalowych, ale jako słuchacz częściej sięgasz po jazz czy po metal?
Guillaume Cazalet: Chyba częściej sięgam po metal, ale kiedy byłem młodszy, słuchałem bardzo dużo free jazzu. Mniej interesuje mnie standardowy, amerykański jazz - lubię go, ale to nie moja bajka. Zdecydowanie bliżej mi do Coltrane'a i sceny improwizowanej, choć obecnie słucham ich mniej. Tak naprawdę nie wskazałbym jednak ani na jazz, ani na metal. Najczęściej zagłębiam się w klasycznej muzyce Indii, zwłaszcza tej z północy, w muzyce hindustańskiej. Przez ostatnie cztery lata zdecydowanie najwięcej czasu poświęcałem tego rodzaju nagraniom, a także gamelanowi z Indonezji i różnego rodzaju muzyce eksperymentalnej.
Jazz z założenia powinien być bardzo otwartą muzyką, a metal często uchodzi za hermetyczny, ale nie znalazłem ani jednej recenzji waszych wydawnictw na portalach jazzowych, a na metalowych jest ich wiele. Wygląda na to, że niewiele jest w tym stereotypie prawdy.
Być może wiąże się to z tym, że wydajemy dla wytwórni związanej z awangardowym black metalem [I, Voidhanger Records], która rozsyła informacje prasowe swoimi kanałami właśnie do metalowych mediów, ale jest też coś w naszym brzmieniu, co może przemawiać do osób zainteresowanych bardziej otwartymi formami metalu. Pierwsze koncerty graliśmy dla publiczności, którą najszerzej można opisać jako słuchającą muzyki alternatywnej, ale kiedy ukazał się debiutancki album, przeniknęliśmy na scenę metalową, a dzisiaj te dwa rodzaje odbiorców mieszają się. Słuchają nas osoby, którym bliski jest doom metal, którym bliskie jest Swans albo które lubią free jazz czy eksperymentowanie z dźwiękami.
Rozmawiałem kiedyś z Jasonem Köhnenem - dawniej z The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble, teraz z The Lovecraft Sextet, czyli osobą, którą wymyśliła określenie darkjazz - i według niego częściej ma do czynienia z metalową publiką niż z jazzową ze względu na element mroku w muzyce. Melancholia, smutek czy nawet strach pojawiają się w jazzie, ale mrok niemal nigdy. U was również jest wyraźnie wyczuwalny.
To trafna obserwacja. Uwielbiam jazz, jest mi bardzo bliski, to muzyka pełna różnorodnych kolorów - prawie jak muzyka hinduska - które reprezentują wiele emocji i uczuć, ale nie ma w niej wiele miejsca na mroczniejsze oblicza człowieczeństwa, a odzwierciedlanie ich jest dla mnie bardzo ważne. Dlatego pomyślałem, że warto byłoby odwołać się do free jazzu, ale dodać do niego elementy ezoteryczne i nieco mroku, który w metalu jest z kolei wszechobecny. Można zresztą pójść jeszcze dalej - podobnie jest z hip-hopem. Weźmy na przykład Dälek - słucha ich bardzo wielu metalowców, co powinno dziwić, w końcu to w stu procentach hiphopowy projekt, ale jest w nim właśnie ten charakterystyczny mrok. Do ludzi zafascynowanych metalem tego rodzaju emocje i krajobrazy potrafią trafić niezależnie od gatunku.
Kiedy ktoś określa waszą muzykę jako jazz, możesz się z tym zgodzić?
