Ville Valo: Skąd w Polsce pochodzisz?
Jarosłąw Kowal: Z Gdańska, na samej północy, całkiem blisko stąd do Finlandii. Kilka lat temu występowałeś tutaj z HIM.
VV: Tak, pamiętam tamten koncert. W Gdańsku znajduje się również sklep Analogia z syntezatorami. Jestem w kontakcie z właścicielem od wielu lat. Kiedyś nawet przyleciał do mnie do Finlandii z Wurlitzerem - elektrycznym pianinem.
Kolekcjonujesz syntezatory?
Mam kilka, ale nie nazwałbym tego kolekcjonowaniem. Przy okazji nowego albumu - który w całości sam nagrałem i wyprodukowałem - zacząłem gromadzić różne instrumenty. Dzięki temu mogłem wydobyć z siebie takie brzmienie, jakie miałem w głowie. Nie lubię syntezatorów programowych, nie brzmią dobrze. Preferuję starszy sprzęt.
Na nowym albumie sympatię do syntezatorów słychać zwłaszcza w dosyć zaskakującym, instrumentalnym utworze "Zener Solitaire", gdzie pojawiają się akordy przypominające Jean-Michela Jarre'a, ale z drugiej strony są także kastaniety.
Fajnie, że usłyszałeś kastaniety - jesteś pierwszą osobą, która je zauważyła. Uwielbiam produkcje Phila Spectora z lat 60., większość tego, co zrobił ze swoją żoną - Ronnie Spector. Dorastałem z tymi brzmieniami i będę je kochał do końca życia, ale z drugiej strony uwielbiam też Goblin - zespół, który nagrał wiele ścieżek dźwiękowych do horrorów Dario Argento. Zwłaszcza ich muzyka z "Suspirii" z późnych lat 70. wywarła na mnie duże wrażenie. Bardzo lubię kryjącą się w niej upiorność.
Wszystko to znalazło odbicie w "Zener Solitaire", a zdecydowałem się na taki utwór dlatego, bo uznałem, że ciekawie będzie umieścić przerywnik na albumie i znakomicie będzie mieć intro do wykorzystywania podczas trasy koncertowej. W muzyce metalowej korzystanie z takiego zabiegu to klasyk - Black Sabbath miewało przerywniki na albumach, a później wykorzystywało je do otwarania występów. Podobnie zresztą Ozzy Osbourne solo czy Iron Maiden, które dawniej korzystało z fragmentu przemowy Winstona Churchilla. Wszystko to musiało się zbiec, żeby ostatecznie powstał ten kawałek. Chciałem, żeby przypominał fragment soundtracku do filmu, który nie istnieje. Trochę upiorny, trochę dziwaczny, połączenie Jarre'a z latami 60. i odrobiną "Twin Peaks", co w rezultacie wywołuje wrażenie, że coś tutaj jest nie w porządku.
Kiedy po wielu latach spędzonych w zespole ktoś wydaje album pod własnym nazwiskiem, zawsze wywołuje to wrażenie stworzenia najbardziej osobistego dzieła - "Neon Noir" można w ten sposób opisać?
Tak właśnie jest. Na pewno wyjątkowe przy jego powstawaniu było to, że całość nagrałem samodzielnie, zagrałem na każdym z instrumentów i zająłem się całą produkcją. W tym sensie to bardzo osobisty materiał, jestem w nim obecny w stu procentach - niezależnie od tego, czy to dobrze, czy źle. Nie musiałem iść na żadne kompromisy od strony kompozycyjnej czy brzmieniowej, całość powstała wyłącznie z jednego punktu widzenia. To bardzo osobista muzyka, ale z drugiej strony każdy utwór, jaki napisałem dla HIM również był bardzo osobisty. Oczywistą różnicą jest natomiast to, że w zespole znajdowało się więcej osób, razem ogrywaliśmy poszczególne kawałki, razem je aranżowaliśmy, co miało wpływ na ich ostateczny kształt. Rezultat powstawał ze wspólnego wysiłku, a nie od jednej osoby. Dlatego też "Neon Noir" okazało się wspaniałym wyzwaniem, czymś, czego nigdy wcześniej nie robiłem. Nie zajmowałem się dotąd produkcją, nie jestem inżynierem dźwięku, musiałem się wiele nauczyć i włożyć ogromny wysiłek w doprowadzenie tego do końca.
Cieszę się, że podołałem zadaniu, ale rozwikłanie tego wszystkiego zajęło mi wiele czasu - pracowałem nad tym przez dwa lata, w dodatku w trakcie pandemii, która nie była zbyt przyjaznym okresem. Niekiedy trudno było się skoncentrować albo odnaleźć powód, dla którego zajmowanie się muzyką miałoby w ogóle sens. Cały ten mrok stawał się przytłaczający, ale muzyka pozwalała utrzymać się na powierzchni, uratowała mnie. Dzięki niej miałem na czym się skupić. Proces tworzenia "Neon Noir" był jak obosieczny miecz - poświęciłem mu sporo czasu, ale jestem bardzo zadowolony z efektu i faktycznie mogę go nazwać bardzo osobistym.
Znalazłbyś czas na nagranie "Neon Noir", gdyby nie pandemia, która wszystkich - ale muzyków szczególnie - zmusiła do zwolnienia i zmienienia trybu życia?
To ciekawa kwestia, bo wydaje mi się, że wszystkie te wydarzenia idą ze sobą w parze. Nad pierwszymi utworami zacząłem pracować pod koniec 2019 roku, więc na kilka miesięcy przed początkiem pandemii i na pewno niezależnie od późniejszych wydarzeń, nadal pracowałbym nad tą muzyką, ale możliwe, że zacząłbym szukać zespołu albo innych muzyków, którzy pomogliby w całym tym procesie. Przymus samodzielnej pracy był dla mnie pozytywną stroną pandemii i prowokował do pytań o to, dlaczego właściwie się tym zajmuję? Co to dla mnie znaczy? Krążyło w mojej głowie wiele egzystencjalnych pytań także w szerszym zakresie. Zresztą rzucanie sobie wyzwań i szukanie czegoś nowego są bardzo ważne w pracy twórczej. Dobrze jest improwizować, zmieniać utarte szlaki i nie zdawać się wyłącznie na własny GPS.
Trudno będzie uniknąć porównań pomiędzy pierwszym solowych albumem a albumami HIM, ale czy przeszkadza ci to?
Nie mam z tym żadnego problemu. Skomponowałem chyba wszystko, co nagrał HIM poza coverami. Kilka riffów na nasz pierwszy album, "Greatest Lovesongs Vol. 666", napisałem razem z Linde [Mikko "Linde" Lindström - gitarzysta]. Sam uważam, że jest więcej podobieństw niż różnic pomiędzy "Neon Noir" a nagraniami HIM, bo cała ta muzyka wywodzi się z jednego źródła. Pomysł nagrania wszystkiego, na co tylko mam ochotę w twórczości solowej był bardzo ujmujący, ale kiedy już chwyciłem za gitarę, skończyłem właśnie z czymś takim. Ta melancholia czy inspiracje rockiem z lat 80. to mój dom, tutaj przynależę. Gdzieś pomiędzy Black Sabbath a Depeche Mode. Od zawsze te rejony są moją strefą komfortu.
HIM odnosił całkiem spore sukcesy, więc jeżeli będą pojawiać się porównania, mogę się z tego tylko cieszyć. Nie powiedziałbym jednak, że nagrywam teraz dokładnie to samo. Widzę to jako pomost pomiędzy HIM a przyszłością, jako okres przejściowy. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie robiłem i nie jestem pewien, dokąd mnie ta muzyka zabierze, co jest bardzo intrygujące - dobrze jest nie wiedzieć wszystkiego o przygodach i podróżach, jakie czekają mnie w przyszłości.
Pewnie często to słyszysz, ale jestem jedną z tych osób, które dorastały z muzyką HIM. Kiedy ukazało się "Razorblade Romance" miałem czternaście lat i przez długi czas sięgałem po ten album przy wszelkich miłosnych rozterkach wieku nastoletniego. Pełnienie roli kogoś tak ważnego w życiach zupełnie obcych osób to coś, do czego z czasem przywykłeś czy nadal zaskakują cię takie głosy?
Zawsze jest to pozytywnym zaskoczeniem. Sam też uwielbiam muzykę, dorastałem, słuchając wielu albumów, których twórców nigdy nie poznałem. Type O Negative, Faith No More, Jane's Addiction czy Black Sabbath byli dla mnie bardzo ważni i przemawiali do mnie na bardzo osobistym poziomie, niezależne od tego, czy towarzyszyły mi rozterki miłosne, depresja, czy jakiekolwiek inne problemy. To jest pomiędzy nami wspólne i taka jest siła muzyki - potrafi dotykać ludzi w czułe punkty. Jestem zaszczycony, kiedy mogę być kimś takim dla kogoś innego. Czuję wdzięczność, że mogłem spędzić tak wiele lat w świecie muzyki i mam nadzieję, że do jeszcze kilku takich osób jak ty udało mi się dotrzeć i sprawić, że poczuły się lepiej. To szalone i niesamowite, każdy muzyk może mieć jedynie nadzieję, że będzie w podobny sposób odbierany. Nie powiedziałbym jednak, że to ja sam mam jakieś magiczne moce, to po prostu potęga muzyki i jej komunikacji ze słuchaczami.
Myślisz, że internet poniekąd umniejszył stojącą za muzyką magię? Kiedy ukazało się "Razorblade Romance", natrafiłem może na jeden wywiad z tobą i na trochę plotek na temat chociażby twojego tatuażu. Nad HIM i wieloma innymi zespołami unosiła się aura tajemniczości, ale czy to dobrze, czy może dzisiejszy dostęp do informacji i do samych artystów jest pozytywnym zjawiskiem?
Lubię tajemniczość, a w dodatku mam wrażenie, że wielu muzyków ulega dzisiaj pokusie nie tyle tworzenia dobrych piosenek, co zdobywania polubień. Żyjemy w kompletnie innym świecie. Artysta nie może już zajmować się wyłącznie sztuką, musi pokazywać, kim jest jako osoba, sam staje się marką. Nie czuję się w takim świecie ani trochę komfortowo. Wychodzę z założenia, że im częściej podczas słuchania mojej muzyki konieczne będzie używanie wyobraźni, tym lepiej. Wyobraźnia jest bez porównania potężniejsza niż media społecznościowe.
Jakimś sposobem udało ci się podążać gotycko-romantyczną ścieżką bez wyczerpywania tej estetyki - to kwestia podejmowania ostrożnych decyzji i dbania o każdy szczegół każdego utworu czy działasz intuicyjnie?
W latach 90. zacząłem budować z HIM pewnego rodzaju świat, który ma własny język i własne zasady. Od samego początku przywiązuję wagę do szczegółów tego miejsca i stało się to moją drugą naturą. Co nie znaczy, że tworzenie muzyki jest łatwe - zawsze wiążą się z tym batalie, zawsze wiąże się z tym trochę bólu, ale wszystkie z tych elementów są potrzebne. Melancholijna i tęskna muzyka jest tą, która naprawdę mnie uszczęśliwia. Do takiej zawsze chcę wracać. Nie uważam zresztą, żebym miał jakiś wybór - nie mogę wybrać emocji, o jakiej na zawołanie mógłbym zaśpiewać. Nie jestem kompozytorem do wynajęcia. Potrafię jedynie interpretować procesy, jakie zachodzą we mnie samym i destylować niektóre z tych emocji w postaci utworów, akordów czy melodii. Przez większość mojego życia właśnie w taki sposób funkcjonuję. Na pewno istnieją osoby, które potrafią wstać z samego rana, napisać utwór na wybrany temat w czterdzieści pięć minut, a później pojechać podwieźć dzieciaki do przedszkola i tak dalej, ale dla mnie tak to nie działa. Potrzebuję pasji, ściśle artystycznego pragnienia, potrzebuję zaskakiwać siebie w najdziwniejsze możliwe sposoby. To nie jest praca, to nie jest obowiązek i to nie może być nuda. To dar, z którego nie przestaję czerpać.
Na przestrzeni lat wykorzystywałeś głos na wiele różnych sposobów - singiel "Summer Wine" czy album z zespołem Agents wyraźnie różnią się od tego, co robiłeś w HIM - ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że świetnie sprawdziłbyś się w jazzowym repertuarze. Utwory Cheta Bakera albo Marka Murphy'ego idealnie pasowałyby do twojej barwy. Myślałeś kiedyś o obraniu tego kierunku?
Grywałem kiedyś jazz, to było jeszcze w czasach, kiedy skupiałem się przede wszystkim na gitarze basowej, moim pierwszym instrumencie. Próbowałem sił w czymś zbliżonym do jazzu, ale to nigdy nie była moja bajka. Bardzo lubię natomiast free jazz, coś pokroju "Interstellar Space" Johna Coltrane'a - uważam, że to znakomity album. Z drugiej strony muzyka Henry'ego Manciniego - ścieżki dźwiękowe z wpływami jazzu sprzed lat - również może być świetna. To nie są jednak rejony, w jakich czułbym się ekspertem. Potrzebowałbym pomocy osób zagłębionych w tym świecie, żeby zmierzyć się z takim podejściem do muzyki. Piękne w wychodzeniu poza swoje przyzwyczajenia jest jednak to, że nigdy nie wiadomo, co takie ruchy mogą wnieść do własnej twórczości. Niepodążanie najmniej wyboistą drogą, ufanie swoim instynktom i podejmowanie takich decyzji, jakie w danej chwili wydają się właściwe jest bardzo ważne i tym właśnie był projekt z Agents. Na pewno miał istotny wpływ na kształt "Neon Noir", pomógł nauczyć się więcej o wrażliwości w muzyce z bardzo odmiennej perspektywy od tej, którą znałem z HIM. W mniejszym lub większym stopniu byliśmy dosyć hałaśliwym zespołem. Nawet jeżeli mój głos był bardzo emocjonalny czy niekiedy wyciszający, to mieliśmy przecież przesterowane gitary i graliśmy rocka. Agents pozwoliło nauczyć się obcowania z bardziej stonowaną muzyką, to była niesamowita lekcja. Jazz też byłby interesującym pomysłem, ale nigdy na poważnie nie myślałem o mierzeniu się z nim.
Bywasz bardzo krytycznie nastawiony wobec własnej muzyki? Zdarza się, ze wpadasz w ciąg nieustannego nanoszenia poprawek?
Uważam, że nie można być dla siebie zbyt pobłażliwym. Poświęcanie uwagi szczegółom jest istotne, ale równie istotne jest uświadomienie sobie, kiedy utwór można uznać za ukończony. Ten proces przypomina robienie tortu - jeżeli ciągle będziesz dodawał ozdobniki na szczycie, wcale nie będzie wyglądał lepiej, a jeżeli przesadzisz, wszystko rozleci się na kawałki. Wiedza o tym, kiedy zatrzymać się przychodzi wraz z doświadczeniem.
Komponowanie nie jest łatwą sztuką. Szczególnie na "Neon Noir" - gdzie sam musiałem pracować nad tak wieloma elementami w tym samym czasie - niekiedy trudno było dostrzec pełen obraz za tymi wszystkimi detalami. Bywałem zagubiony w labiryncie dźwięków i chociaż na ogół dawało mi to wiele przyjemności, wiązało się również ze stresem. Na pewno wciąż się uczę i mam nadzieję, że rezultatem będą kolejne albumy.
Zapowiedziałeś już kilka koncertów w niedalekiej przyszłości - przekształcenie tej osobistej, samodzielnie tworzonej muzyki w utwory na cały zespół przyszło z łatwością?
Tak, nie było z tym żadnego problemu. Zespół doskonale rozumie tę muzykę. Szukałem zresztą takich instrumentalistów, którzy nie przypominaliby kopii HIM. Nie chciałem tworzyć podobnego zespołu. Mam teraz dwóch gitarzystów i szukałem na te funkcje osób, które potrafiłyby zrozumieć wrażliwość "Neon Noir", którym bliski byłby alternatywny rock z lat 80. pokroju The Chameleons albo The Sisters of Mercy czy nawet późniejsze zespoły, na przykład Radiohead, które nigdy nie miało istotnego wpływu na brzmienie HIM, ale zawsze miało istotny wpływ na mnie i myślę, że na solowym albumie pokazałem to w większym zakresie. Mieliśmy już kilka zespołowych prób, brzmi to bardzo dobrze i przede wszystkim udało się nam przygotować takie aranżacje, że utwory HIM obok tych nowych nie brzmią bardzo różnie od siebie. Podzieliliśmy set pół na pół, więc mam nadzieję, że publiczność nie będzie się nudzić.
Dla mnie - osoby, która zna twoją muzykę od wielu lat - to niemal odruchowe, by sprawdzać wszystko, co wydajesz, ale czy według ciebie "Neon Noir" może przyciągnąć także zupełnie nową publikę, może nawet osoby, które nie znają HIM?
Mogę jedynie mieć na to nadzieję. Z jednej strony byłoby wspaniale, gdybym zdołał przekonać fanów i fanki HIM do kontynuowania tej wspólnej podróży; z drugiej przyciągnięcie także zupełnie nowych osób poskutkowałoby bardzo ciekawym połączeniem zróżnicowanych odbiorców. Cieszę się, że wiele z nadchodzących koncertów już się wyprzedało - wszystko wskazuje na dość duże zainteresowanie.
Postrzegasz dzisiaj miłość w podobny sposób, w jaki widziałeś ją na początku HIM, kiedy wymyśliłeś określenie love metal?
Fajne w miłości jest to, że nieustannie się zmienia - nie ma tylko jednej miłości. Nie można i nigdy nie powinno się porównywać związków z innymi osobami. Wszystko sprowadza się do chemii, a ta pomiędzy dwiema różnymi osobami nigdy nie może być powtórzona i dzięki temu każda taka relacja jest wyjątkowa. Kiedy byłem młodszy, wierzyłem w tylko jedną prawdziwą miłość, teraz wiem, że może istnieć wiele prawdziwych miłości i cieszę się, że mogłem w moim życiu trochę ich zaznać - to bardzo wzbogacające doświadczenia na wielu poziomach. Im jesteś starszy, tym wyraźniej widzisz, że emocje mają wiele odcieni, nie są albo tylko czarne, albo tylko białe. Czasami wiąże się to z okropnymi przeżyciami, ale czasami ratuje życie.