Obraz artykułu you.Guru: Obrażanie się na świat nie ma żadnego sensu

you.Guru: Obrażanie się na świat nie ma żadnego sensu

Gdzieś pomiędzy intuicją a wcześniej opracowanym planem, pomiędzy improwizacją a kompozycją, pomiędzy odreagowywaniem "dziwnych czasów" a dociekaniem, co przyniesie przyszłość - tam należy usytuować muzykę tria you.Guru, które właśnie wydało drugi album. Więcej na jego temat, na temat zachowania entuzjazmu do muzyki po wielu latach działalności scenicznej i o tym, dlaczego reaktywacji Something Like Elvis raczej nie będzie opowiada Artur Maćkowiak.

Jarosław Kowal: Popełniłem błąd i wpisałem w przeglądarkę waszą nazwę, która ze względu na kropkę pomiędzy youguru została odczytana jako adres strony internetowej i trafiłem na znajdujące się tam Centrum Wszechstronnego Rozwoju Człowieka związane z praktykowaniem reiki, jogi, wedyjskiej numerologii i kosmoenergetyki. Instrumentalna muzyka częściej niż wokalna może się jednak tego rodzaju praktykom przysługiwać, myślisz, że wasza nadałaby się?

Artur Maćkowiak: Nagrywamy album i oddajemy go publiczności, to już ona decyduje, co dalej z tą muzyką zrobi. Jeżeli komuś będzie się przy tym dobrze medytowało albo uprawiało jogę, to jak najbardziej "UNtouchable" może temu służyć. Kiedy pracujemy nad muzyką, nie myślimy o odbiorcy i nie zastanawiamy się, jak może odczytać to, co stworzymy albo komu może się to spodobać i do czego przydać. Wolna wola.

 

Gdzie sam usytuowałbyś siebie jako muzyka na skali, której jedną skrajnością byłby parający się dźwiękami naukowiec, a na drugiej osoba uduchowiona, kierująca się instynktami i afektami?
Chyba gdzieś pośrodku. Nie jestem muzykiem z wykształcenia, nigdy nie rozbierałem muzyki na czynniki pierwsze i nie rozumiem w pełni wszystkich zasad, jakimi rządzą się dźwięki. Po wielu latach grania mam oczywiście jakieś ogólne pojęcie na ich temat, ale nijak się to ma do wiedzy osób wykształconych w tej dziedzinie. Traktuję muzykę intuicyjnie, a intuicja nawiązuje bardziej do duchowości niż do racjonalnego myślenia, ale nie szukam też w niej jakiegoś wielkiego uduchowienia.

Rezultaty kierowania się intuicją zazwyczaj pozostawiasz nienaruszone czy zdarza się, że później opracowujesz je i wprowadzasz zmiany?

Trudno powiedzieć, od czego to zależy, ale wiem, kiedy utwór można uznać za skończony. W trakcie tworzenia nie mam jasnej wizji kierunku, do jakiego zmierzam. Podążam za pomysłami, sprawdzam, dokąd mnie poprowadzą i w pewnym momencie dochodzę do wniosku, że dotarłem do miejsca docelowego. W zespole wszyscy mają takie same prawo głosu, więc ktoś może chcieć coś jeszcze dodać albo coś może się nie podobać, więc grzebiemy przy tym tak długo, aż uda się osiągnąć porozumienie, ale nawet wtedy intuicyjnie zawsze wiemy, kiedy utwór jest skończony.

 

Staramy się przy tym pozostawiać nasze utwory otwartymi tam, gdzie jest to możliwe i eksperymentować w tych przestrzeniach. Z jednej strony wiemy więc, kiedy utwór jest gotowy i nie wymaga poprawiania; z drugiej dopuszczamy nieco inne wersja w trakcie występów na żywo. Nigdy tego nie liczyłem, ale powiedziałbym, że do trzydziestu procent to u nas improwizacja, a pozostałe siedemdziesiąt albo więcej to zaaranżowane pomysły. Nawet jednak te zaaranżowane nie są grane w stu procentach tak samo, bo każdemu z nas zdarzają się pomyłki, a zwłaszcza mi, i trzeba za nimi w jakiś sposób podążać, odnajdywać rozwiązania w sytuacjach, kiedy spodziewano się jakiegoś innego dźwięku.