Myślę, że to o krok za daleko. Jest u nas wiele z free jazzu, ale nawet przy muzyce, która z nazwy jest wolna istnieją pewne zasady, do których nie do końca się stosujemy. Nasza muzyka jest synkretyczna. Podobnie jak ludzie łączą ze sobą odmienne ziemskie religie w jedno wyznanie, można tego dokonywać również na bazie dźwięków. W naszych wyraźnie da się wyczuć element duchowy, ale o bardzo różnorodnych źródłach. Może sięgać free jazzu, może też sięgać metalu, może sięgać muzyki z całego globu, zarówno tej współczesnej, jak i dawnej - to spotkanie wielu odmiennych naleciałości. Nie mogę rezultatu określić jako "world music", bo wzbudzałoby to skojarzenia z muzyką etniczną różnych kultur, nazwałbym to raczej muzyką świata. Tytuły poszczególnych utworów pochodzą z różnych języków, są zapisywane za pomocą różnych alfabetów, śpiewam w pewnego rodzaju proto-języku - jak się to wszystko zbierze, to powstaje po prostu muzyka z planety Ziemia.
To w całości twoja wizja czy każdy w zespole podziela ją i wnosi coś od siebie?
Na początku to była tylko moja wizja, później dołączył Jean-Jacques [Duerinckx - saksofonista] i zgodził się z tymi założeniami - we dwóch stanowimy fundament tego projektu. Jeżeli chodzi o resztę, sam nie jestem do końca pewien. Na pewno niektóre osoby mają zbliżony punkt widzenia, innym daleko do postrzegania muzyki z metafizycznej perspektywy, ale zawsze potrafimy ze sobą współpracować.
Wspomniałeś, że częściej słuchałeś jazzu w młodszym wieku, a czy pamiętasz swoje pierwsze doświadczenia z nim? Dla mnie były to kreskówki - "Zwariowane melodie", "Tom i Jerry" albo "Jonny Quest". Oczywiście wtedy nie wiedziałem, że mam do czynienia z jazzem, ale po latach to najodleglejsze jazzowe wspomnienia, do jakich jestem w stanie wrócić.
Zacząłem edukację muzyczną w bardzo młodym wieku, grałem w orkiestrze dętej na południu Francji i sięgaliśmy między innymi po jazz. Gdybym miał cofnąć się do jeszcze odleglejszej przeszłości, pewnie też musiałbym wskazać na kreskówki. Świadome słuchanie jazzu zaczęło się natomiast od Johna Coltrane'a i Akosh S. Unit - miałem wtedy na ich punkcie obsesję. Pracowałem w restauracji i za każdym razem, kiedy wypadała moja zmiana, puszczałem "Giant Steps", a jak nie było ruchu, to czytałem do tego książki o sztuce abstrakcyjnej, na przykład Kandinskiego.
Funkcjonuje dzisiaj przekonanie, że prości ludzie potrzebują prostej muzyki, ale w przeszłości tak zwani prości ludzie świetnie się bawili na koncertach jazzowych albo na koncertach Mozarta. Wszyscy mamy więc potencjał do słuchania bardziej wymagającej muzyki, ale współcześnie dostajemy coraz mniej okazji, by z niego skorzystać.
W Belgii duża część publiczności odrzuca muzykę improwizowaną. Jazz ma się tutaj nieźle, w końcu to w Belgii wynaleziono saksofon, ale tyczy się to głównie tradycyjnego jazzu. Znacznie mniej osób obiera kurs na free jazz, który dla tutejszej publiki często uchodzi za niezrozumiały. Sądzę jednak, że ludzie są w stanie otworzyć się na muzykę stawiającą więcej wymagań, bardziej skomplikowaną czy eksperymentalną, ale faktycznie mają niewiele okazji, by się z nią zmierzyć. To kwestia przede wszystkim edukacji kulturalnej, poświęca się jej za mało uwagi i podejmuje niewiele wysiłku, by pokazywać dziedzictwo człowieka w szerszej perspektywie.
W zespole z dwoma perkusistami rytm musi pełnić istotną rolę, ale co jest fundamentem brzmienia Neptunian Maximalism z punktu widzenia gitarzysty?
