Jarosław Kowal: Zacząłeś tworzyć muzykę na "Żałość", bo potrzebowałeś czegoś, czemu mógłbyś nadać wymiar autoterapeutyczny czy zacząłeś ją tworzyć instynktownie, a dopiero później odkryłeś, że ma autoterapeutyczne właściwości?
Paweł Klimczak: Na początku tego roku nie miałem co ze sobą zrobić - psychicznie i emocjonalnie - a i tak wisiałem album w Tańcach [wydawca Naphty], i tak chciałem wydać kontynuację albumu "Dom strawiło". Mój ówczesny stan pokierował tymi pracami. Przypominało to trochę posługiwanie się różdżkami, których używano kiedyś do odnajdywania źródła wody - na tej zasadzie przyciągały mnie bardziej melancholijne dźwięki, a kiedy zacząłem je eksplorować, okazało się, że w jakimś stopniu wiąże się z tym pewnego rodzaju oczyszczenie. Chyba taka była kolejność. Jedno z drugiego wynikało w bardzo naturalny sposób, niczego wcześniej nie zakładałem. Zresztą zazwyczaj kiedy pracuję nad jakimś projektem - co rozumiem jako któryś z etapów mojej twórczości - to, jako niespełniony akademik, głęboko wchodzę w fazę researchu, eksploracji, szukania różnych rzeczy w sposób niemal naukowy. Testuję pewne dźwięki i brzmienia, poszukuję materiałów na sample, a później - kiedy złapię już trop, a różdżka zaczyna drgać - samo się to dalej napędza.
Określenie "muzyka autoterapeutyczna" stało się często nadużywanym frazesem, próbą podkreślenia, jak wiele emocji autor/autorka włożyli w nagrania, ale czy rzeczywiście może wiązać się z procesem pozwalającym na przywrócenie zdrowia psychicznego? Nawet nie tyle w zastępstwie za faktyczną terapię, bo nie da się jej zastąpić, ale w ramach uzupełnienia.
To zabawna sprawa, bo po nagraniu albumu i tak poszedłem do lekarza [śmiech]. Na pewno nie da się zastąpić terapii muzyką, ale traktuję to jako pewien skrót myślowy oznaczający tyle, że każda twórczość wynikającej z potrzeby serca, niebędąca rzemiosłem przygotowywanym na zamówienie albo nastawionym komercyjnie - przy czym nie podważam sensu istnienia takiej muzyki czy jej wartości - zawiera potencjał porządkowania i zrozumienia emocji. Nie musi rozładowywać tych negatywnych, ale pozwala je skanalizować w mniej destrukcyjnym kierunku. To jest praca na emocjach, ale - tak jak powiedziałeś - nie może zastąpić terapii, nie może pełnić roli, w jakiej znaleźć się powinna wyłącznie osoba kompetentna. Widzę w tym funkcję pomocną. Dzięki twórczym działaniom można lepiej zrozumieć swoje emocje, to może być pierwszy krok na drodze do poprawy, ale na pewno nie powinien być ani ostatni, ani kluczowy. Nie mogę powiedzieć, że po nagraniu albumu od razu poczułem oczyszczenie, ale na pewno coś poczułem. To było dla mnie bardzo ważne. Jeżeli ktoś poradził sobie z jakąś trudną sytuacją za sprawą muzyki, to świetnie, nie podważam tego, ale u mnie tak to nie zadziałało.
Media społecznościowe - od Facebooka po Twittera - nadają się tylko do spalenia i ewentualnie uspołecznienia i upaństwowienia [śmiech]
Obserwując twoją działalność w internecie, trudno było nie odnieść wrażenia, że jesteś wkurzony i niekiedy wyrażałeś to wkurzenie we wręcz agresywny sposób, ale później na długo niemal zupełnie zniknąłeś z mediów społecznościowych. Dobrze łączę poszlaki - złość zaczynała ciebie przytłaczać i potrzebowałeś czasu, żeby nad nią zapanować?
To jest nieskończony proces. Kiedy to się zaczęło, sięgnąłem po pomoc i nadal po nią sięgam, bo uważam, że wciąż jestem dopiero na jakimś wczesnym etapie. Okazało się, że mam ADHD, że są jeszcze inne sprawy, które rzuciły dodatkowy kontekst na wiele sytuacji i pozwoliło mi zrozumieć, dlaczego miałem tak bardzo patologiczną relację z mediami społecznościowymi. Bo miałem - była bardzo patologiczna. Zafundowanie sobie odpoczynku było naprawdę super. Musiałem zrozumieć, że media społecznościowe nie są miejscem na dyskusje. Nie są tak naprawdę miejscem na nic [śmiech]. Artyści undergroundowi robią media społecznościowe dlatego, bo muszą. Nie chcę wypowiadać się za innych, ale lwia część osób, z którymi rozmawiam wcale tego nie lubi. Za mediami społecznościowymi stoi więcej szkody dla społeczeństwa niż pożytku. Nie podważam możliwości korzystania z nich w twórczy, kreatywny i pozytywny sposób, ale ostatecznie postrzegam je jako negatywne dla bardzo wielu procesów. Wypaczają postrzeganie sukcesu, postrzeganie mediów, konsumowanie kultury i rozrywki, nawiązywanie relacji z ich twórcami i twórczyniami. To wszystko jest ostatecznie dosyć mroczne, a zdystansowanie wiele mi dało. Jeżeli ktoś czuje się źle w życiu i na świecie, to internet jest ostatnim miejscem, w jakim taka osoba powinna się znaleźć, poza pewnymi obszarami bezpieczeństwa, gdzie można natrafić na sprawdzone osoby - niektórymi forami internetowymi, serwerami Discorda, społecznościami zbudowanymi na zaufaniu i wsparciu. Media społecznościowe - od Facebooka po Twittera - nadają się tylko do spalenia i ewentualnie uspołecznienia i upaństwowienia [śmiech].
Wydawać by się mogło, że do terapii poprzez muzykę najbardziej nadaje się ta, którą doskonale znasz, w której możesz poczuć się komfortowo, ale u ciebie wiązało się to z odkrywaniem polskiej muzyki wiejskiej - z osobistej perspektywy czymś nowym, z szerszej z czymś bardzo głęboko osadzonym w przeszłości. Co w niej tak bardzo rezonowało z twoimi emocjami?
Moja obecność w starszej, bardzo różnej muzyce ma swoją historię i zazwyczaj to nie była polska muzyka. W ostatnich latach odbyłem głęboką podróż tożsamościową, zastawiałem się, co właściwie tworzy moją tożsamość i co może ją tworzyć, co jest w niej okej, a co generuje toksyczne warstwy i tak dalej. Na pewno pomógł też Łukasz Warna-Wiesławski, który założył Tańce, bo przeprowadziliśmy wiele rozmów o tym, co to znaczy robić coś lokalnego na gruncie muzyki elektronicznej czy klubowej, kiedy znajdujesz się w kraju, gdzie tradycja tworzenia tej muzyki jest w dużej części przeszczepiona z państw o zupełnie innej strukturze społecznej, o zupełnie innej strukturze demograficznej, zupełnie innej historii i zupełnie innej strukturze rasowej, bo techno czy house powstawały na początku w dużej mierze w czarnej społeczności.. W dodatku jestem cis hetero facetem, a taka muzyka zazwyczaj powstawała w miejscach przeznaczonych dla społeczności LGBTQ+. Te rozmowy wiele mi dały. Ciągnęło mnie do tak zwanego folku - choć nie lubię używać już tego określenia - ale z wielu różnych przyczyn trochę się bałem pójść za tym wezwaniem. W końcu dotarło do mnie jednak, jak niesamowity jest to świat i jak wiele jest w nim dźwięków do odkrycia. Kiedy pracowałem nad "Dom strawiło", to nie były jeszcze konkretnie skanalizowane poszukiwania, musiałem lepiej poznać topografię tego wielkiego, fascynującego świata, żeby wiedzieć, w jakim kierunku podążać. Wciąż jestem w nim gościem i wciąż odkryłem tylko bardzo mały zakątek, ale zdaję sobie sprawę z jego ogromu.
W muzyce wiejskiej zachwyciło mnie to, że nie istnieją właściwie żadne profesjonalne nagrania utrwalające ją. Można oczywiście posłuchać, jak na przykład orkiestra symfoniczna wykonuje muzykę tradycyjną, ale to nie jest to samo. To nie powinny być drogie edycje wydane na winylach, tylko to, co można znaleźć w zbiorach pana Andrzeja Bieńkowskiego i innych wspaniałych ludzi jeżdżących po Polsce i zajmujących się nagraniami terenowymi. Siadają z lokalnymi muzykami przed ich chatami czy w ich kuchniach i rejestrują to wszystko w bardzo surowych warunkach. Kiedy do tego dotarłem, rozwaliło mi głowę. Z książek wyczytałem jeszcze o całej dodatkowej, fascynującej warstwie kulturowej istniejącej wokół tej muzyki, wokół guseł, związanej z tym, że muzycy w trakcie grania czarowali albo na nich czarowano - to całe, niesamowite uniwersum pełne różnych opowieści i kodów kulturowych, które wciąż gdzieś istnieją. Opętana wersja tej muzyki - piłowanie na skrzypcach strojonych według własnego, duchowego rejestru, a nie w skali temperowanej, walenie w baraban z bardzo gęstym groovem - zachwyciła mnie niesamowitym szaleństwem.
W dodatku kiedy wgryzałem się w świat wiejskiego muzykanctwa, okazało się, że ma wiele wspólnego z tym, jak dzisiaj funkcjonują DJ-e i DJ-ki. Odwiedziłem niedawno swoje rodzime tereny - Zgorzelec i okolice - i rozmawiałem z moją babcią, która pochodzi z sandomierskiego, wychowywała się na wsi do siedemnastego roku życia. Opowiadała, że niemal co tydzień chodziła na takie imprezy - muzykanci rozkładali się zawsze w innej chacie i grali. Co w jakimś stopniu przypomina tryb życia wielu młodych osób żyjących dzisiaj w dużych miastach, szukających oderwania się od rzeczywistości w klubach. Zachowując skalę i trzeźwość w tym porównaniu, można dostrzec, że ten ciemiężony lud pracujący na wsi bawił się tak samo, jak dzisiaj wiele osób po przykręceniu korby kapitalizmu - też czują potrzebę wytańczenia się. To oczywiście porównanie z ograniczonym zasięgiem, może nawet trochę naciągane, ale podparte argumentami.
Zamieniliśmy w przeszłości kilka zdań na temat "Jujutsu Kaisen" czy mangi/anime w ogóle, interesujesz się japońskimi grami wideo, w Gaijin Blues sięgałeś po japońską muzykę i dopiero kiedy przeczytałem o inspiracji polską wsią w opisie "Żałości", uświadomiłem sobie, że jesteś w moich myślach przyporządkowany Japonii. Nie chcę robić z ciebie weebo, ale tak mi się kojarzysz. Który obszar kulturowy wydaje ci się bliższy, który czujesz, że znasz lepiej i poruszasz się w nim w swobodniejszy sposób - japońska kultura czy polska wieś?
Japonia to dla mnie dzikość i fascynująca obcość. Nie mam nawet pięciu procent narzędzi kulturowych, żeby pojąć wszystkie konteksty i sposób, w jaki ta kultura działa. Nadal jest dla mnie wielką fascynacją, przed chwilą grałem zresztą w remaster "Tactics Ogre" [śmiech], ale to fascynacja innymi światami i tym, w jaki sposób inna kultura może tworzyć, jak ten inny świat może poprzez kulturę przetwarzać i przepracowywać różne kwestie związane z traumami społecznymi czy historycznymi. Z oczywistych względów nie mam nawet ułamka wiedzy potrzebnej, żeby ta kultura mogła ze mną na wysokim, osobistym poziomie rezonować.
Jeżeli chodzi o kulturę wiejską... Zaczęliśmy rozmowę od tematu gniewu i gdzieś się to spina, bo zawsze miałem bardzo antagonistyczną relację z rzeczywistością. Zawsze czułem, że ze światem jest coś nie tak, że żyjemy w nieludzkim systemie i z czasem pojawiało się w moim życiu coraz więcej lektur, które kierowały moje intuicje w odpowiednie rejony, dodawały im kontekstu historycznego, filozoficznego i socjologicznego. Dopiero kiedy wyposażony w takie zaplecze i pogodzony ze sobą, pogodzony z tym, że jestem chłopakiem z prowincji, a wszystkie te wizje wielkomiejskiej tożsamości są fikcyjne, przyszedłem do muzyki wiejskiej, złożyło się to w piękną konstrukcję. Wiele mi dała nie tylko na poziomie artystycznym, ale też osobistym, historycznym czy filozoficznym. Podstawą jest dla mnie teraz zrozumienie, że wywodzimy się z kultury pola, a nie dworu. Ci, którzy siedzą we dworze jeżeli nie są naszymi wrogami - a zazwyczaj są - to na pewno nie są naszymi przyjaciółmi. Dzisiaj dwór to korporacje, janusze biznesu, neoliberałowie, a nasza historia to historia ludu. Adam Leszczyński napisał jedyny dobry podręcznik do historii Polski, bo zatytułowany "Ludowa historia Polski". Bo co mnie obchodzi, że jakiś oszalały feudalny pan wysyłał rycerzy na śmierć? Moich przodków nie wysyłał, moich przodków wysłał na pole i wyniszczył ich oraz ich rodziny na wiele pokoleń.
W takim jestem obecnie stanie umysłu, jeżeli chodzi o poszukiwania kulturowe, a to, czym się dzielę w mojej twórczości może skierować nas jako ludzi w dobrą stronę. Wiele wymiarów dzisiejszej rzeczywistości - od kultury po gospodarkę - ma bardzo antyludzki charakter, istnieje wyłącznie dla kapitału. Zaczyna się to na poziomie wmawiania wszystkim, że jesteśmy społeczeństwem szefów czy przedsiębiorców, że wszyscy mieliśmy przodków na dworze, a teraz wszyscy będziemy przedsiębiorcami, ale tak nie będzie. Jesteśmy ludźmi pracy i trzeba wzmacniać świat pracy, a nie świat tych, którzy tę pracę biorą. O tym poniekąd jest "Żałość", bo to żałość nad ludzką pracą, która nie jest dla ludzi; nad tym, jak zostaliśmy złamani fizycznie i duchowo przez wiele pokoleń pracowania nie dla siebie, tylko na coś, do czego nigdy nie będziemy mieć dostępu, czyli świata luksusów.
O tym poniekąd jest "Żałość", bo to żałość nad ludzką pracą, która nie jest dla ludzi; nad tym, jak zostaliśmy złamani fizycznie i duchowo przez wiele pokoleń pracowania nie dla siebie, tylko na coś, do czego nigdy nie będziemy mieć dostępu, czyli świata luksusów
A czy myślisz, że dla osób, które mieszkają na wsi twoja muzyka może okazać się interesująca, czy mogą odebrać ją jako chłopomanię?
To jest pytanie, które sam sobie zadaję i które często słyszę. Absolutnie nie mam złudzeń - nie jestem trybunem ludowym i nie jestem muzykiem wiejskim. Zdaję sobie sprawę z tego, że z zewnątrz to, czym postanowiłem się zająć może wyglądać na bardzo dziką rzecz, przez pewne osoby może być wręcz odbierane jako ofensywna. Mam świadomość, że nagrałem album o bardzo ograniczonym zasięgu, do którego dotrą głównie osoby zainteresowane polską muzyką niezależną, a czasami może się pojawić ktoś jeszcze, kiedy trafię do jakiegoś zestawienia albo playlisty. Miałem jednak okazję wykonywać ten materiał w Kościelisku, pod samym Giewontem, gdzie nie było publiczności festiwalowej czy wielkomiejskiej, to byli przede wszystkim lokalsi, których w dodatku nie widziałem w trakcie występu, bo było ciemno, znajdowałem się na scenie w Domu Związku Podhalan, wielkiej chacie z bali. Po występie otrzymałem owacje i wiele osób podeszło później, zachwalało koncert. Nie bałem się może, że zostanę pogoniony, ale miałem obawy przed chłodnym przyjęciem - okazało się, że niepotrzebnie.
Często wydaje się nam, że ludzie nie chcą słuchać nieznanej im muzyki, że nie chcą słuchać ciekawej muzyki, co jest kompletną nieprawdą i zaświadczy o tym każdy, kto grał poza dużymi ośrodkami miejskimi. Rozmawiałem o tym chociażby z chłopakami z Alamedy, którzy ostatnio występują w domach kultury i też dostrzegają, że w mniejszych miejscowościach bardzo często mają znacznie lepszy odbiór. Nie ma tam osób rozpieszczonych przez dziesiątki imprez i mniejszych koncertów, które już się odbyły i przez cały czas będą się odbywać. Są osoby spragnione nieco innych dźwięków, ale nie bardzo mają czas czy nawet ochotę, żeby samodzielnie zabrać się za szukanie, więc pójście w polską prowincję, w mniejsze ośrodki to super ważne działanie. Walczymy teraz właśnie o trasę po domach kultury i to wszędzie, gdzie tylko się da, niezależnie od wielkości miasta czy wsi. Chcemy skorzystać z infrastruktury, która do tego właśnie służy - do wspierania lokalnej twórczości. To działanie trochę w opozycji do tych wszystkich festiwali, gdzie nazwiska czy polskie, czy zagraniczne można obstawiać z sześćdziesięcioprocentową skutecznością. Lubię jeździć na takie festiwale, ale co po nich zostaje? Wydaje mi się, że dla polskiej muzyki i odbioru muzyki jako takiej niewiele. Dlatego szukamy trochę innych dróg, dlatego chcemy dotrzeć do miejsc, gdzie często nie ma dostępu do innej muzyki niż ta komercyjna. Ktoś może powiedzieć, że przecież dzisiaj każdy ma dostęp do internetu, ale po pierwsze nadal nie wszyscy mają internet, a po drugie nie wszyscy mamy ten sam internet i nie wszyscy poruszamy się w nim w taki sam sposób.
Utożsamianie wsi wyłącznie z disco polo jest bardzo krzywdzące. Ze wsi wywodzi się przecież muzyka chociażby Béli Bartóka, wsią fascynował się Igor Strawiński, a z jeszcze innej perspektywy na koncerty Mozarta nie chodziło się kiedyś w garniturze, można było przyjść z ulicy i nawet spożywać posiłki w trakcie występów; wiele osób nie pamięta też o tym, że Richard Strauss występował między innymi w Wanamaker's w Nowym Jorku, jednym z pierwszych domów towarowych w Stanach Zjednoczonych. Z jednej strony uważam więc, że wszyscy mamy potencjał do słuchania muzyki nieco bardziej wymagającej, zawierającej trochę więcej niż ładne melodie, niezależnie od tego, skąd pochodzimy; z drugiej, że nie można tej muzyki przesadnie gloryfikować.
Absolutnie tak. Na pewno mam trochę wykrzywioną perspektywę, ale nie uważam, żeby moja muzyka była dziwaczna czy eksperymentalna. Taka klasyfikacja jest retroaktywna - o tym, jaka jest ta muzyka decyduje ten, kto ją odbiera. Autor czy autorka może oczywiście powiedzieć: Myślę, że robię coś takiego, ale jeżeli ktoś powie, że słyszy tam coś zupełnie innego, to nie powinniśmy mieć z tym problemu. Coraz więcej osób widzi, że można w ten sposób myśleć, ale na różnych szczeblach branży muzycznej działają blokerzy, którzy nie dopuszczają do zmian. Boją się niektórych pomysłów, boją się dopuszczenia czegoś innego niż to, co mogłoby zostać zaakceptowane na przykład przez Męskie Granie, które można uznać za pewnego rodzaju granicę - za nią znajduje się obszar muzyki pogardliwie nazywanej muzyką dla nikogo czy alternatywnej albo niezależnej. Wcale tak nie jest. Wystarczy popatrzeć na to, co dzieje się w światowym popie - Rosalía, FKA Twigs czy The Weeknd dowodzą, że to wcale nie jest "głupia" muzyka i że jej odbiorcy też wcale tacy nie są.
Ktoś może przekonywać, że ludzie jakiejś muzyki nie są w stanie zrozumieć, ale tak naprawdę to jest tylko opinia tej jednej osoby i świadczy o tym, jak postrzega daną grupę społeczną, a nie o tym, jaka jest muzyka. Pozbycie się tego blokującego sposobu myślenia wymaga ogromnej pracy. W dawnych czasach telewizja traktowała ludzi w bardzo podobny sposób - zakładano, że głupi ludzie oglądają telewizję, więc dajemy im głupoty. Tak jest też teraz z mediami internetowymi, ale nie ma w tym ani krzty prawdy. Dlatego nie walczymy o bookingi tylko w największych miastach Polski, choć oczywiście to też jest istotne. Chcemy pokazać, że można taką muzyką zainteresować prowincję. Mimo że infrastruktura kulturalna jest w Polsce niedofinansowana, mimo że przeszła narodowo-katolicką destrukcję z ręki Prawa i Sprawiedliwości, mamy do niej pełne prawo. To nasza infrastruktura. Tworzymy polską kulturę, więc należy w takim samym stopniu do nas, jak i do osób, które są aktualnie przy władzy. Wiele osób w ślepej nienawiści do władzy - w dużej mierze zasłużonej - zapomina, że to nie jest asumpt do zniszczenia pewnych instytucji. To nie jest asumpt do zamknięcia mediów publicznych, bo tak naprawdę powinny być nasze. W przeciwieństwie do mediów prywatnych, które bardzo często stoją po stronie nieludzkiego kapitału i w momencie, kiedy przestają zarabiać, po prostu wszystko za sobą niszczą. Przeżyłem coś takiego wiele razy. Uważam, że odbudowanie solidnej, społecznej i publicznej infrastruktury kulturalnej to zadanie dla nas wszystkich.
Z tego, co mówisz wynika, że mógłbyś występować wszędzie - od domów kultury i Dni Ziemi po miejskie kluby i duże festiwale - ale przy pierwszym kontakcie z twoją muzyką w ogóle nie pojawia się wrażenie, że pasowałaby do każdego z tych miejsc. Może się wręcz wydawać, że nie pasuje nigdzie, ale im więcej się jej słucha, im więcej słucha się twoich opowieści o niej, tym coraz wyraźniej można dostrzec pewną uniwersalność.
Bardzo mi na tym zależało. To są oczywiście całkowicie subiektywne odczucia i mam świadomość, że jestem bardzo rozkalibrowany, bo przecież zasłuchiwałem się latami w Aphex Twinie, Kali Malone czy w innej muzyce dla "jajogłowych". Dlatego ważne było dla mnie kierowanie się kluczem emocjonalnym. Chciałem zamknąć wszystkie inne bodźce i pójść za emocjami w bardzo głęboki, radykalny sposób, słuchać ich podpowiedzi. Jeżeli coś nas wszystkich łączy, to właśnie posiadanie jakichś emocji. Wszyscy są kiedyś smutni, wszyscy kiedyś się radują, są pola, na których możemy się wszyscy razem spotkać i mam nadzieję, że chociaż odrobinę tego udało mi się umieścić w tej muzyce.
fot. Michał Wdowikowski