Łukasz Brzozowski: Czy można wskazać dokładny moment, w którym człowiek staje się dorosły?
Martin Persner: Tak, tym momentem jest wzięcie odpowiedzialności za swoje czyny. Za innych również. Nie ma to nic wspólnego z wiekiem. Kiedy czujesz, że nikt nie będzie już nad tobą czuwać i musisz wziąć życie na własne barki, wtedy stajesz się dorosłym w sensie mentalnym.
Czyli dzieci z patologicznych rodzin, które niejako muszą pilnować swoich rodziców i bliskich, to także w pewnym sensie dorośli?
Jak najbardziej. Oczywiście nie w sensie fizycznym, bo ludzkie ciało i mózg - jeśli dobrze pamiętam - rozwijają się mniej więcej do dwudziestego piątego roku życia, a do największej liczby zmian dochodzi głównie w okresie dziecięco-nastoletnim. Niemniej dzieci jak najbardziej mogą przejmować rolę dorosłych. Nie jest to w żaden sposób wskazane, bo dzieciństwo powinno stać pod znakiem przyjemnych rzeczy, a nie harowania na siebie bądź kogokolwiek innego, ale tak już bywa. Sam jestem tego niezłym przykładem.
Co prawda nie pochodzę z patologicznej rodziny - nikt w moim domu nie rzucał talerzami w ściany, nie było przemocy domowej czy ojca jako despotycznego tyrana - ale dosyć prędko dojrzewałem. Jako naprawdę młody chłopak miałem czasami na głowie tyle obowiązków, że autentycznie czułem się wszystkim przeciążony. To smutne, bo dochodzi do sytuacji, kiedy dzieciaki nie mogą cieszyć się życiem, a młodość przemija im bezpowrotnie, ale z drugiej strony czym jest młodość? Jak wyglądają lata nastoletnie u typowego Szweda? Jak wyglądają w pochłoniętej wojną Ukrainie? Jak wyglądało to sto lat temu, gdy respektowanie praw człowieka nie było zbyt powszechne? Gdybyś żył w Szwecji na początku XX wieku, wszedłbyś w dorosłość już jako czternastolatek, bo w tym wieku kończyło się edukację i zaczynało pracę. Na szczęście dziś wygląda to zupełnie inaczej.
Bardzo szybkie wejście w dorosłość w twoim przypadku przyniosło negatywne konsekwencje?
Niekoniecznie. Wiem, że mogłoby tak być, ale obeszło się bez dramatów i nieodwracalnych rys na psychice. Obecnie mam czterdzieści dwa lata, jestem dorosłym człowiekiem, ogarniam swoje życie, ale pod wieloma względami cały czas mam w sobie coś z beztroskiego dzieciaka. Podążam własnymi ścieżkami, robię muzykę, którą chcę robić i pod wieloma względami cechuje mnie dosyć nonkonformistyczne podejście. Mimo tego, zdaję sobie sprawę, że w pewnym sensie mogę nazwać siebie szczęściarzem. Sytuacja w Polsce znacznie różni się od naszej, macie trudniej i podejrzewam, że wielu twoich rodaków siłą rzeczy musiało dorastać szybciej niż ja czy moje dzieci. Jednocześnie nie przypisywałbym tego stanu rzeczy do konkretnego kraju, bo nie ma to zbyt wiele wspólnego z narodowością czy tradycjami, a sytuacją rodzinną, finansami i tak dalej.
Sprzeciwiam się też podejściu, w ramach którego dzieci powinny zostać dziećmi do końca swoich dni. To druga skrajność, bardzo toksyczna i uniemożliwiająca normalne życie w społeczeństwie. Świat jest straszny, dlatego powinniśmy dbać o nasze pociechy, ale musimy uczyć je, jak z nim walczyć i dawać do tego narzędzia, a nie wiecznie trzymać w schronie. Wielu Szwedów z mojego pokolenia miewa trudności z odpowiednim funkcjonowaniem wśród innych, bo byli niesłychanie rozpieszczani i wyręczani we wszystkim jako nastolatkowie. Widzę to czasami po moich dwóch bratankach - jeden skończył osiemnaście lat, drugi dwadzieścia jeden - i o ile obydwaj są niezwykle dojrzali oraz odpowiedzialni w pewnych aspektach, o tyle czasami bywają strasznie dziecinni.
Próbuję ustalić, kiedy następuje moment wejścia w dorosłość, bo w wywiadzie sprzed paru lat mówiłeś, że jesteście już dorośli i dlatego gracie dojrzalszą muzykę. Macie świadomość swojego umiejscowienia w życiu czy po prostu uznajecie wcześniejsze projekty i płyty za bardzo młodzieńcze?
Możesz mieć trochę racji, ale nie o to mi chodziło. Jeśli posłuchasz muzyki robionej przez osobę w przedziale wiekowym od piętnastu do dwudziestu pięciu lat, dostrzeżesz w niej dużo gniewu, furii, agresji i impulsywności pod kątem uczuć, a do tego mnóstwo zabawy formą. Z kolei gdy jesteś starszy, proporcję ulegają pewnemu przegrupowaniu. Czasami wychodzę z założenia, że nasza twórczość nie dociera do młodszej publiki, bo nie gramy zbyt intensywnie, nie posługujemy się wachlarzem maksymalnie kontrastujących ze sobą emocji. Tworzymy dosyć spójne i płynne rzeczy. Daleko nam do gniewu i prób wykrzyczenia siebie, stawiamy głównie na spokój i na coś, co nazwałbym subtelną formą wycofania. Najpewniej z tego powodu trafiamy głównie do słuchacza - przepraszam za określenie - w średnim wieku, ponieważ ktoś taki może przeżywać podobny stan emocjonalny do naszego i wyrażać się w zbliżony sposób. Oczywiście nie próbujemy intencjonalnie tworzyć muzyki dla staruchów, to wychodzi samoistnie. Gramy piosenki, których sami chcielibyśmy słuchać i to jest dla nas najistotniejszym z kryteriów. Z wiekiem moje potrzeby ulegają zmianom, co może powiedzieć o sobie większość ludzi na świecie. Gdy byłem dzieciakiem, od razu po pobudce słuchałem Slayera na pełen regulator i chociaż wciąż lubię posłuchać Slayera, to w tej chwili podporządkowuję życie codzienne nieco innym schematom.
Kiedy teraz ścierasz się z życiowym problemem, nie chcesz wykrzykiwać emocji, tylko próbujesz je zrozumieć i przeanalizować?
Owszem, nie można było tego lepiej opisać. Dziś kiedy mierzę się z nieciekawą sytuacją, nie drę się wniebogłosy, tylko wskakuję do swojej głowy i pływam tam niczym w basenie, rozbierając wszystko na czynniki pierwsze i wypracowując odpowiednie dla mnie rozwiązania. To bardzo fajne podejście, bo pomaga nie zwariować. Zamiast szaleć czy podporządkowywać wszystko drastycznym emocjom, wolę wziąć parę oddechów i spojrzeć na siebie z perspektywy trzeciej osoby. Oczywiście nie próbuję robić z siebie robota, jestem człowiekiem jak każdy z nas - czasami tracę siły i wyrywam włosy z głowy, ale dążę do tego, by robić to jak najrzadziej. Poza tym odkryłem, że nie za bardzo mi to nie pomaga, a jedynie drenuje z energii. Magna Carta Cartel daje mi możliwość zatopienia się w spokoju i powolnego, ale efektywnego pozbywania się złych czy po prostu natrętnych myśli.
Zgaduję, że dzięki temu jesteś bardziej świadomy swoich uczuć.
Nie wiem, czy jestem ich w pełni świadom. Wciąż potrafię siebie zaskoczyć, ale z pewnością sprzyja mi zbierane latami doświadczenie, dzięki któremu wypracowałem dobre metody walki z określonymi sytuacjami. Pewne rzeczy ulegają modyfikacjom i muszę się do tego przystosowywać, ale staram się witać zmiany z otwartymi ramionami, a nie ze strachem.
Wszystko to wyraźnie słychać na "The Dying Option", która ma w sobie sporo melancholii, ale jest w niej coś kojącego. To nie ciężar smutku, a raczej przyjemna mgiełka wspomnień.
Dokładnie tak jest, bo traktuję ten album jako całość, a nie zbiór paru fajnych singli i zapychaczy. Kiedy piszę teksty i kolektywnie piszę muzykę z resztą składu, moim celem jest stworzenie kołysanki od siebie do siebie, aby poruszyć w niej wszystkie myśli, które akurat zajmują mi głowę. Skomponowanie dobrego utworu daje mi wiele spokoju, a jednocześnie pomaga przepracować to, czego nie umiem wyrazić w rozmowie lub w bataliach z umysłem. "The Dying Option" to oczywiście dość mroczny album, bo pod żadnym pozorem nie jesteśmy wesołą kapelą, ale nie ma na nim rozdarcia czy życiowych dramatów, tylko delikatna mgiełka nadziei w mrocznych czasach.
Opisujecie siebie jako zespół grający magicznego rocka - co należy zrobić, żeby grać magiczną muzykę? To kwestia impulsu czy precyzyjnych działań?
Powiedziałbym, że to wypadkowa obydwu tych kwestii. Uwielbiam określenie magiczny rock, bo w życiu nie puściłbym w świat piosenki, która moim zdaniem nie ma w sobie czegoś uduchowionego. Tworzona przeze mnie muzyka musi zawierać magiczny pierwiastek, nawet na zasadzie pojedynczej iskry, bo w innym wypadku nie jestem z niej specjalnie zadowolony. Jeśli kawałek Magna Carta Cartel nie wzbudza w nas konkretnych emocji i nie żre tak, jak powinien, z reguły wyrzucamy go do kosza. Może właśnie dlatego nie wracam do naszych starych numerów - to już przeszłość i inne uczucia, przez co magiczny element zdążył wyparować. Chodzi przede wszystkim o to, aby w pełni ująć emocje towarzyszące danemu utworowi, co oczywiście potrafi zająć mnóstwo czasu, ale gdy czuję, że gra jest warta świeczki, nie poddaję się. Czasami wystarczy zwykła drobnostka, która ma na tyle dużą moc, by zmieść cię z powierzchni ziemi. Może być to konkretny bit, melodia gitary albo nawet załamanie głosu w refrenie. Detale potrafią zmienić wszystko o sto osiemdziesiąt stopni.
Wszystko to składa się na cechy szczególne mniej więcej dziewięćdziesięciu procent skandynawskich kapel, często niezależnie od gatunku. Też odnosisz wrażenie, że specyficzna melancholia wśród zespołów z północnej Europy wyróżnia ten obszar na tle reszty świata?
To ciekawa, a zarazem trudna kwestia. Rozmawiałem na ten temat z wieloma znajomymi po fachu ze Skandynawii i naprawdę nie da się uzyskać jednoznacznej odpowiedzi na ten temat. Czasami musisz po prostu mieć to coś i tyle. Kiedy słucham włoskiej piosenki popowej, której nigdy wcześniej nie słyszałem, od razu wiem, że pochodzi z Włoch. Wyczucie melodii czy ułożenie linii wokalu w specyficzny sposób od razu zdradzają pochodzenie. Podobnie bywa w przypadku Francji czy Finlandii. Często bierze się to z charakteru danego państwa. Jeśli chodzi o skandynawskich artystów - a przynajmniej szwedzkich - do głosu dochodzi nasza rola w społeczeństwie. Jak pewnie wiesz, jesteśmy bardzo samotnymi ludźmi. Raczej nie otwieramy się na innych, nie ujawniamy swoich wad czy zalet, budujemy ścianę pomiędzy sobą a resztą świata, co w konsekwencji rodzi dystans. Nie jesteśmy robotami, ale pilnujemy się i gryziemy w język, a w konsekwencji wyrażamy w muzyce to, czego nie chcemy lub nie jesteśmy w stanie powiedzieć innym przy zwyczajnej pogawędce. Niejako pragniemy przytulenia i zrozumienia drugiej osoby.
Dlaczego tak jest?
Szwecja to dosyć mroczny kraj - dosłownie i w przenośni. Mamy drugą połowę listopada, a słońce zachodzi już w okolicach godziny piętnastej, więc przez większą część dnia jest ciemno i smutno. Musiałbyś być totalnym socjopatą, by cię to nie złapało.
Samotność wśród Szwedów bierze się ze strachu przed tym, że szczere emocje zostaną niezrozumiane lub odrzucone?
Myślę, że po części może tak być. Dodałbym do tego - choć tu totalnie zgaduję - brak poczucia wspólnoty narodowej jako ludzie, bo nie przynależymy do niczego. Żeby było jasne, nie chodzi mi o jakieś nacjonalistyczne bzdury, tylko o jedność i przyjaźń. Z doświadczenia wiem, że większość Szwedów nienawidzi się wzajemnie, co nie za bardzo pomaga w burzeniu murów. Moja dziewczyna jest Norweżką i emanuje zupełnie inną energią. Niby dzieli nas niewiele geograficznie, ale mentalnie to droga jak stąd do kosmosu.
To ciekawe, bo większość Europy zazdrości wam braku przynależności do czegokolwiek i bycia odseparowanymi od sztywnych tradycji.
Odnoszę wrażenie, że wiąże się to z naszym dość znikomym - zwłaszcza w porównaniu do Polski - udziałem w II wojnie światowej. Być może z tego powodu Szwedom brakuje przywiązania do siebie nawzajem i poczucia jedności. W końcu przeżywanie razem ekstremalnych sytuacji w jakiś sposób umożliwia zacieśnianie więzi z innymi.
"The Dying Option" wydaje się idealnym podsumowaniem tego, czym Magna Carta Cartel była dotychczas i destylatem waszego stylu, ale czy zostało wam cokolwiek do osiągnięcia?
Jak najbardziej, mamy jeszcze dużo utworów do napisania i nie ustajemy w poszukiwaniach. Magna Carta Cartel jara każdego z nas, więc mamy głowy pełne pomysłów.
fot. Claudio Marino [1, 3], Joakim Sjöholm [2, 4]