Łukasz Brzozowski: Można nazwać was luzakami?
Bartosz Kulczycki: To chyba zależy od osoby, nie wszyscy jesteśmy identyczni. Ja sam pewnie mam w sobie najmniej luzu z całej kapeli [śmiech], ale jeśli mówimy o całym zespole, to myślę, że określenie luzak jak najbardziej do nas pasuje.
Marcin Jastrzębski: Mi z kolei w ogóle nie podoba się to określenie, brzmi dosyć dziwnie, w niekoniecznie fajny sposób.
Dlaczego?
MJ: Wydaje mi się, że jest w nim coś olewczego, chociaż z drugiej strony używam go wyjątkowo rzadko, więc może to tylko ja. Ale też bez wahania mogę przyznać, że w Hypnosaur praktycznie nie istnieje żadna napinka. Oczywiście nie podchodzimy do niczego na pół gwizdka, ale jeśli są kwestie, na których możemy sobie oszczędzić trochę stresu, to tak robimy. Po prostu chcemy, by konkretne rzeczy zostały dopilnowane, ale bez niepotrzebnych ciśnień. Staramy się podchodzić do wszystkiego na luzie, bo zespół to nie jest nasze być albo nie być. Chcemy, żeby każdy czuł się fajnie - taki jest nasz główny cel.
BK: Mogę się zgodzić, bo pośród wszystkich kapel, w których już grałem, to właśnie w Hypnosaurze panuje najluźniejsza i najbardziej przyjazna atmosfera. Nawet jeśli gonią nas terminy, nie stresujemy się, podchodzimy do sytuacji na spokojnie. Coś nie wyjdzie? Żaden problem - prędzej się z tego pośmiejemy i powbijamy sobie kumpelskie szpileczki niż zaczniemy się o to kłócić. W ciągu pięciu lat działalności zespołu nie doświadczyłem takiej sytuacji, żeby ktoś był na kogoś zły.
Takie podejście z pewnością jest wolne od wad.
MJ: Tak mi się wydaje, bo wszyscy mamy zdrowe podejście i nie bujamy w obłokach, dzięki czemu każdy wie, co ma robić i jakie rzeczy się z tym wiążą. Nie fantazjujemy o ogromnym sukcesie, granie to nasza pasja, a nie coś, od czego zależy przyszłość każdego z osobna. O to chyba chodzi w hobby, by sprawiało frajdę, a nie trudności. Mamy za co zapłacić rachunki, więc głupotą byłoby robienie z Hypnosaura jakiegoś kołchozu.
BK: Ten zespół to dla nas przede wszystkim świetna zabawa, dlatego nie robimy nic, co zepsułoby pozytywną atmosferę. Kiedy byliśmy w Antyradiu na zaproszenie Makaka i graliśmy na żywo, a ktoś zagrał fragment numeru, lekko mówiąc, niezbyt poprawnie, to nie toczyliśmy piany z ust. Śmialiśmy się, że zagrał średnio, ale za to nie w tempo.
Ale wydaje mi się, że istnieje dosyć cienka granica pomiędzy lekkim a zbyt lekkim postrzeganiem zespołu.
MJ: Uważam, że w naszym przypadku ta granica jest bardzo wyraźna i mamy tego pełną świadomość. Zabawa zabawą, ale musimy kontrolować pewne aspekty działalności Hypnosaura, żeby prezentować poziom, na którym nam zależy i osiągać założone cele. Różnica polega na tym, że można panować nad różnymi sprawami na wiele sposobów - niektóre zespoły mają podejście korporacyjne, wręcz żołnierskie, ale my robimy to raczej z uśmiechem na twarzy. Póki co dajemy radę.
Wypytuję o luz, bo jeszcze dekadę z kawałkiem temu mało kto miał w Polsce na tyle luzu, by grać rock'n'rolla, a w ostatnich latach zmienia się to, choć poziom luzu w naszym kraju raczej maleje niż rośnie. Jak to wytłumaczyć?
MJ: Trochę bym się kłócił z twoją tezą, bo paręnaście lat temu mieliśmy w Polsce wręcz wysyp kapel rock'n'rollowych. Warszawa z tamtego czasu kojarzy mi się ze złotym okresem dla tego gatunku w naszym kraju, co chwila powstawała jakaś fajna ekipa i wychodziły z tego naprawdę fajne płyty czy koncerty. Były takie zespoły jak Elvis Deluxe, Soulburners, The Thunderboys, Lord Stereo, Oregano Chino, Natural High, Distant Earth… Zresztą siedemdziesiąt pięć procent składu Hypnosaur grało wówczas w The Assblasters, więc działo się naprawdę sporo, a na występy przychodziło dużo ludzi.
