Łukasz Brzozowski: Lubisz obserwować zmiany w otaczającym cię świecie?
Maarten Devoldere: Tak, zwłaszcza odkąd mam świadomość, że wszyscy w jakiś sposób wpływamy na proces zmian na świecie. Mogą to być naprawdę drobne sprawy, jak skomentowanie śmiesznego filmiku na Instagramie czy rozmowa na Zoomie, którą właśnie odbywamy. Nawet najbardziej błahe rzeczy to coś w stylu kolejnego kamyczka wrzuconego do ogrodu zmian, co moim zdaniem jest bardzo fajne.
Trzeba jednak uważać. Ostatnio zauważyłem u siebie pierwsze symptomy uzależnienia od internetu w kontekście ciągłego przeglądania newsów. Bez przerwy czytam jakieś artykuły, zagłębiam się w różne wątki dyskusyjne - jakbym był jakimś prezenterem telewizyjnym. Przyznam, że trochę zaczynam się o to martwić.
Przecież pozostawanie na bieżąco z wydarzeniami na świecie nie może być wadą.
Tak, o ile robisz sobie prasówkę raz dziennie lub raz na kilka dni, a nie co godzinę. W pewnym momencie zaczynasz desperacko poszukiwać czegoś nowego i trafiasz na dziwne fora internetowe, gdzie czytasz o skrajnych głupotach [śmiech].
Co daje ci ciągłe aktualizowanie informacji? Satysfakcję?
Nie wiem, czy daje mi to cokolwiek sensownego, ale tego typu aktywności służą do zabijania wolnego czasu. Jedziesz autobusem, czekasz w kolejce do lekarza, stoisz w sklepie - normalnym jest to, że w takiej sytuacji wyciągasz telefon i przeglądasz różne rzeczy. Moim zdaniem to forma tiku nerwowego. Ludzie po prostu nie potrafią choćby przez chwilę nie robić absolutnie niczego, wolą zająć się czymkolwiek, nawet jeżeli nie ma to większej wartości. Nie lubimy być pozostawieni sam na sam z własnymi myślami, więc gapimy się w telefony.
Niechęć do zagłębiania się w świat własnych myśli to kwestia strachu?
Nie powiedziałbym, że strachu, ale dziś ludzie potrzebują stymulantów z każdej strony. Otwieranie nawet najgłupszego newsa to mniejszy lub większy zastrzyk dopaminy. Chcemy wiedzieć, jaka historia kryje się za dziwnym nagłówkiem, łakniemy wiedzy na jego temat, ale zapomnimy o niej w ciągu kilku minut. Staram się z tym walczyć. Od czterech lat regularnie i wytrwale medytuję. Czuję, że pomaga mi to w pielęgnowaniu stanu skupienia. Nie rozglądam się na boki i nie jestem rozproszony przez trzydzieści spraw w jednym momencie. Zawsze muszę mieć taką chwilę w ciągu dnia, gdy siedzę sam, a ze mną jest wyłącznie mój umysł. To bardzo odświeżające doświadczenie. Jeszcze jakiś czas temu medytacja byłaby dla mnie czymś niemożliwym do zrealizowania, byłem podatny na prawie każdy bodziec. Jeśli nie miałem zajęć, to pracowałem, uprawiałem sport albo robiłem cokolwiek, byleby tylko uniknąć nawet sekundy nudy. Ciężko było wyobrazić sobie, że można nie robić nic i dobrze się przy tym czuć. W pewnym momencie poczułem przeładowanie, dlatego zacząłem nieco zmieniać swój tryb życia i z całą pewnością okazało się to pomocnym rozwiązaniem. Warto uświadomić sobie, jak należy odpoczywać, bo inaczej można się zajechać.
"Warhaus" i "Ha Ha Heartbreak" dzieli pięć lat - przez ten czas stałeś się bardziej subtelnym, otwartym na siłę metafory artystą. Dziś nie musisz pisać w stu procentach bezpośrednich tekstów, bawisz się nastrojami.
Może po prostu dojrzałem i wyciągnąłem kilka egzystencjalnych wniosków. Wydaje mi się też, że koncept stojący za "Ha Ha Heartbreak" to istotny element układanki. Pomiędzy nim a "Warhaus" rzuciła mnie poprzednia partnerka i po raz pierwszy w życiu byłem samotny przez dłuższy czas. Nie władowałem się od razu w kolejny związek - uznałem, że samotność na polu sercowym pomoże mi nieco w ustabilizowaniu się. Początkowo bywało różnie, bo należałem do typu osób czujących potrzebę, by cały czas robić coś ekscytującego i przygodowego, a relacja romantyczna bez wątpienia dawała pole do popisu w tym temacie. Cieszę się jednak, że podjąłem taką decyzję. Zaobserwowałem u siebie bardzo dobre zmiany, dorośnięcie jest jedną z nich. Nie jestem już tak nieznośnie rozpierany energią, stałem się konkretniejszy i prowadzę trochę wygodniejsze życie. Dzięki temu mam też więcej swobody jako artysta. W początkowych latach Warhaus czułem się jak aktor odgrywający rolę. Teraz mogę pokazywać intymne rewiry mojego życia i nikogo nie udawać.
Nie musisz już nakładać żadnej maski, by czuć pełen komfort?
Zgadza się. Znam swój charakter i potrafię walczyć z przeciwnościami losu, jeśli takowe stają mi na drodze. Jako introwertyk, zawsze miałem lekki lęk przed ukazywaniem siebie innym, pomijając oczywiście najbliższe osoby. Im starszy jestem, tym bardziej czuję się sobą. Nie muszę knuć intryg ani udawać kogoś innego. Mogę opowiadać o najbardziej osobistych przeżyciach, nie tuszując niczego i nie ubierając własnych myśli w nierealne historie. Wystawianie siebie na światło dzienne nie sprawia mi żadnego problemu. Czuję też spokój ducha. W przeszłości spędzałem stanowczo zbyt wiele czasu na niepotrzebnych rozkminach i martwieniu się o coś, co w szerszej perspektywie nie miało żadnego znaczenia.
To widać, bo tytuł "Ha Ha Heartbreak" sugeruje, że nawet w obliczu złamanego serca można znaleźć powód do uśmiechu.
To całkiem zgrabna gierka słowna. Kiedy już skomponowałem materiał na album, doszło do mnie, że poświęcenie całej płyty złamanemu sercu jest całkiem zabawne, mimo że przy pisaniu numerów podchodziłem do tematu śmiertelnie poważnie. W jakiś sposób obróciłem tak dramatyczny wątek w coś abstrakcyjnie zabawnego. Poza tym "Ha Ha Heartbreak" nie jest albumem, z którym trudno się polubić. Piosenki trwają od trzech do pięciu minut, refreny brzmią ładnie, wszystko wpada w ucho, więc udało mi się przekuć romantyczny dramat w chwytliwą muzykę. W ten sposób więcej osób dotrze do krążka i znajdzie tam trochę siebie, bo przy rozstaniach towarzyszą nam różne emocje, nie ma uniwersalnego kodu do głowy każdego, kto właśnie stracił partnera lub partnerkę.
Każdy z nas miał kiedyś złamane serce, to bardzo powszechny temat, ale jak do niego podejść, by nie wpaść w pułapkę schematów?
Chyba nie powiem niczego odkrywczego, ale przede wszystkim musisz wyjąć serce na wierzch i opowiadać o swoich przeżyciach w pełni autentycznie. Słuchacze wyczują fałsz na kilometr, nie możesz traktować ich jak idiotów. Jeśli jesteś szczery, zostaniesz doceniony. Niemniej mimo autentyczności, i tak uważam, że na "Ha Ha Heartbreak" znalazło się całkiem sporo schematycznych wątków [śmiech]. To kolejna fajna rzecz w byciu starszym - większy dystans do siebie. Kiedyś robiłem, co tylko mogłem, by maksymalnie skupić na sobie uwagę słuchaczy. Objawiało się to poruszaniem istotnych zagadnień albo byciem do bólu krawędziowym, dziś jestem bardziej wyluzowany. Nie boję się lekkiej wiochy albo odebrania jako rozczulająco słodki. Jeśli mam na tapecie wyjątkowo romantyczny wątek, podkreślam go ładną linią klawiszy i partiami smyczkowymi. Kiedyś pewnie bym sobie na to nie pozwolił, dziś wychodzę z założenia, że wszystko jest dobre, dopóki przynosi satysfakcję. Poza tym miłość to seria wyobrażeń - tworzysz w głowie obraz drugiej połówki i idealizujesz go do granic możliwości, dlatego warto nauczyć się schodzenia na ziemię, by nie zwariować. Przynajmniej raz na jakiś czas.
To pozwala też przygotować się do ewentualnego zerwania, bo kiedy tracimy drugą połówkę, świat nie zatrzymuje się razem z nami.
Jak najbardziej, choć moim zdaniem "Ha Ha Heartbreak" w żaden sposób nie mówi o akceptacji. Wspominałem już wcześniej, że w momencie tworzenia albumu miałem złamane serce, dlatego traktowałem temat wyjątkowo poważnie, ale nawet to nie oddaje w pełni mojego nastroju. Przeżywałem wtedy totalny rollercoaster emocjonalny, w pewnym momencie znalazłem się wręcz na skraju szaleństwa i przytłaczały mnie w dużej mierze negatywne myśli. Chciałem w najdrobniejszych szczegółach oddać tę atmosferę - pożądanie, frustracja, bicie głową w ścianę. Takie rzeczy nie przydarzają się codziennie, dlatego jeśli już musisz z nimi walczyć, warto je udokumentować.
"Ha Ha Heartbreak" to najbardziej osobisty z twoich albumów, a na serwisach streamingowych czy YouTube będzie mógł posłuchać go każdy. Pokazanie całemu światu wszystkich swoich barw przyniosło ulgę?
Wydaje mi się, że ulga to dobre słowo, bo premiera albumu jest momentem, kiedy zaczynasz podsumowywać wszystko. Stworzyłeś dobrą rzecz, jesteś z niej dumny, wiesz, ile cię to kosztowało, ale jednocześnie towarzyszy ci ekscytacja, bo dumasz, jak te numery będą rezonowały ze słuchaczami. To świetne uczucie. Poza tym przelanie wszystkich emocji z danego etapu na muzykę ma cudowną symbolikę. W jakiś sposób pozbywasz się złych rzeczy zakotwiczonych w głowie. Wszystko jest dostępne na albumie, ale ty jesteś od tego wolny.
W końcu muzyka to terapia.
Nie wydaje mi się. Wiele osób tak uważa, ale dla mnie to dwa różne pojęcia. Bez wątpienia muzyka jest idealną metodą na wyrażanie siebie, ale nie powiedziałbym, że może wyleczyć wszystkie problemy, z którymi się borykamy.
W takim razie można powiedzieć, że muzyka może być dobrym wstępem do zwalczania trudnych problemów.
Tak, ponieważ leczenie to proces. Może być dłuższy lub krótszy, ale zawsze trwa trochę czasu - nigdy nie pozbywasz się głęboko zakorzenionych problemów w sekundę. Artyści mają nieco łatwiej w tym przypadku, bo jeśli czują się niefajnie, zawsze mogą napisać o tym piosenkę. W ten sposób stają przed problemem i analizują go, a do tego dochodzi satysfakcja z przekucia czegoś niefajnego w interesujący pomysł. Ale muzyka to nie wszystko. Spotykam się z ludźmi, medytuję, a od czasu do czasu uczęszczam na terapię i czuję, jak dobrze mi jest dzięki tym elementom. Pozbycie się jednego z nich mogłoby mną mocno zachwiać.
Medytacja czy terapia na pewno pomagają w utrzymaniu zdrowia psychicznego i fizycznego w ryzach, ale czy dzięki nim pisanie muzyki przychodzi ci łatwiej niż bez nich?
Tak jest. Oczywiście kiedyś patrzyłem na to spod byka, bo nie chciałem mieszać sobie w głowie - źle podchodziłem do tych spraw. Uznawałem, że terapia mnie wykrzywi, bo jestem artystą, a dziwne myśli w mojej głowie wzmagają chęci do kreatywnych działań. Po czasie jednak uznałem, że olewanie własnej podświadomości to dosyć głupie podejście.
fot. Titus Simoens