Przede wszystkim drony i wolność oraz duchowość z okolic free jazzu oraz spiritual jazzu. Ten fundament ukształtował się na naszej pierwszej EP-ce - "The Conference of the Stars". Zaczynaliśmy we dwóch - drony i metalowa gitara z jednej strony, z drugiej saksofon. Stopniowo poszerzaliśmy skład, między innymi o dwóch perkusistów, ale daleko nam do rockowego grania. To raczej plemienne bębny, choć obydwaj perkusiści wywodzą się z muzyki rockowej i z jednej strony staram się nieco wypaczyć ich podejście do grania, z drugiej muszę akceptować to, z czym przyszli do zespołu. Niewykluczone, że w przyszłości pojawią się w składzie perkusiści swobodniej poruszający się we free jazzie i spróbujemy obrać jeszcze inny kierunek, możliwe też, że sięgniemy po indyjskie bębny - pakhavaj czy tablę.
Podkreślałeś kilka razy duchowy charakter muzyki Neptunian Maximalism i kiedy ogląda się was na scenie, faktycznie można doznać tego rodzaju doświadczenia, ale czy zdarza się, że sam wchodzisz w tak zwaną strefę - odcinasz się od otoczenia i czujesz, że muzyka samoistnie przez ciebie przepływa?
Nie wiem, czy mógłbym nazwać moje prywatne życie szczególnie uduchowionym, nie praktykuję na co dzień żadnych duchowych rytuałów. Znam osoby, dla których ten aspekt życia jest szczególnie istotny i wiem, że daleko mi do nich. Bliższa jest mi ezoteryka, która w jakimś stopniu może się wiązać z duchowością. Co do występów na scenie, przekazywanie głębokich emocji zgromadzonej publiczności za pomocą instrumentów jest czymś podlegającym pod kategorię doświadczenia duchowego - w końcu to bezpośredni dialog z własną duszą - ale pełnię w Neptunian Maximalism także rolę kogoś w rodzaju koncertmistrza, a to wymaga ogromnego skupienia i podzielności uwagi. Nie mogę odcinać się od rzeczywistości i dryfować myślami w nieznane, muszę trzymać pieczę nad wieloma elementami występu. Zdarza mi się wchodzić w takie stany właściwie tylko wtedy, kiedy odśpiewuję dłuższe partie, ale z ośmioma innymi osobami obok mnie nie mogę sobie pozwolić na dłuższą nieobecność. Muszę czuwać nad tym, żeby każdy w odpowiednim momencie zagrał odpowiedni dźwięk, wsłuchiwać się w każde solo, pilnować, żeby każdy czuł się dobrze w tym, co robimy.
Z tego powodu rozważamy granie w mniejszym składzie, z perkusistami zakorzenionymi w improwizacji. Czuję, że potrzebuję powrotu do większej wolności na scenie, a nie ciągłego dowodzenia wszystkim i wszystkimi. To bardzo ciekawe i wartościowe doświadczenie, ale mierzę się z nim od tak dawna, że potrzebuję jakiejś zmiany. Potrzebuję częściej być sobą. Bardzo trudno kieruje się zespołem i jednocześnie pozostaje jego aktywnym członkiem. Jako muzyk częściej powinienem tworzyć intymną otoczkę, a to wymaga całkowitego zanurzenia się w pełnym emocji stanie bliskiej relacji z publicznością. Kierowanie zespołem utrudnia to. Kiedy bierzesz na siebie rolę lidera, musisz być silny, bo wszyscy na ciebie liczą; ale jako muzyk powinieneś być kruchy i wrażliwy. Chciałbym wrócić do tej kruchości i nie czuć, że muszę być silny w każdej sytuacji.
W naszym sposobie myślenia podstawą jest anarchizm, ale nie utożsamiamy go z brakiem przewodnictwa, tylko z brakiem dominacji. Nikt nie jest ponad nikim innym. Anarchia nie oznacza kompletnego nieładu, potrzebne są pewne struktury i potrzebna jest odpowiedzialność za własne decyzje. Zbyt częste stawianie siebie w roli lidera może być jednak przytłaczające i właśnie doszedłem do momentu, kiedy muszę zrobić sobie od tego przerwę.
