Jarosław Kowal: O Holandii zazwyczaj mówi się jak o kraju bardzo tolerancyjnym i otwartym, ale w utworze "No N8ro" śpiewacie: Gdybyście tylko wiedzieli, jak to jest żyć ramię w ramię ze strachem, co sugeruje, że powszechna opinia o waszym kraju nie do końca pokrywa się z rzeczywistością.
Skerrie Sterrie: Nie ma reguły. Są miejsca, gdzie spotkamy się z większą otwartością, ale na pewno nie wszędzie możemy chociażby trzymać się za ręce, co nie oznacza, że jesteśmy atakowane w sposób fizyczny. Najczęściej kończy się na dokuczaniu, wyzywaniu, na tym, że ktoś za nami chodzi. Takie są nasze doświadczenia z Amsterdamu, w mniejszych miejscowościach jest gorzej.
Trudno jednoznacznie stwierdzić, w jakim kierunku zmierza świat - z jednej strony kiedy spojrzeć na seriale netfliksa albo mainstreamową muzykę, obecność osób LGBTQ+ jest znacznie wyraźniejsza niż dekadę temu; z drugiej w wielu krajach w wyborach wygrywają przedstawiciele skrajnej prawicy, którzy nie cierpią i nie szanują tej grupy społecznej.
SS: Myślę, że świat zawsze rozwija się w tych dwóch kierunkach jednocześnie i zawsze jeden jest odpowiedzią na drugi. W ogólnym zarysie uważam, że zmierzamy ku lepszemu, ale każdy postęp okupiony jest głośnym sprzeciwem tej części konserwatywnego społeczeństwa, która czuje się zagrożona wszystkim, co nowe. Takie osoby mają poczucie, że nie nadążają za zmianami, więc z całych sił próbują je zatrzymać. Podobnie działo się przy każdym emancypacyjnym ruchu. Widzimy, w jak wielu krajach wybierani są obecnie prawicowi politycy o bardzo skrajnych poglądach, ale moim zdaniem wynika to z silnej reakcji na coraz większe zmiany w społeczeństwie, na coraz bardziej otwartą sztukę, gdzie homoseksualizm czy feminizm nie są już niczym zaskakującym.
Vuige Muis: W Holandii w ostatnich latach pojawiło się zdecydowanie więcej artystów i artystek LGBT. Da się wyczuć, że ten głos staje się coraz silniejszy i poświęca się mu coraz większą uwagę.
SS: Zwłaszcza jeżeli chodzi o Pokolenie Z. Zawsze uważałam, że młodzież - zwłaszcza ta z dużych miast - to zapowiedź tego, co przyniesie przyszłość, a jeżeli spojrzeć na młodych ludzi z Londynu, Amsterdamu, Antwerpii, Berlina, Los Angeles czy Nowego Jorku, z łatwością można dostrzec, że wszyscy stoją po stronie zmian w kwestiach płci czy tożsamości. To daje wiele nadziei na przyszłość.
Zwłaszcza w trakcie wychowywania seks jest uważany za tabu, zawsze miałam problem z poruszaniem tego tematu z bliskimi. Powstawało wtedy wrażenie, że jestem nieczysta.
Innym paradoksem jest to, że pokazywanie przemocy w kulturze nie stanowi większego problemu - jest znormalizowana w muzyce, w filmie, w komiksie i tak dalej - ale pokazywanie seksu dwojga dorosłych osób niewyrządzających sobie krzywdy jest postrzegane jako niewłaściwe.
SS: To rezultat pruderyjnej, konserwatywnej kultury i zdecydowanie się temu sprzeciwiamy. Chcemy przełamywać to tabu. Zawsze miałam wrażenie, że to bardzo dziwne, bo żyjemy w świecie, w którym wiele osób ma do czynienia z pornografią, wiele osób eksperymentuje, ale w naszej codzienności nie ma po tym ani śladu. Cała ta sfera pozostaje w ukryciu i czuję, że maskowanie czegoś tak ważnego dla osobowości człowieka nie jest właściwe. Nie wiem, jaki dokładnie może być tego powód, może ludzie się tego po prostu boją? Nam to nie pasuje. Nie chcemy ukrywać czegoś, o czym wiemy, że jest częścią życia każdego, kogo spotykamy.
VM: Zwłaszcza w trakcie wychowywania seks jest uważany za tabu, zawsze miałam problem z poruszaniem tego tematu z bliskimi. Powstawało wtedy wrażenie, że jestem nieczysta. Dziewczyna czerpiąca przyjemność z seksu uchodziła za sprośną, a powinna być przecież schludna i w żaden sposób nie pokazywać, że coś takiego może być dla niej interesujące. To bardzo złożony temat, bo z drugiej strony mężczyźni seksualizują dziewczynki od bardzo młodego wieku.
SS: To jest najdziwniejsze, bo kiedy oglądasz na przykład sitcom sprzed dziesięciu lat skierowany do całych rodzin, pojawiają się nim żarciki o masturbujących się chłopcach albo o chłopcach oglądających pornografię, o chłopcach, którzy po prostu są chłopcami. Cały wstyd związany z seksem jest przerzucany na kobiety albo na osoby homoseksualne, które decydują się otwarcie o tym mówić. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to kwestia poczucia zagrożenia seksualnością kogoś innego niż heteroseksualny mężczyzna.
Poruszanie takich tematów w muzyce często ściąga na was negatywne opinie?
VM: Seks nie jest w naszej muzyce czymś, co powraca od czasu do czasu - jest w niej obecny zawsze.
SS: Zauważyłyśmy, że kiedy występujemy, publiczność od razu łapie, o co nam chodzi i to zawsze pozwala przełamywać tabu w sposób, który u nikogo nie wzbudza strachu. Po koncertach spotykamy się z bardzo ciepłym przyjęciem, nasze przesłanie każdemu staje się bliskie. Nawet osoby heteroseksualne, cispłciowe podchodzą z sympatią do tego, co robimy. Zdarza się natomiast, że ktoś wytyka nam próby szokowania, co bardzo mnie zaskakuje, bo nie uważam, żebyśmy robiły coś szokującego. Wydaje mi się, że osoby, które doznały jakiegoś zaskoczenia podczas naszych występów próbują odwrócić sytuację i wmówić nam takie zamiary. To się w ogóle nie pokrywa z prawdą. Chcemy jedynie otwarcie mówić o rzeczywistości, w jakiej żyjemy, o tym, co wokół siebie widzimy.
Na mainstreamowym poziomie hip-hop nadal jest bardzo męski, dominują w nim postawy macho i rzadko łączy się z tematami bliskimi społeczności LGBTQ+. Czy publiczność na przykład Lil Kleine'a [jednego z najpopularniejszych holenderskich raperów] pokrywa się z waszą, czy dominują u was osoby, które słuchają po prostu "alternatywnej muzyki"?
VM: Mainstreamowy hip-hop to dzisiaj tak rozległe pojęcie, że trzeba by je doprecyzować. To, czego słuchamy bardzo różni się od muzyki Lil Kleine'a.
SS: Z perspektywy holenderskiej na pewno to, co robimy jest zupełnie nowe. W radiu czy w telewizji nie ma nikogo, kto brzmiałby podobnie do nas, ale wydaje mi się, że mamy w znacznym stopniu tę samą publikę. Latem występowałyśmy na przykład na Rolling Loud w Amsterdamie, przed sześcioma tysiącami osób, gdzie niemal cała pozostałą część line-upu stanowili mężczyźni. Byłyśmy czymś innym, ale sądząc po reakcjach publiczności, bardzo się to podobało - ludzie śpiewali z nami, krzyczeli, reakcje były bardzo żywiołowe. Myślę, że osoby, które zajmują się kuratelą różnych wydarzeń czy radiowych playlist często nie doceniają swoich odbiorców i odbiorczyń. Nasza muzyka podoba się, bo to coś świeżego, coś innego, coś punkowego. Z drugiej strony jest spora część publiczności, od której słyszymy, że nigdy wcześniej nie słuchała hip-hopu, zaczęła dopiero z naszego powodu. Trafiamy do bardzo różnorodnego grona, co na pewno wynika z tego, że nikt niczego podobnego w Holandii nie tworzy. Za przykład można wziąć tutejsze playlisty układane przez Spotify - jeżeli szukasz alternatywnego hip-hopu, hyperpopu, glitchcore'u czy playlisty queerowej, na nic takiego raczej nie natrafisz. Jeszcze wiele trzeba tutaj zbudować, a póki co zajmujemy się tym tylko my dwie.
Jesteście na misji odmienienia oblicza hip-hopu?
VM: W pewnym sensie było to powodem, dla którego zaczęłyśmy tworzyć muzykę. Chciałyśmy, żeby głos takich osób jak my był słyszalny w całej holenderskiej muzyce, ale nie wiem, czy nadal jest to naszą misją.
SS: Na pewno chciałyśmy stworzyć scenę, której nam brakowało. Tym się zajmujemy w Holandii, przełamujemy pewne granice i obserwujemy to samo - na coraz większą skalę - w innych krajach. Jest u nas wiele znakomitych zespołów, ale brakowało queerowego pierwiastka albo punkowego i żeńskiego pierwiastka. Chcemy to normalizować, chcemy, żeby w radiu na równi można było usłyszeć mężczyzn, kobiety i osoby LGBTQ+.
Jesteście partnerkami nie tylko na scenie i w studiu, ale również w prywatnym życiu - czy to pomaga w prowadzeniu zespołu, czy bywa utrudnieniem? Podejrzewam, że jedno z drugim cały czas się przenika.
SS: Na pewno jest to wyzwaniem. Poznałyśmy się poprzez naszą pracę, dopiero później związałyśmy się ze sobą i postanowiłyśmy wtedy, że nie będziemy działać razem na płaszczyźnie zawodowej. Bałyśmy się, że to zniszczy nasz związek. Okazało się jednak, że miałyśmy zbyt wiele fajnych pomysłów, by z nich zrezygnować i przełamałyśmy się do założenia wspólnego projektu. Szybko się okazało, że jesteśmy bardzo przepracowane, bo niemal w ogóle nie odrywałyśmy się od naszych działań. Ledwie się budziłyśmy i już pracowałyśmy w łóżku, spotykałyśmy się z rodziną i pracowałyśmy, przed snem też pracowałyśmy - to się nigdy nie kończyło. Musiałyśmy ustanowić jakieś granice i zasady, kiedy poświęcamy się pracy, a kiedy w ogóle nie poruszamy tego tematu. Na pewno zaletą bycia razem i tworzenia razem jest to, że rozumiemy siebie na poziomie niewymagającym słów. Czasami wystarczy spojrzenie albo jedno słowo i wszystko już wiemy, prawie jakbyśmy posługiwały się niezrozumiałym dla innych osób szyfrem.
Lionstorm rozpoczął działalność latem 2019 roku, zaraz po wybuchu pandemii, więc nie mogłyście przebyć standardowej drogi od grania w małych klubach przez naganie pierwszej EP-ki po festiwale, musiałyście skupić się głównie na internecie. Czułyście, że to hamuje naturalny rozwój zespołu?
VM: Trudno było skupić się na publice i mediach społecznościowych - to tylko cyfry, reakcje, nie mogłyśmy zobaczyć ludzi z krwi i kości. Miałyśmy w dodatku wiele problemów z shadowbanami na YouTubie i na Instagramie.
SS: Blokowano nas za treści, jakie udostępniałyśmy, co było ogromnym utrudnieniem w docieraniu do szerszego grona osób. Nasze występy są bardzo wyraziste i stanowią ważny element tego, czym się zajmujemy. To właśnie dzięki nim zjednujemy sobie publiczność. Kiedy koncertowanie okazało się niemożliwe ze względu na pandemię, musiałyśmy skupić się na internecie, ale niemal natychmiast natrafiłyśmy na przeszkody - nasze materiały były usuwane, a nasze profile shadowbanowane, przez co nikt nie mógł nas znaleźć i wciąż nie możemy korzystać z reklam.
VM: W lato w końcu wróciłyśmy do koncertów - wystąpiłyśmy na kilku festiwalach, miałyśmy też pierwszą trasę w roli headlinerek. Spędziłyśmy wiele czasu w sali prób, szlifując nasz materiał tak, żeby dać jak najlepsze występy.
SS: Nie byłyśmy pewne, czy publiczność jeszcze nas pamięta. Kiedy poruszasz się wyłącznie w świecie internetu, nie widzisz osób, które ciebie słuchają. Zastanawiałyśmy się, czy ktoś tam w ogóle jeszcze jest, ale kiedy tylko obostrzenia zostały zniesione i wróciłyśmy na scenę, zobaczyłyśmy te wszystkie młode osoby, które doskonale znały nasze teksty, osłuchiwały się z nimi, kiedy wszyscy tkwiliśmy zamknięci w domach. Kompletnie się tego nie spodziewałyśmy, wydawało się nam, że będziemy musiały zaczynać od zera. To była wspaniała trasa - ludzie rzucali bieliznę na scenę, śpiewali z nami, moshowali pod sceną... Naprawdę dobrze się bawiłyśmy.
Skoro publiczność znała teksty, to musiały mieć dla niej istotne znaczenie. Zdarzało się, że ktoś po koncercie podchodził i opowiadał, jak wiele wasze teksty znaczą dla niego czy dla niej albo może dzielił się własnymi doświadczeniami?
SS: Dochodzi do takich sytuacji i to na wiele różnych sposobów. Niektóre osoby opowiadają, jak dzięki nam odważyły się ujawnić, kim naprawdę są; inne, jak udało się im zrozumieć własne dzieciństwo poprzez naszą muzykę albo zrozumieć własne dziecko. Są też osoby heteroseksualne, cispłciowe, które nie znają nikogo, kto byłby LGBTQ+ i opowiadają, jak dzięki naszej muzyce zaczęły myśleć o naszej codzienność, a nigdy wcześniej nic takiego nie przychodziło im do głowy. Mamy też utwór o trudnych relacjach z naszymi matkami i zdarzyło się, że po koncercie ktoś do mnie podszedł, rozpłakał się i powiedział, że nasze słowa dodały otuchy.
VM: Mamy też sporo merchu, między innymi nawiązującego do tytułu utworu "Don't Like Sex" i wersu: I smell like my first abuser, z czym wiele osób identyfikuje się i rozpoznaje ukryte w tym haśle emocje.
SS: Wiele osób chce się wręcz po koncercie przytulić, czują, że w końcu ktoś śpiewa o tym, co same przeżywają. Mówienie głośno o kimś, kto dopuścił się wykorzystania czy molestowania też jest przecież tabu i to nie tylko dla kobiet. O tym po prostu nie powinno się opowiadać, tworzy się wrażenie, że powinniśmy wstydzić się takich doświadczeń i ukrywać je, ale my nie zamierzamy milczeć. Dlatego tworzymy takie piosenki czy koszulki.
Zainteresowanie waszą muzyką i waszym przesłaniem sięga coraz dalej poza Holandię - zamierzacie kierować przyszłe działania jeszcze bardziej poza granice swojego kraju?
VM: Tak, myślimy właśnie o tym, jak do tego podejść, ale na pewno chcemy spróbować sił poza Holandią. Zagranicą jest zdecydowanie więcej inspirujących nas artystów i artystek.
SS: Dlatego już teraz współpracujemy z osobami z Londynu, Los Angeles czy Nowego Jorku - tam już istnieją sceny, na których możemy poczuć się jak u siebie. Kilka lat temu, kiedy dopiero zaczynałyśmy, udało się nam wystąpić w Tokio i zauważyłyśmy, że chociaż nikt nie rozumiał języka, jakim się posługujemy, surowość naszego koncertu i wiadomość zawarta w sferze wizualnej zrobiły na publiczności duże wrażenie. Już wtedy zdałyśmy sobie sprawę z tego, że nie możemy skupiać się wyłącznie na Holandii.