Obraz artykułu Patriarchy: Sztuce potrzeba trochę głodu, trochę bólu i zmagań z codziennością

Patriarchy: Sztuce potrzeba trochę głodu, trochę bólu i zmagań z codziennością

Czy istnieje różnica pomiędzy scenicznym ja a tym codziennym? Dlaczego przeszkody pomagają tworzyć ciekawszą sztukę? Czy patriarchat zniknie dopiero wtedy, gdy władzę nad światem przejmą androidy? Dlaczego na całym globie roi się od Polaków i Polek? Między innymi na te pytania odpowiada Actually Huizenga.

Jarosław Kowal: Wkrótce wyruszacie w trasę koncertową po Europie, a dopiero co zakończyliście trasę po Stanach Zjednoczonych. Co jest gorsze - pierwszy dzień trasy czy ostatni?

Actually Huizenga: Jak dotąd nie było jeszcze koncertu, którego nie lubiłabym. Łącznie z tymi nieudanymi.

AJ English: Dla mnie gorszy jest ostatni dzień - jest wtedy smutniej.

AH: Z końcem trasy jest trochę jak z końcem miłości - od niektórych jej elementów nie chcesz odchodzić. To pewnego rodzaju uzależnienie. Kiedy ostatni występ jest już na horyzoncie, zawsze jestem gotowa natychmiast wrócić i jechać dalej. Chyba faktycznie ostatni koncert jest najsmutniejszy.

Wielu muzyków decyduje się na występy na scenie w tych samych ubraniach, jakie noszą na co dzień, twierdząc, że w ten sposób są najbardziej autentyczni, ale czasami najciekawsze jest nie nasze codzienne oblicze, tylko to skrywane. Myślisz, że taka transformacja na scenie jest potrzebna?
AH: Nie wiem, co odpowiedzieć, bo na co dzień wyglądamy właśnie tak, jak na scenie [śmiech]. Może dodajemy trochę więcej makijażu, ale naprawdę odrobinę [śmiech]. Zdarza się natomiast, że w teledyskach odgrywam nieco odmienne postacie i pokazuję bardziej seksualizowane wersje tego, co lubię w facetach. Dodaję na przykład coś do ich ubioru w jeszcze większym zakresie niż to, co nosimy na scenie.

 

Istnieje coś, co twoja sceniczna osobowość zrobiłaby, ale pozasceniczna nie miałaby na to odwagi?
AH: Nie wiem, czy można to nazwać kwestią odwagi. To raczej kwestia nieświadomości, jaką opisywał Carl Jung - sama nie wiem, kiedy różnego rodzaju emocje zaczynają ze mnie wychodzić po wkroczeniu na scenę. Nadal jestem sobą, ale inną sobą i na pewno nie chciałabym zachowywać się w taki sposób na przykład na lotnisku. Jest w tym coś odrobinę magicznego, ale to nie jest magia. Na pewno jednak nie odbywa się to na zasadzie odnajdywania w sobie odwagi na podjęcie jakiegoś działania.

AJE: Nie podejmujemy przy tym żadnej świadomej decyzji, wszystko przychodzi w naturalny sposób.

AH: Zawsze staram się też chronić swoją energię, więc kiedy jestem w "normalnym" trybie, sprawiam wrażenie wyciszonej. Zbieram siły na potrzeby sztuki [śmiech].

Reakcje publiczności odgrywają istotną rolę w waszych koncertach czy trzymacie się wyjściowych założeń niezależnie od tego, co dzieje się wokół was?
AH: W zasadzie robię to, na co mam ochotę i publiczność na ogół wszystko chłonie. Kiedy zdarzy się ktoś, kto nie czuje tego, co robię i próbuje zamanifestować swoją niechęć, podchodzę do takiej osoby i rozwiązuję problem. Oczywiście nigdy nikogo nie skrzywdziłabym, ale daję znać reszcie publiczności, że mam świadomość obecności tego człowieka i mam go gdzieś. Trochę dziwnie się o tym teraz opowiada. Kiedy zaczynasz analizować, czym jest występowanie na scenie, robi się to kuriozalne. Ciężko pracowałam na to, żeby robić po prostu to, na co mam ochotę i gdzie mam ochotę bez przestrzegania ściśle określonych zasad. Nie przejmuję się już oczekiwaniami, stworzyłam coś własnego i występuję w taki sposób, jaki sama chciałabym oglądać.