Teraz to w końcu wraca, a my się z tego faktu bardzo cieszymy, bo pamiętamy dosyć smutny kilkuletni okres, gdy każdy niby coś robił, niby pisał nowe piosenki, nagrywał, ale te rzeczy nigdy nie ujrzały światła dziennego. Na szczęście - wydaje mi się - mamy teraz okres drugiego rozkwitu, dzięki czemu pojawiło się sporo nowych twarzy, ale też i starych znajomych, którzy zdecydowali się wrócić do grania. Za świetny przykład mogą posłużyć The Stubs, Moron's Morons czy Poison Heart, a nawet Wij - nawet jeśli nazwiemy to bardziej proto-metalem. Tak czy inaczej, dekadę z hakiem temu wcale nie było gorzej, a wręcz przeciwnie - teraz udaje się powoli wracać do tego poziomu.
Co spowodowało, że mimo rozkwitu rock'n'roll był w Polsce jak kometa - błysnął, by po chwili zniknąć?
MJ: Wydaje mi się, że to suma wielu komplikacji, których doświadcza mnóstwo muzyków. Znajomi ze sceny rockandrollowej mieli wiele fajnych planów i świetne numery, ale na którymś etapie zawiodła promocja czy zabrakło szczęścia, a w związku z tym wygasła chęć do intensywnego działania. Czas pokazuje, że niewiele rzeczy zmieniło się od tamtego momentu - po prostu zamiast MySpace'a mamy Spotify, ale nie wiem, czy oceniać to w kategorii plusów lub minusów. Już w tamtych czasach zalew nowej muzyki zewsząd w internecie był na porządku dziennym i równie trudno było się przebić.
Kolejnym problemem było wejście w - paskudne określenie - dorosłe życie. Wiele osób odeszło od grania, bo zmusiła ich do tego praca, rodzina czy jakieś inne życiowe okoliczności. Na szczęście niektóre z tych osób wracają teraz do rock'n'rolla i to jest super, bo brakuje u nas takich rzeczy, a i przyda się trochę przewietrzyć scenę, by nie było na niej wyłącznie stonera lub doom metalu, jeśli o około-rockowe rzeczy chodzi.
Hypnosaur przykuwa uwagę nonszalancją i należytym poziomem brudu w utworach, ale słychać, że nie jesteście z łapanki. Jak rozkładają się proporcje na odcinku aptekarska precyzja-dzikość przy tworzeniu takiej muzyki?
BK: Wydaje mi się, że wszyscy mamy jakieś własne wizje i priorytety, dzięki którym świetnie się wzajemnie uzupełniamy. Każdy członek zespołu dba o inny aspekt jego funkcjonowania. Z jednej strony Marcin dba o to, by numery nie były przekombinowane, a z drugiej stoję ja i pilnuję, żeby nie było zbyt banalnie, aby uniknąć prymitywizmu. Dodatkowo mam wrażenie, że podczas nagrań to ja przykuwałem uwagę do nawet najdrobniejszych szczegółów. Chciałem uniknąć sytuacji, w której na albumie pozostałyby niepoprawione fragmenty, jakieś fałsze, które uwierałyby mnie przy kolejnych odsłuchach. Z kolei Michał [Siedlecki], nasz gitarzysta, pisze mnóstwo świetnych riffów i jego gitara nadaje życia fragmentom, gdzie pozostałe instrumenty grają dosyć jednostajnie. Nasz perkusista, Siusiak [Marcin Szóstakowski], dba z kolei o dobrą atmosferę wewnątrz zespołu [śmiech]. Każdy dokłada od siebie jakąś cegiełkę.
MJ: Dodałbym, że Siusiak z całą pewnością jest najbliżej tej dzikości, o której wspominasz w pytaniu.
Ta układanka nigdy nie zawodzi?
BK: Nie zawodzi. Oczywiście czasami pojawia się różnica zdań, ale w Hypnosaur panuje demokracja, więc zawsze się w końcu dogadujemy i problem przestaje istnieć. W pierwotnej wersji numeru "The Hole" - głównie mojego autorstwa - pojawiała się dosyć połamana partia instrumentalna, którą ostatecznie odrzuciliśmy. Jeśli trzech chłopa zapewniało, że powinniśmy sobie to darować, zgodziłem się bez gadania. Jeszcze chyba nie doszło u nas do sytuacji, by różnice w podejściu skutkowały spięciami.
MJ: Ponadto dłubiemy nad numerami tak długo, by wszyscy byli zadowoleni, co też uważam za fajną rzecz. Jeśli ktoś wciąż ma pewne obiekcje, odkładamy to na później lub odrzucamy pomysł i tyle.