 

Otoczenie, akustyka pomieszczenia albo zachowanie publiczności również wpływają na sposób improwizowania?
Gramy w bardzo różnych salach, dla bardzo różnorodnej publiczności, czasami siedzącej, czasami stojącej. Zdarza się, że trafiamy do jakiegoś miejsca i od razu wiemy, że tego wieczoru nie zabrzmimy dobrze, bo nie pozwoli na to akustyka pomieszczenia albo sprzęt, jakim dysponuje klub, ale można taki koncert wybronić energią. Nie cyzelujemy w takich sytuacjach brzmienia, stawiamy na żywioł. Nie musimy jednak wkładać wielkiego wysiłku w dostosowywanie się do każdej nowej sytuacji, staramy się po prostu utrzymywać wcześniej założony poziom wykonania. Oczywiście czynniki zewnętrzne - jak akustyka czy publiczność - wpływają na komfort gry, ale w naszym przypadku nie determinują w znaczącym stopniu tego, jak gramy.

Zdarza się, że w trakcie koncertów wchodzisz w stan, jaki jazzmani określają "strefą", czyli pewnego rodzaju publiczną medytację, w trakcie której muzyka wypływa z ciebie bezwiednie?

Aż tak bardzo raczej się nie wczuwam. Kiedy gramy próby, faktycznie zdarza mi się uciekać myślami do zupełnie innych spraw, przestaję odczuwać, że jestem na sto procent obecny w graniu muzyki; ale w trakcie koncertu do takich momentów raczej nie dochodzi. W koncerty zanurzam się całkowicie, ale staram się mieć kontrolę nad tym, co robię na scenie. Szukam równowagi pomiędzy swobodnym flow a kontrolą tego, co i jak gram.

 

Opisaliście you.Guru jako dźwiękowy odruch, reakcję na dziwne czasy - czy jest to reakcja równoważąca? Próba odreagowania rzeczywistości?
Odreagowania, ale też znalezienie się w niej. Zaczęliśmy grać na początku 2019 roku, pod jego koniec nagraliśmy album i mieliśmy opublikować go w marcu 2020, ale z wiadomych względów nie doszło do tego. Kiedy pisaliśmy ten fragment notki biograficznej, mieliśmy w myślach dopiero nabierającą rozpędu pandemię. To był okres jeszcze przed lockdownami, ale dało się już wyczuć, że będzie coraz trudniej i do tego odnieśliśmy dziwne czasy. Człowiek ma tendencje do zapominania i zacierania skali niektórych wydarzeń, ale wtedy odczuwaliśmy naprawdę przytłaczające wrażenie jednej wielkiej niewiadomej dotyczącej naszej przyszłości. Stała więc za nami próba odreagowania, ale też próba znalezienia jakiegoś zajęcia w nowej rzeczywistości.

 

Dziwnym czasom towarzyszy ci częściej złość, rezygnacja czy może przeciwnie - zaciekawienie, dokąd to wszystko zmierza?

Raczej zaciekawienie. Nie mam charakteru człowieka, który obraża się na rzeczywistość. Nie oznacza to, że na wszystko się godzę. Pewne rzeczy nie podobają mi się, nie chcę w nich uczestniczyć, buntuję się przeciwko nim, ale obrażanie się na świat nie ma żadnego sensu - i tak będzie się rozwijał w sobie właściwym kierunku. Jedyny wybór, jaki mamy dotyczy stopnia zaangażowania, funkcjonowania w tej rzeczywistości i podejmowanych decyzji. Bardziej niż złość, czuję zaciekawienie tym, co przyniesie przyszłość i dochodzi jeszcze osobisty kontekst - to, jak ja się w tym wszystkim odnajdę.