Dlatego też nazwałam ten projekt Patriarchat - przekształcam rzeczywistość na własną, a pod tym określeniem kryją się seksowni, heteroseksualni faceci, nawiązania do mitologii i wyobrażenia, które od zawsze wydawały mi się atrakcyjne. Przenoszę to wszystko do świata rzeczywistego, ale do rzeczywistego świata fantazji, co ma bardzo różne wymiary. Na przykład podczas ostatniej trasy po Ameryce sama bookowałam pokoje w Airbnb, bo lubię ich wyglądy, robię sobie w nich zdjęcia i cały ten proces wyjazdu w trasę zmieniam w sztukę. Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że jesteśmy jedynym zespołem, jaki znam, który nigdy nie przestaje być sobą.

 

Gdybyście mieli wszystkie pieniądze świata, jak wyglądałby wasz wymarzony koncert?
AH: Gdybym miała wszystkie pieniądze świata, byłoby to dosyć skomplikowane, bo musiałabym dzielić się nimi ze wszystkimi innymi osobami, żeby nie straciły na wartości [śmiech]. Ale gdybym miała wystarczająco pieniędzy, by robić wszystko, na co mam ochotę, robiłabym dokładnie to samo, co robię teraz i nakręciłabym o tym film. Na pewno miałabym też lepszy sprzęt [śmiech]. Czasami jednak kiedy nie masz niezbędnych środków, by zrealizować jakiś cel, efekty mogą okazać się nawet ciekawsze. Nie wiem, czy sztuka, którą obecnie tworzę i z której jestem zadowolona wyglądałaby tak samo, gdybym od początku miała więcej pieniędzy. Sztuce potrzeba trochę głodu, trochę bólu i zmagań z codziennością. Nie wiem, czy da się tworzyć autentyczną sztukę, kiedy ma się wszystko. Nie wiem, czy gdybym sama miała wszystko, czułabym się zmotywowana, żeby tak ciężko pracować.

Ograniczenia mogą stymulować kreatywność.
AH: David Lynch kiedyś o tym opowiadał. W "Zagubionej autostradzie" jest scena, w której budynek zostaje wysadzony w powietrze i od początku wiedział, że materiałów wybuchowych wystarczy tylko na jedno podejście. Sposób, w jaki doszło do eksplozji ostatecznie nie był taki, jakiego oczekiwano, więc Lynch pokazał go w filmie odtworzonego od tyłu i dzięki temu scena stała się znacznie ciekawsza. Na podobnej zasadzie pracuję nad teledyskami. Mam mnóstwo szalonych pomysłów, ale kiedy już przychodzi pora na ich zrealizowanie, niektóre założenia okazują się niemożliwe do wykonania i trzeba w jednej chwili podjąć decyzję o obraniu innego podejścia. Podobnie jest na scenie - kiedy wydarzy się coś niepożądanego, nie można przecież nagle się zatrzymać, trzeba błyskawicznie wymyślić rozwiązanie.

Wydaje mi się, że przy nieograniczonym budżecie artyści szybko stawaliby się leniwi. Na takiej samej zasadzie nie byłabym w stanie pisać utworów o złamanym sercu, gdybym sama kiedyś nie miała złamanego serca. Przy ostatnim albumie pozwoliłam sobie na poczucie bólu na poziomie emocjonalnym i niesamowite okazało się uświadomienie sobie, że ostatecznie ból podnosi wartość przyjemności. Wydaje mi się, że potrzebuję bardziej możliwości niż pieniędzy. Same pieniądze na nic by się nie zdały... choć oczywiście nie pogardziłabym jakąś solidną kwotą na kupienie na przykład wszystkich ciuchów, na jakie mam ochotę [śmiech]. Lubię różne przedmioty, ale zdecydowanie nie jestem materialistką. W każdym razie sądzę, że nie byłaby tą osobą, którą jestem dzisiaj, gdyby nie doszło do pewnych złych sytuacji gdzieś po drodze. Nawet pandemia doprowadziła do wydarzeń, które rozkwitły w coś ważnego z osobistej perspektywy.