Czy muzyka rockowa mogłaby istnieć, gdyby nie eskapizm?
MJ: Trudne pytanie, nie jestem w stanie dokładnie stwierdzić, z czego dokładnie wziął się rock. W dużej mierze stawiałbym na bunt - niezależnie od dekady - choć z drugiej strony nie wiem, czy akurat my buntujemy się przeciwko czemukolwiek. Dla nas ta muzyka to forma ekspresji, ale nie wywodzimy się z punkowego korzenia. Stawiamy raczej na dobrą zabawę niż na obalanie porządku świata.
BK: Z eskapizmem kojarzą mi się przede wszystkim cięższe i trudniejsze w odbiorze odmiany metalu niż rock. My chcemy się dobrze bawić w życiu - oto główny komunikat bijący od numerów Hypnosaura. Czasami w tekstach przemycimy jakieś swoje życiowe przemyślenia albo stworzymy dziwną historię o końcu świata, ale to tak przy okazji.
Chciałem poznać wasze zdanie na temat eskapizmu w rocku, bo akcja "Doomsday" rozgrywa się w świecie, który jest niejako wytworem wyobraźni. W waszym przypadku możliwość ucieczki w pozaziemską rzeczywistość to metoda na odepchnięcie codziennych problemów czy próba powrotu do czasów dzieciństwa i dzikiej wyobraźni?
MJ: Niby tak, ale podchodziłbym do tego z dużym dystansem. Ten koncept to bardziej pomysł na oprawę towarzyszącą muzyce, a nie coś, co codziennie siedzi nam w głowach i jest główną częścią przekazu. Traktujemy te elementy jako tło, a wręcz dodatek do piosenek. Może zabrzmię dziwnie, ale nie nadawałbym temu zbyt konkretnego sensu [śmiech]. W tym "uniwersum" znajdują się różne dinozaury, jak hipnotyzer czy wróżbita, a z biegiem czasu dołączą do niego pewnie inne postaci, ale niczego nie planowaliśmy ani nie cyzelowaliśmy. Takie rzeczy dzieją się po drodze.
BK: Wiele rzeczy, które robimy i tworzymy nie ma wzajemnych powiązań. Ich połączenie bywa totalnie przypadkowe. Nie wynika to z żadnego wielkiego scenariusza.
MJ: Wspomniałeś o dziecięcej wyobraźni i zgadzam się z tym, bo to przednia zabawa, by móc wymyślać okładki, teledyski, oprawy. Nie mamy żadnych ograniczeń i jeśli coś nawet pozornie nie będzie pasowało do całości, ale zwyczajnie nam się spodoba, też to zrobimy.
Jeden z recenzentów stwierdził, że dużo w was tupetu i nawet jeśli ktoś mógłby uznać takie określenie za negatywne, to czy rock'n'roll nie powinien być chamski, buńczuczny i pewny siebie?
MJ: Absolutnie tak. Według mnie są to wyjątkowo pożądane cechy tego nurtu - tutaj odsyłam na przykład do koncertów The Hives. Uwielbiam ten zespół i sposób interakcji ich wokalisty z widzami polegający głównie na droczeniu się z tłumem. Oczywiście wszystko z przymrużeniem oka. Na pewno za to nigdy nie będziemy napinać się na serio, jak chociażby Morrissey czy Brian Molko z Placebo, który podobno ostatnio obraził się na publiczność za używanie telefonów podczas koncertów.
Jesteście na stałej rotacji w Antyradiu, piszą o was na serwisie Eski Rock, a "Doomsday" spotkało się z bardzo ciepłym przyjęciem - przymierzacie się do wyjścia z podziemia?
BK: Myślę, że jestem realistą i nie liczę na wielką karierę, chociaż oczywiście pozostaje to w sferze marzeń, które zrealizowałbym, gdybym tylko mógł. Fajnie byłoby zaistnieć na krajowym rynku i trafić do świadomości osób, którym mamy szansę się spodobać. Mamy ogromną ochotę wyjść do ludzi i grać na scenach innych niż warszawskie kluby, co może chociaż częściowo uda się zrealizować już w tym roku.
MJ: Jasne, że chcemy osiągnąć jak najwięcej, pamiętając cały czas, że ma to być przede wszystkim super przygoda. Oczywiście wymaga to masy upierdliwej roboty - wysyłania setek maili do zespołów, organizatorów koncertów czy klubów. Gdyby się uprzeć, można by z tego wykręcić więcej niż pełny etat, ale chyba warto się poświęcić, bo jeśli spojrzymy na Dopelorda czy Sunnatę, które od lat jeżdżą po Europie i są zapraszane na duże festiwale, to widać, że się da.