To ciekawe zagadnienie także od strony muzycznej, bo z jednej strony rozmawiamy o elementach free jazzu w muzyce Neptunian Maximalism, z drugiej jest w niej wiele momentów repetytywnych, niemal krautrockowych, co na pewno wymaga większej dyscypliny. Ile jest więc w tym wolnej improwizacji, a ile realizowania wcześniej założonego planu?
Na początku, przy nagrywaniu "The Conference of the Stars" i "Éons", w całości oddawaliśmy się improwizacji. Po prostu spotykaliśmy się i bez słowa zaczynaliśmy grać. W studiu nakładaliśmy na to wiele dodatkowych warstw i zazwyczaj wybieraliśmy to, co udało się zarejestrować przy pierwszym podejściu. Niektóre fragmenty subtelnie edytowałam, bo Jean-Jacques potrafi grać bardzo gęsto. Potrzebowaliśmy gdzieniegdzie wpuścić trochę powierza, ale niczego nie dogrywaliśmy i nie przekształcaliśmy. Zależało nam na tym, żeby każdą z tych ścieżek instrumentalnych dało się odtworzyć na scenie, dlatego konieczne było poszerzenie składu zespołu i tak doszliśmy do obecnego stanu, czyli w połowie improwizacji i w połowie odgrywania wcześniej opracowanych struktur. Długości utworów mogą się podczas koncertów różnić od tych z albumów, partie solowe właściwie zawsze są inne, ale wszystko odbywa się w z góry przyjętych ramach. Podobnie jak w jazzie albo w muzyce hinduskiej - istnieją pewne zasady, ale podczas każdego z występów podchodzisz do nich w inny sposób. Jeżeli posłuchać kilku koncertowych albumów na przykład Coltrane'a, czasami może się zdarzyć, że nie od razu rozpoznamy na przykład "My Favorite Things", chociaż to wciąż będzie ten sam utwór. Podobne metody stosował Jimi Hendrix - raz mógł wykonywać pięciominutowe "Voodoo Child", jak na albumie, a kiedy indziej potrafił je rozciągnąć do piętnastu minut. Podążamy bardzo podobną drogą.
Podczas pandemii wiele zespołów próbowało chwilowo zastąpić koncerty streamingami na żywo, co na pewno zwłaszcza w początkowym okresie pomagało odciągnąć uwagę od problemów, ale szybko okazało się, że obydwie strony są zmęczone taką formą prezentacji muzyki. Myślisz, że kiedykolwiek technologia pozwoli zastąpić bezpośrednie doświadczanie muzyki czy pierwotny sposób obcowania z nią zawsze będzie potrzebny?
Zdecydowanie nie da się tego zastąpić. Muzyka zaczyna się od doświadczania jej na żywo, muzyka jest żywą sztuką i tak było od czasów prehistorycznych. Podobnie jak w tańcu czy w teatrze, spotkanie na żywo stanowi fundament muzyki. Muszę jednak przyznać, że studyjna, nagrana muzyka jest mi niekiedy nawet bliższa. Często słuchanie jej okazuje się nawet bardziej osobiste.
Uwielbiam koncerty, ale nagraną muzykę nawet bardziej i to z dwóch powodów. Po pierwsze, kiedy komponuję i nagrywam coś nowego, jestem tym bardzo podekscytowany. Cały ten proces przypomina prowadzenie badań laboratoryjnych i wiąże się z częstym zaskakiwaniem samego siebie. Po drugie, sam czerpię wielką przyjemność ze słuchania płyt. Związek, jaki można wytworzyć z nagranymi dźwiękami jest wyjątkowy i bardzo osobisty, intymny. Nie wymaga też uczestnictwa w wydarzeniu, może towarzyszyć nam każdego dnia, we wszystkim, co robimy. Możesz słuchać muzyki podczas zasypiania, w drodze do pracy i tak dalej. Odkąd możemy zagrywać pliki na urządzenia mieszczące się w kieszeni, jesteśmy w stanie nie tylko zabierać ją wszędzie, ale też mieć przy sobie niemal wszystko, czego tylko zapragniemy. Szczególnie lubię to doświadczenie w podróży, kiedy obrazki przesuwają się przed oczami, a muzyka tworzy dla nich tło. To doświadczenie zgoła odmienne od koncertu, ale może być równie intensywne.
Występy na scenie to przede wszystkim podążanie wzrokiem za znajdującymi się na niej osobami, jest w tym wiele z teatru. Przestrzeń koncertowa na ogół przypomina teatralny black box, czyli neutralne miejsce gotowe na przyjęcie każdej muzyki. Pierwszym takim miejscem był Festspielhaus w Bayreuth, zaprojektowany według wskazówek Richarda Wagnera, i nadal powielamy ten schemat, przez co udział w koncertach stał się dosyć monotonny. Cały czas są to różnego rodzaju pokazy świateł, cały czas obowiązuje ten sam podział na występujących i widownię. Założenia Wagnera jak na tamte czasy były przełomowe, chciał, żeby widzowie znaleźli się bliżej występujących i mogli lepiej odczuć ich emocje, co przy głębokiej scenie bywało wcześniej trudne, ale tkwimy w tym założeniu od prawie stu pięćdziesięciu lat. Nie jestem przeciwny takim założeniom i nie uważam, że nie ma w nich żadnej wartości, ale brak alternatywy nie jest zdrowy. Dlatego lubię zarejestrowaną muzykę - przywołuje więcej obrazów niż tylko ciemne pomieszczenie z rozświetloną sceną, obrazów ze świata rzeczywistego i tych z naszych wyobrażeń. Podziwianie krajobrazu na łonie natury ze słuchawkami na uszach może być w tym kontekście czymś wyjątkowym, nowym i bardzo intensywnym.
Miejsce w jakim występujecie - rozmiar sali, usytuowanie publiczności i tak dalej - ma wpływ na sposób, w jaki wykonujecie muzykę?
Tak, w ogromnym stopniu. Założyłem ten zespół z Jean-Jacquesem, ale grać w taki sposób zacząłem już wcześniej z kuzynem, perkusistą z "Éons". To była improwizowana, doom-blackmetalowa muzyka, a zespół nazywał się Aksu. Próbowaliśmy występować z nim w bardzo różnorodnej przestrzeni, na przykład w muzeum stworzonym w miejscu przypominającym kościół, i za każdym razem kiedy nawiązywaliśmy dialog z architekturą, rezultat był inny. Kiedy zbyt często gramy na scenie, mam wrażenie, że za bardzo zaczyna na nas wpływać pożądana na niej postawa, która zawsze jest identyczna, bo niemal wszystkie sceny są identyczne. Nie odrzucam tego jako jednej z możliwości, w takich warunkach nadal najczęściej występujemy, ale nie godzę się na to, by wyłącznie w takim otoczeniu dzielić się muzyką. Dlatego też bliskie są mi muzyka hinduska, indonezyjska czy afrykańska muzyka voodoo - wykonuje się je w kompletnie innym kontekście, rzadziej związanym ze sceną. To zresztą nie tylko kwestia występujących, ale także odbiorców - dlaczego zawsze powinni stać przodem do muzyków w statycznej pozycji? Dlaczego nie mogą na przykład chodzić po pomieszczeniu w trakcie koncertu? Warto podchodzić do tych zagadnień z nieco szerzej otwartą głową.
Neptunian Maximalism wystąpi 9 lutego w Gdańsku podczas koncertu rozgrzewającego przed festiwalem Jazz Jantar (więcej informacji TUTAJ), a także 10 lutego w stołecznej Hydrozagadce (więcej informacji TUTAJ).