 

Gdyby zależało to wyłącznie od twojej woli, chciałabyś mieć ten jeden ogromny przebój, dzięki któremu do końca życia mogłabyś utrzymywać się z tantiem, ale w konsekwencji większość osób kojarzyłaby ciebie tylko z nim? Na przykład David Bowie wspominał kiedyś, że doprowadza go do szału, kiedy ludzie wspominają o nim wyłącznie jak o autorze "Let's Dance".
AH: Davidowi Bowiemu nieszczególnie to zaszkodziło - cały jego katalog jest niesamowity. Na pewno wiązanie nas z jednym utworem byłoby wkurzające, ale nie miałaby problemu z nagraniem przeboju, który utrzymywałby mnie do końca życia [śmiech]. Jakoś poradziłabym sobie z odrobiną irytacji [śmiech]. Fajnie byłoby w końcu zarobić coś na swojej sztuce, bo tak naprawdę jak dotąd niczego nigdy na niej nie zarobiłam. I nie mam na myśli zarabiania niebotycznych kwot, które przeznaczyłabym na kupowanie różnych przedmiotów, myślę raczej o pieniądzach, które pozwoliłyby na komfortowe życie i dalsze poświęcanie się sztuce.

Surowo oceniasz swoją sztukę, zarówno tę wizualną, jak i muzykę? Masz tendencje do ostrego krytykowanie samej siebie?
AH: Chyba nie jestem ostra w tym sensie, że staję się dla siebie niemiła, ale dosyć surowo oceniam, jakie rezultaty są udane, a jakie nieudane i zostawiam tylko te pierwsze. To kwestia pragmatyzmu. Kiedy zdarzy się jakiś pojedynczy mniej udany koncert, czasami przez chwilę jestem smutna, ale później dochodzi do mnie, że nie ma sensu zachowywać się jak dzieciak. Tak naprawdę nikt inny przecież się tym nie przejmuje. Trzeba po prostu iść na przód. Wiem też, że jeżeli coś w mojej sztuce sprawia mi przyjemność, gdzieś na świecie będzie ktoś, kto poczuje to samo i tak naprawdę tylko tego potrzebuję.

Lubisz wszystko, co dotąd nagrałaś, czy kiedy wracasz do starszych utworów, niektórych z nich żałujesz?
AH: Mam świadomość tego, że niektóre z moich utworów są gorsze, głównie ze względu na sposób, w jaki zostały zarejestrowane, ale raczej jestem zadowolona z tego, co dotąd zrobiłam. Jeżeli już mam czegoś żałować, to niektórych gorszych sesji zdjęciowych z fotografami, którzy nie zrozumieli, o co nam chodzi. Jeżeli jednak czemuś poświęcam naprawdę dużo uwagi, to na ogół jestem zadowolona z efektu.

 

Zarówno muzyka, jak i sfera wizualna to ważne elementy Patriarchy, czy więc za większą tragedię uznałabyś utratę słuchu, czy wzroku?
AH: O kurwa...

 

AJE: Dla mnie byłaby to utrata wzroku. Bez słuchu nadal można występować.

AH: Dla mnie też. Jestem osobą kierującą się raczej wzrokiem, lubię coś widzieć i dotykać tego.

Ważnym tematem w waszej muzyce jest męskość, ale niekoniecznie jej toksyczne oblicze, co w dzisiejszych czasach jest dość rzadkim podejściem. Zwłaszcza w świecie sztuki słowo patriarchat budzi niemal wyłącznie negatywne konotacje. Dla ciebie ma również pozytywny wymiar?
AH: Teraz już tak. Pierwotnie chciałam nazwać zespół Rape, ale nie brzmi to zbyt dobrze, więc zaczęłam się zastanawiać, czego jeszcze wszyscy dookoła nienawidzą, a miałoby związek z męskością. Patriarchy pasowało idealnie. Chciałam też, żeby ludzie trochę zastanowili się nad tym słowem, zamiast podchodzić do niego z wyuczoną niechęcią i sygnalizowaną cnotą. Łatwo jest deklarować, że czegoś się nie lubi na przykład w mediach społecznościowych, a jednocześnie nie mieć na ten temat żadnej refleksji. Nie twierdzę, że patriarchat jest czymś pozytywnym, ale żyjemy w nim i nie wydostaniemy się z niego aż do dnia, kiedy władzę przejmą androidy. Nigdy nie nastąpi matriarchat i szczerze mówiąc, nie sądzę, by komukolwiek mógł się spodobać. Myślę, że nawet te osoby, które otwarcie mówią o nienawiści do patriarchatu potrzebują go, bo uwielbiają go nienawidzić.

AJE: Patriarchy byłoby też pięknym imieniem dla dziewczynki.

AH: Poznajcie Patriarchy - brzmi całkiem słodko [śmiech].

 

Byłaś kiedyś krytykowana z powodu wybrania takiej nazwy dla zespołu? Albo nawet nie tyle krytykowana, co trollowana w internecie?
AH: Tak, ale tylko przez osoby, które tak naprawdę w ogóle nie sprawdziły, czym się zajmuję. Nikt, kto naprawdę zainteresował się moją muzyką, kto poświęcił jej chociaż pięć minut, nie miał z nią najmniejszego problemu. Jedyny trolling, z jakim się spotkałam to trolling osób, które tylko szukają takich okazji i krytykują wszystko dookoła. Czasami dziwi mnie to, co czytam, ale nie czuję się tym dotknięta. To po prostu smutne, że ktoś jest w takim stanie umysłowym, by pisać te wszystkie bzdury. Pewnie nie powinnam tak myśleć, nie powinnam zastanawiać się nad osobą, która dopuszcza się wypisywania takich słów. Mam za dużo empatii.

Lada moment wyruszacie w europejską trasę, ale ostatnio wiele zespołów miało problem ze znalezieniem klubów na całym kontynencie, ze znalezieniem wypożyczalni vanów czy backline'u - jest tego wszystkiego znacznie mniej ze względu na pandemię oraz inflację. Trudno było zaaranżować aż dwadzieścia koncertów?
AH: Na szczęście nasz agent okazał się naprawdę niesamowity i nie mamy na co narzekać. Nie będziemy się pławić w pieniądzach, ale przynajmniej niczego na tej trasie nie tracimy. Cieszę się na samą myśl o tym, że dzięki mojej sztuce mogę polecieć do Europy, nawet jeżeli od strony finansowej nie jest to najlepszy okres. Mam tylko nadzieję, że ludzie dowiedzą się o tych koncertach, dzięki chociażby takim osobom jak ty, które wspominają o naszej trasie. Poza tym, nie żeby to miało jakieś znaczenie i wiem, że wszyscy Amerykanie to mówią, jestem w trzydziestu procentach Polką i uwielbiam kapustę [śmiech].

 

Mamy na portalu dział z krótkimi Q&A, na końcu zawsze pada pytanie o skojarzenia z Polską i faktycznie wiele osób - nie tylko ze Stanów - wspomina o sięgających tutaj korzeniach.
AH: Poznałam kilka osób z Polski, kiedy byłam w Grecji, były naprawdę szalone. To wszystko, co wiem o Polsce. I znam kilka dziwnych kawałów o Polakach, których nigdy nie rozumiałam. Coś pokroju: Ile trzeba Polaków, żeby wkręcić żarówkę [śmiech].

Tak, znam ich wiele [śmiech].
AH: Ojciec mojej mamy był w stu procentach Polakiem, ale niestety nie znam żadnych słów po polsku. W Ameryce dzieci nie uczą się języków obcych, co jest przerażające... Co jeszcze mogę wiedzieć o Polsce... Czy Peter Steele z Type O Negative nie miał polskich korzeni?

Tak, naprawdę miał na nazwisko Ratajczyk.
AH: Brzmi bardzo polsko [śmiech].

 

A pseudonim Danzig wziął się od nazwy miasta, w którym mieszkam, ale w jego niemieckojęzycznej wersji. Glenn pożyczył ją, bo tutaj zaczęła się II wojna światowa.
AH: Wow, to teraz wiem o Polsce trochę więcej.

Może znasz też grę wideo "Wiedźmin"? Również jest z Polski.
AH: Co ty gadasz? To polska gra? Uwielbiam ją.

Kiedyś kojarzono Polskę głównie z papieżem, teraz raczej z Wiedźminem, co traktuję jako wyższy poziom.
AH: Tak, Wiedźmin na pewno jest lepszy [śmiech].

 

Patriarchy wystąpi w stołecznych Chmurach 27 stycznia. Więcej informacji TUTAJ.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce