Od strony muzycznej zespół nie stracił natomiast na świeżości od czasu wydania debiutu dwa lata temu, a z Izabelą Rekowską rozmawiałam między innymi o przyszłości zarówno w muzyce, jak i w naszej społeczności.
Natalia Ławska: Która z ostatnich "rewolucji" wywołała w tobie najwięcej emocji?
Izabela Rekowska: Biorąc pod uwagę wydarzenia, które były raczej zapalnikiem do poprawy naszego obecnego stanu, duże wrażenie wywarły na mnie strajki kobiet w 2020 roku. Liczyłam na to, że faktycznie nastąpi jakaś znacząca zmiana na fali protestów, ale niestety tak się nie stało. Mam nadzieję, że to, co wtedy się działo zostawiło jakiś ślad i kiedyś jeszcze wyjdziemy na ulice, żeby coś realnie zmienić.
Rozmawialiśmy ostatnio o rewolucjach związanych z muzyką, a raczej jej dystrybucją. Przełomem okazały się serwisy streamingowe i mam wrażenie, że w 2022 roku ludzie zupełnie inaczej odkrywają muzykę niż dziesięć-piętnaście lat temu. Radio i tradycyjne kanały mocno straciły na znaczeniu. Dużą - jeżeli nie największą - rolę w promocji zespołów odgrywają media społecznościowe i YouTube. Też tak masz, że odkrywasz nowe projekty przez streamingi?
Tak, to chyba zasługa algorytmów - czujesz, że jesteś jego więźniarką?
Przed wydaniem nowego albumu sprawdzaliśmy różne kuratorskie playlisty w streamingach. Oprócz wydawcy fizycznego - Anteny Krzyku - mamy także internetowego, przez co musieliśmy sprawdzać, jakimi prawami rządzi się serwis, czy nasze utwory trafiają gdzieś dalej i tak dalej. Mam wrażenie, że wszyscy zwracają uwagę na algorytm, czasami aż za bardzo [śmiech]. Trudno się od tego uwolnić, od wykresów i tabelek. To właśnie konsekwencja tej "rewolucji" w świecie muzyki. Czasami zastanawiam się, czy to zmiana na lepsze... Cieszę się, że mam pod ręką tyle fajnych utworów i mogę odkrywać nowe zespoły, ale tego jest tak dużo, że ciężko się połapać. Kiedyś miało się tych dziesięciu albo nawet dwudziestu ulubionych wykonawców, znało się ich dyskografie praktycznie na pamięć, a teraz muzyki słucha się zupełnie inaczej, wyrywkowo. Coś wpada w ucho - dodajesz to do playlisty.
Wolisz słuchać całych albumów na raz czy właśnie wyrywkowo?
Mimo wszystko, albumy przesłuchuję w całości. Ostatnio pochłonęłam w ten sposób nowe wydawnictwo Dry Cleaning. To wynik przyzwyczajenia, wolę widzieć płytę jako spójną całość.
Jakiś czas temu graliście na festiwalu w Jarocinie, jak wyglądało wasze starcie z polską kolebką muzycznego buntu i rewolucji?
Teraz to zupełnie inny festiwal. Jarocin przechodził przez różne line-upy, był okres "nowocześniejszy", otwarty na zespoły zza granicy, a teraz nastąpił powrót do rodzimej sceny, ale pomieszanej gatunkowo. Z jednej strony mamy bardziej niezależne zespoły - jak The Stubs czy Jad - z drugiej Darię Zawiałow i Krzysztofa Zalewskiego. Brakuje mi w obecnej formule świeżości, zadzioru, buntu i też pokazania większej ilości gitarowych zespołów, a nie skupianie się na artystach, których i tak można zobaczyć na wielu innych letnich festiwalach. Jarocin kojarzył się zawsze z antysystemowym podejściem, chociaż są teorie, że powstał celowo, jako przestrzeń dla młodzieży do wyszalenia się. Tak czy siak buntu dawno już w Jarocinie nie ma.
Myślisz, że bunt da się wciąż krzewić, ale w mniejszych skupiskach niż festiwale, na przykład na koncertach klubowych?
Po naszych ostatnich koncertach widzę, że energia jest. Ludzie oddają to, co od nas dostają. Graliśmy w Piotrkowie Trybunalskim, było sporo osób, które nas nie znały, a ostatecznie podłapały ten wkurw, oczyszczającą atmosferę. Niektóre osoby podchodzą do nas po koncertach i mówią, że tego było im trzeba, mogły wyrzucić z siebie wszystko, co w nich siedziało po stresującym dniu. Mieliśmy też okazję grać na paru świetnych mniejszych festiwalach DIY jak Róbmy Swoje pod Rzeszowem czy Mountain Jam Generator Party przy Przełęczy Lądeckiej - tam też dało się poczuć tę moc. Bardzo lubię festiwal Inne Brzmienia w Lublinie, który prezentuje ciekawych artystów. Szkoda też, że w tym roku odbyła się ostatnia edycja Soundrive Festival... może na jego miejscu pojawi się coś nowego, czas pokaże.
Przeżywasz na scenie coś w rodzaju katharsis?
Dokładnie tak. Jeden z moich znajomych ostatnio powiedział, że na naszym koncercie doznał właśnie takiego uczucia. Dla mnie liczy się wywołanie konkretnych przeżyć u słuchacza, lubię usłyszeć, że dobrze zagraliśmy danego dnia, ale gdy ktoś mówi o swoich prawdziwych, intensywnych emocjach jest to wspaniałe.
Czy proces nagrywania nowego albumu, w trakcie tylu wydarzeń na świecie, nie był właśnie takim katharsis?
Nagrywanie w studiu wygląda nieco inaczej, sam proces jest żmudny. Każdy musi pokonać jakieś swoje słabości i lęki, żeby przy pracy poczuć się swobodnie. Emocje i oczyszczenie następują podczas grania na żywo, przynajmniej dla mnie tak jest... Album nagrywaliśmy podczas kilku sesji, napięcie było uwalniane stopniowo. Każdy miał swój dzień, czekał na swoją turę. Nagrania w studiu to ciężka praca. Jeśli ktoś jest idealistą, nagrywa dużo, żeby było później z czego wybierać, więc podczas pracy z Marcinem Borsem zrobiliśmy naprawdę dużo podejść. Staraliśmy się też nie marnować cennego czasu, teraz do studia praktycznie zawsze wchodzi się po to, by nagrywać, rzadziej po to, by tworzyć od samego początku. Przychodzisz z gotowym materiałem.
Izzy and the Black Trees: Wiele osób pragnie niezniszczalności (wywiad)
Słuchając was, czuję klimat lat 90., zgodzisz się z tą łatką?
Na pewno gdzieś tam to jest. Wszystko, co tworzymy nietrudno połączyć z Nirvaną albo Sonic Youth i wieloma innymi zespołami, ale nagrywając nową płytę, te i podobne klimaty chcieliśmy unowocześnić, zagrać po swojemu. Słychać, że nasz nowy album - "Revolution Comes in Waves" - został nagrany w XXI wieku, ale to nadal muzyka gitarowa. Przed założeniem zespołu, nasz gitarzysta przechodził przez różne fazy - od elektroniki do folku - a gdy spotkaliśmy się wszyscy razem, wyszło na to, że i tak mocniejsze granie pasuje nam najbardziej. Nie myśleliśmy jednak: Chcemy grać jak Nirvana w 1992 roku. Ostatnio zaobserwowałam w Wielkiej Brytanii wysyp wielu ciekawych zespołów gitarowych, często brzmią właśnie jak z lat 90. czy 80., na przykład Fontaines D.C. tak mi się kojarzy, ale czuć w ich graniu tę aktualność.
Nie boisz się etykiety polskiej odpowiedzi na...?
Tak, to się dzieje [śmiech]. Często słyszę porównania do Dry Cleaning, mimo że wokalistka tej grupy ma zupełnie inny typ głosu. Dążymy do tego, żeby Izzy and the Black Trees było odpowiedzią na Izzy and the Black Trees [śmiech]. Chociaż - co bardzo mnie cieszy - zbieramy ostatnio recenzje spoza naszego kraju, między innymi z Włoch, Francji czy Niemiec. Tam często pojawia się zdziwienie, że jest mało polskich artystów znanych poza granicami kraju. Oprócz wielkiego sukcesu Behemoth czy Vader teraz udaje się również artystom pokroju Trupy Trupa albo Hania Rani. Powinno być ich znacznie więcej.
Myślisz, że to wynika ze stereotypów związanych z Europą Wschodnią? Chociażby na fali sukcesu Molchat Doma nasza muzyka - pochodząca z krajów postkomunistycznych - może kojarzyć się ze smutnym, szarym brzmieniem.
To chyba bardziej kwestia pieniędzy i kontaktów niż samego typu muzyki. W innych krajach - na przykład w Szwecji albo w Kanadzie - dostępne są porządne fundusze wspierające zespoły kierowane na eksport. W Polsce mamy wprawdzie Instytut Adama Mickiewicza, który współfinansuje zagraniczne trasy, ale obecnie mam wrażenie jest coraz trudniej. Ciężko dostać wsparcie na swoje działania, kiedy nie pisze się pieśni patriotycznych albo ich pochodnych. Sporo napsuła też pandemia, która zmieniła plany wielu zespołom. My też mieliśmy zaplanowaną mini-trasę w Wielkiej Brytanii, występ na Liverpool Soundcity, koncerty w Pradze i Brnie, niestety to wszystko nie doszło do skutku. Po pandemii bardzo ciężko jest do tego wrócić, rynek koncertowy stał się mocno "zakorkowany" przez przekładane trasy i koncerty. Drugim aspektem jest znalezienie dobrego agenta bookingowego, który pomoże w organizowaniu koncertów za granicą i tutaj widzę, że ilość zespołów znacznie przewyższa ilość agencji bookingowych, których wydolność jest ograniczona. Często są to też małe agencje, nawet jednoosobowe. Takim zespołom jak my nie jest łatwo, ale trzeba robić swoje i się nie zniechęcać, próbować, ile się da - kto wie, może w przyszłym roku sytuacja zmieni się choć odrobinę na lepsze.
fot. Łukasz Łukasiewicz