Pandemia niewątpliwie wyrządziła ogromne szkody każdemu, kto był związany z muzyką na innym poziomie niż tylko słuchanie jej, ale od wielu muzyków słyszałem też, że przymusowe zwolnienie tempa pozwoliło poświęcić więcej czasu samej muzyce i podejść do niej z większa pieczołowitością. Zauważyłeś coś podobnego u siebie?
Tak i to nie tylko z perspektywy muzyki - w ogóle okazało się, że znalazłem czas na różne rzeczy, którym wcześniej nie mogłem go poświęcić. Tryb życia stał się bardziej regularny, co raczej nie jest typowe dla osób zajmujących się muzyką, przyzwyczajonym do bardzo nieregularnej codzienności, czasami dosyć stresującej. Odcięcie się od tego, możliwość przyjrzenia się temu, co robiliśmy trochę z boku, zwrócenie uwagi na małe sprawy z najbliższego otoczenia i zadbanie o nie zrobiło wielu z nas dobrze w głowach.

Nie mam poczucia, że wiele jako zespół straciliśmy przez pandemię. Można się zastanawiać i gdybać, co by się wydarzyło, gdyby pierwszy album faktycznie wyszedł w marcu 2020 roku i zaczęlibyśmy wtedy grać koncerty. Płyta ukazała się ostatecznie we wrześniu. Regularne koncerty zaczęliśmy grać w lutym kolejnego roku, kiedy pandemia zaczęła powoli dogasać, ale wtedy z kolei wybuchła wojna w Ukrainie, która również wpłynęła na życie nas wszystkich, w tym na rzeczywistość koncertową. Nie był to dobry czas na występowanie, ale z takimi realiami przyszło się nam mierzyć, więc szukaliśmy sposobu na funkcjonowanie w nich.

 

Na ile tytuły waszych utworów odzwierciedlają to, o czym według was opowiadają za pomocą dźwięków albo jakie wzbudzają odczucia związane z nastrojem; a na ile to po prostu kwestia konieczności nadania jakichś tytułów?
Ze względu na brak tekstów dowolność interpretacji naszych utworów jest duża - zarówno dla słuchaczy, jak i dla nas, co bardzo lubię. Nazwa zespołu, tytuły albumów i utworów to przede wszystkim zabawa formą albo luźne skojarzenia. Nie muszą oddawać nastrojów, jakie towarzyszyły nam podczas tworzenia i nie traktujemy ich zbyt serio.

Przy okazji pracy nad albumem zarejestrowaliście półgodzinny film dokumentujący jego powstanie, który może nie tyle umniejsza romantyczne wizje, jakie często są snute wokół takich sesji, ale pokazuje ich częstsze, bardziej przyziemne oblicze. Przy nie jednym albumie miałeś już jednak okazję pracować, czy kiedykolwiek przypominało to te wszystkie historie o nieprzespanych nocach, burzliwych naradach zespołowych i zmianach wprowadzanych na ostatnią chwilę?
Pamiętam różne burzliwe sytuacje, ale nie mam traumatycznych doświadczeń związanych z nagraniami, a ostatnia sesja była wyjątkowo komfortowa. Nie chcę już się z nikim spinać, szarpać, wykłócać, nie chcę nikomu udowadniać swoich racji albo zarywać nocy. Chcę mieć przy nagrywaniu dobrą zabawę. Tworzenie i granie muzyki traktuję bardzo poważnie, ale to nie musi stać w kontrze do czerpania z tego wszystkiego radości.

Film z sesji do "UNtouchable" powstał dlatego, bo chcieliśmy pokazać, jak to wygląda od zaplecza. Sam chętnie podglądam innych artystów przy pracy, co niekiedy może być inspirujące, a dla osób o mniejszym doświadczeniu pewnie nawet ośmielające - mogą zobaczyć, że nagranie płyty nie jest okupione wielkimi mękami i walkami. Nie było oczywiście tak, że wszystko mieliśmy już przygotowane, a później tylko przyszliśmy i nagraliśmy, a za dwa tygodnie dostaliśmy gotowy miks i album był ukończony. Rozmawialiśmy o różnych pomysłach, Michał Kupicz - który był realizatorem - coś sugerował, próbowaliśmy rożnych rozwiązań. Po prostu bawiliśmy się całą tą sytuacją.

 

Nadal masz w sobie wiele entuzjazmu przed takimi sesjami czy z biegiem lat nawet jeżeli granie muzyki nadal sprawia przyjemność, to jej rejestrowanie staje się mniej interesujące?

Mam wiele entuzjazmu, ale największą radość sprawia mi robienie nowych rzeczy. Kiedy pojawia się jakiś motyw albo dwa dźwięki, które nagle zaczynają się składać w jakąś opowieść i widzę ekscytację kolegów z zespołu, wtedy czuję się najbardziej zafascynowany graniem. Właśnie to sprawia, że wciąż widzę sens w zajmowaniu się muzyką. Inne kwestie też mnie oczywiście cieszą. Nagrywanie i wydawanie albumów albo wyjazd na koncert - to wszystko jest wpisane w zajmowanie się muzyką, jest potrzebne i sprawia mi ogromną przyjemność. Dlatego to robię.

Faktycznie masz wiele różnych projektów i współpracujesz z wieloma muzykami. Nie byłbyś w stanie funkcjonować w zespole pokroju The Rolling Stones, który tak naprawdę od pięćdziesięciu lat nagrywa cały czas ten sam album i musi na każdym koncercie odegrać wszystkie największe przeboje, bo inaczej publiczność zażąda zwrotu pieniędzy za bilety?

Trochę sobie tego nie wyobrażam, ale nie jestem też w skórze muzyków The Rolling Stones. Może gdybym był na ich miejscu, wydawałoby mi się, że takie funkcjonowanie jest fajne i ma sens. Staram się nie odnosić tego, co robię i jak funkcjonuję do działalności innych muzyków. Nie zastanawiam się, jak bym funkcjonował na ich miejscu. Każdy obiera indywidualną drogę i może funkcjonować tak, jak ma na to ochotę.

 

A czy czujesz, że sposób, w jaki funkcjonujesz dzisiaj jako muzyk znacząco różni się od tego, jak podchodziłeś do nagrywania, występowania czy po prostu przynależenia do zespołu w latach 90., kiedy grałeś w Something Like Elvis?

Przede wszystkim mam większy dystans - muzyka nadal jest dla mnie ważna, ale już nie najważniejsza na świecie. Mam też większe doświadczenie - to, co dwadzieścia lat temu spędzało mi sen z powiek albo generowało jakieś problemy dzisiaj już jest w łatwy sposób rozwiązywalne. Nie oznacza to, że nie ma już żadnych tarć czy problemów, ale łatwiej jest im sprostać albo nawet zawczasu unikać niepożądanych sytuacji. Entuzjazm i frajda z zajmowania się muzyką są natomiast na bardzo podobnym poziomie.

 

Rozdział z Something Like Elvis jest już ostatecznie zamknięty?

Nie wydaje mi się, żeby ten zespół mógł jeszcze powrócić. Osoby, które pamiętają tamte płyty i koncerty chciałyby reaktywacji dokładnie tamtego zespołu, co jest dla mnie zrozumiałe, ale fizycznie niemożliwe. Nawet gdybyśmy zaczęli dzisiaj grać w dokładnie takim samym składzie, to bardzo się przecież zmieniliśmy jako ludzie. Czasy i słuchanie muzyki są inne. Nie jesteśmy w stanie wygenerować tej samej energii i tego samego flow, to byłby siłą rzeczy kompletnie inny zespół, tylko z taką samą nazwą i z muzykami o tych samych imionach i nazwiskach. Nie widzę w tym sensu i rzadko takie reaktywacje okazują się udane. Częściej niszczą legendarny status, jaki udało się niektórym grupom osiągnąć i pozostawiają poczucie rozczarowania. Wolałbym tego uniknąć.

 

fot. Mateusz Straszewski (1-3), Darek Gackowski (4)


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce