Jarosław Kowal: Nawiązując do tytułu nowego albumu, znaczenie słowa normalne nieco się zmieniło przez ostatnie trzy lata. Brakuje ci tej dawnej normalności czy odnalazłeś się już w nowej?
Alan Duggan: Mam wrażenie, że w niektórych kwestiach wróciliśmy do tego, co było wcześniej, a w innych wszystko bezpowrotnie się zmieniło. Lockdown była dla mnie dziwnym doświadczeniem - kiedy się zaczął, dopiero co skończyłem dwadzieścia dziewięć lat, a po wszystkim miałem już trzydzieści jeden. To nic tak naprawdę nie znaczy, ale jest wyraźną zmianą, bo istnieje presja społeczeństwa, zgodnie z którą po trzydziestce powinienem robić to czy tamto.
Nie mogę jednak powiedzieć, że za czymś sprzed pandemii bardzo tęsknię. Nie przepadam za wychodzeniem z wieloma osobami naraz [śmiech]. Wolę spotkania w małej grupie przyjaciół, w miejscu, które naprawdę lubię, a nie w jakimś gównianym, popularnym klubie. Na pewno żyje się dzisiaj trudniej, koszta utrzymania niesamowicie wzrosły, tuż obok nas trwa wojna - jest bardzo źle, ale z całkowicie osobistej perspektywy czuję się po prostu trochę dziwnie. Jakbym w tym pandemicznym okresie trochę dojrzał. Ale nie mam z tym problemu.
Jeżeli chodzi o sama muzykę, tytuł "Most Normal" odnosi się do procesu nagrywania czy do tego, jak się czujecie z rezultatem?
Tworzenie albumu było dosyć normalne, trwało przez jakieś dwa czy trzy lata. Próbowaliśmy wielu nowych rzeczy, ale sam proces nie był niczym nowym. Byliśmy w tych samych stanach umysłów, co przy pracach nad wcześniejszymi materiałami. Na pewno wielką frajdę sprawiało eksperymentowanie z produkcją, ale postępowaliśmy w sposób, jaki był nam doskonale znany.
Ta część była dosyć normalna, co innego słuchanie efektów. Zawsze kwestionujemy nasze decyzje, zastawiamy się, czy to, co nagraliśmy na pewno jest udane albo w ogóle ukończone. Sami siebie nagrywamy, miksujemy, jesteśmy bardzo mocno zaangażowani w cały ten proces, a to często prowadzi do tego rodzaju natrętnych myśli.
Wspomniałeś o przekroczeniu granicy trzydziestu lat i chyba nie tylko u ciebie doprowadziło to do refleksyjnego nastroju - w wielu tekstach Dary [Kiely'ego] można odnaleźć wątki dotyczące starzenia się. Czuliście, że to istotny moment waszych żyć?
Może tak faktycznie było. Lockdown w Irlandii przebiegał bardzo restrykcyjnie, były tutaj zresztą trzy albo cztery lockdowny, a podczas pierwszego w ogóle nie można było opuszczać domów. Kiedy zaczęto ograniczać obostrzenia, jedną z pierwszych decyzji było umożliwienie spotykania się w gronie do czterech osób, czyli wystarczająca, by wznowić działalność zespołu. Wtedy wróciliśmy na salę prób, zaczęliśmy się regularnie spotykać i tworzyć nowe kawałki. Cały czas poświęcaliśmy na siedzenie razem z kilkoma puszkami, słuchanie i pisanie muzyki. Gdzieś po drodze wszyscy obchodziliśmy trzydzieste urodziny, więc targały nami podobne emocje, ale na każdym etapie czuliśmy się z tym dobrze. Po prostu czterech przyjaciół spędzających razem czas i gadających o życiu. Myślę, że stąd te motywy wzięły się w tekstach Dary, nie były tylko jego własnymi doświadczeniami, ale naszymi wspólnymi, związanymi z tamtym okresem.
Trudno w okresie, kiedy zbliżasz się do trzydziestki przynajmniej na chwilę nie zacząć zastanawiać się nad własną śmiertelnością, ale kierując się w bardziej abstrakcyjne rejony, czy gdybyś mógł żyć wiecznie, skorzystałbyś z tego?
Nie mam pojęcia. Mam okropne lęki, kiedy zaczynam myśleć o swojej śmiertelności. Naprawdę zaczynam świrować, kiedy myślę o życiu i śmierci. Czasami przychodzi mi do głowy, że chciałbym żyć wieczne, ale później zastanawiam się, co to właściwie znaczy, a jeszcze później, co w ogóle znaczy życie i w końcu stwierdzam: Pieprzyć to, posłucham The Beatles i wszystko będzie dobrze [śmiech]. Muzyka to dla mnie dobra forma eskapizmu.
Wielu muzyków zaczyna od grania coverów swoich ulubionych zespołów, pamiętasz od jakich coverów ty zaczynałeś?
Ja, Dara i Daniel [Fox - basista] gramy razem mniej więcej od czasu, kiedy mieliśmy po piętnaście-szesnaście lat. W tamtym okresie bardzo często graliśmy kawałki The Strokes, założyliśmy nawet zespół, który był całkowitą zrzyną ich stylu. Byliśmy naprawdę słabi. Jeszcze wcześniej razem z Danielem i innym kolegą ze szkoły mocno siedzieliśmy w Arctic Monkeys, któregoś razu postanowiliśmy spróbować zagrać "Brianstorm" i całkiem nieźle nam wyszło, ale nic więcej w tym składzie nie zrobiliśmy.
Kiedy mieliśmy już obecny zespół, razem z Adamem [Faulknerem - perkusistą], lubiliśmy grać nie tyle bezpośrednie covery, co przeobrażone wersje cudzych utworów. Graliśmy kawałki między innymi The Chemical Brothers czy Beat Happening, trochę tego było na przestrzeni kilku lat i zawsze sprawiało mi frajdę. Dzięki temu możesz podejść do muzyki w trochę inny sposób niż zazwyczaj, ale też odcisnąć na cudzej twórczości własny ślad.
Podejrzewam, że kiedy zaczynaliście grać, zespoły pokroju Kaiser Chiefs, Arctic Monkeys albo Bloc Party były bardzo popularne, ale czasami kiedy trend jest zbyt duży, potrafi zabić pomysłowość wśród młodszych zespołów. Tak było z grungem, tak było też z nu metalem - czy było podobnie z zespołami waszych rówieśników? Miałeś wrażenie, że tak bardzo nasłuchaliście się nieco starszych, popularnych kapel, że ich wpływ podświadomie utrudniał odnalezienie własnego brzmienia?
Na pewno wiele osób chciało brzmieć dokładnie tak, jak zespoły, które wymieniłeś. Kiedy graliśmy w naszym pierwszym zespole, to nie była nawet kwestia podświadomości - z premedytacją chcieliśmy brzmieć dokładnie tak, jak The Strokes. Z takimi pobudkami, z determinacją do powielania czyjegoś brzmienia, nieuchronnie zaczyna się brzmieć wtórnie. Jak powiedziałeś - to zabija pomysłowość. Kiedy jednak rozpoczęliśmy wspólną działalność, w wieku mniej więcej dziewiętnastu lat, nie mieliśmy już żadnej grupy, do której chcielibyśmy się upodobnić. Były natomiast kapele, do których zdecydowanie nie chcieliśmy być podobni, bo zbyt wiele innych w Dublinie robiło dokładnie to samo.
The Strokes, Arctic Monkeys, wczesne Kings of Leon - było mnóstwo ekip pod silnym wpływem ich brzmień, a my nie chcieliśmy być jedną z nich. Na pewno nie chcieliśmy też zbliżać się w rejony bliskie Radiohead - wiele osób próbowało w tamtym czasie kopiować ich. To był okres tuż po wydaniu "In Rainbows", które wzbudziło zainteresowanie wśród całkowicie nowej grupy fanów. Uwielbiam Radiohead, ale po prostu było tego zbyt wiele i nie chcieliśmy na ślepo wchodzić w jakiś trend. Bliżej było nam do no wave'u, post-punkowych rzeczy z Nowego Jorku, ale też do techno czy krautrocka. Znacznie więcej inspiracji czerpaliśmy właśnie z tych kierunków, a w dodatku niewiele innych zespołów sięgało po taką muzykę.
Granie odmiennej muzyki od tej, która była popularna na wszej scenie albo w waszym mieście okazało się pomocne, bo wyróżniało was czy okazało się utrudnieniem?
Myślę, że wyróżnianie się pomogło nam, ale tak naprawdę nigdy nie pasowaliśmy do żadnej sceny. Mieliśmy trochę hardcore'owych, punkowych utworów, trochę noise'owych, ale nigdy nie przynależeliśmy do sceny punkowej. Nie wydaje mi się, żeby punki sięgały po naszą twórczość. Z drugiej strony, nie byliśmy też obecni na scenie indie, bo byliśmy dla niej zbyt hałaśliwi i agresywni. W tym, że działało obok siebie tak wiele różnorodnych zespołów była jednak największa radość. Mieliśmy znajomych w janglowym, indierockowym zespole grającym w stylu Real Estate; innych w grającym z rozmachem post-rockowym zespole; jeszcze inni grali coś w rodzaju Becka - nikt z nas nie siedział w jednym klimacie. Nie graliśmy na jednej scenie od strony gatunkowej, ale graliśmy w gronie dobrych kumpli.
W tekstach Dary jest wiele dziwacznych obrazów, czasami sprawiają wrażenie, jakby opisywały rzeczywistość z "Pory na przygodę!", ale jak to działa na ciebie? Nie możesz dzielić dokładnie tych samych wizji, które narodziły się w cudzej głowie, ale musisz jakoś połączyć je z własną muzyką.
Przy poprzednim albumie ["The Talkies"] Dara czekał z tekstami do ostatniej chwili, więc siłą rzeczy nie mogliśmy mieć dużego wkładu w ich kształt. Mogliśmy zasugerować coś w kwestii melodii, ale nie samej treści. Tym razem czasu było znacznie więcej, mogliśmy popracować razem. Dara napisał wszystkie teksty sam, ale pomogliśmy nieco je przeredagować albo mówiliśmy po prostu: Stać cię na więcej i faktycznie zawsze dawał radę napisać coś jeszcze lepszego. Dzięki temu, że na tak wczesnym etapie mieliśmy dostęp do jego słów, mieliśmy też możliwość lepszego oddania ich za pomocą muzyki. To coś, co w trakcie lockdownu wyszło nam na plus - znacznie więcej czasu. Dara mógł nagrać demówki, czego wcześniej nigdy nie robił, i myślę, że pomogło mu to lepiej ukształtować wiele z pomysłów.
Zdarzyło się kiedyś, że napisałeś utwór, zagrałeś go z konkretnym nastrojem w myślach, a później pojawił się tekst i kompletnie odmienił jego oblicze?
Na pewno do czegoś takiego doszło, ale próbuję sobie przypomnieć, przy którym z utworów... Zazwyczaj jednak Dara bardzo trafnie odczytuje nastrój muzyki. W ostatnim kawałku na albumie, "Post Ryan", z początku śpiewał tekst, który przygotował pod kątem demówki, ale nie był aż tak udany, więc zaczął szukać czegoś innego. Dara jest świetny w pisaniu bardziej surrealistycznych wizji, ale potrafi tez pisać w bardzo bezpośredni sposób, czego na poprzednim albumie zabrakło. Zaproponowałem, żebyśmy tym razem spróbowali takiego podejścia. Kiedy więc ponownie usiadł do "Post Ryan", wrócił z nowym tekstem, z demówką, którą nam pokazał, choć sam postanowił wtedy opuścić pomieszczenie, okazało się, że napisał coś naprawdę dosadnego, ale też zabawnego. To dodało utworowi znacznie większej wagi i taką właśnie moc mają wokale Dary - dodają głębi naszej muzyce.
Na "Most Normal" jest także wiele bardzo wysokich, sprzęgających się dźwięków - ich miejsce w poszczególnych utworach to kwestia odpowiedniego wkomponowania, jak wszystkich innych dźwięków, czy działanie bardziej intuicyjne?
Chyba po prostu zawsze przemawiają do nas różnego rodzaju dziwne dźwięki. Jeden z takich na nowym albumie przypomina trochę szumy uszne, trafiliśmy na niego na jednym z synth boksów i od razu pomyślałem, że brzmi niesamowicie. Dara twierdził z kolei, że brzmi koszmarnie [śmiech]. Według mnie to jednak dobrze, bo noise powinien brzmieć trochę koszmarnie. Kiedy słyszysz na przykład sprzęgające się gitary, to raczej jesteś już z tym dźwiękiem oswojony. Nie jest zaskoczeniem, możesz go z łatwością wpasować w różne miejsca w kompozycji. Moim zdaniem takie dźwięki powinny sprawiać wrażenie, jakby wkradły się wbrew woli twórców, jakby były błędem.
Podczas soundchecku przed jednym z koncertów w Londynie puściliśmy przez wzmacniacz bardzo wysoki, monotonny dźwięk. Nagle pojawiła się ochrona i usłyszeliśmy, że budynek musi zostać ewakuowany, bo włączył się alarm przeciwpożarowy. Odłożyliśmy instrumenty, a wtedy uznali, że alarm nagle umilkł. Złapałem za gitarę, depnąłem w przester i zapytał, czy chodzi o ten dźwięk i okazało się, że faktycznie o to chodziło - musiałem wyjaśnić, że to część utworu. Bardzo mi się to podobało, bo oznaczało, że według kogoś coś, co włączyliśmy do naszego brzmienia zdecydowanie nie mogło być muzyką.
Zmieniacie jakieś elementy w poszczególnych utworach w trakcie koncertów czy wolicie odgrywać je jak najbliżej wersji studyjnych?
Raczej staramy się nie oddalać od wersji z albumów, ale różnie to wychodzi. Jest na "Most Normal" kilka kawałków, których nie będziemy w stanie odegrać na scenie, bo po prostu nie mamy wystarczająco wielu dłoni, ale poza tym raczej będziemy się trzymać oryginałów.
Przeskoczyliśmy w czasie kilkukrotnie w trakcie tej rozmowy, więc na koniec nawiążę do tego - myślisz, że byłbyś w stanie zaprzyjaźnić się ze sobą sprzed dziesięciu lat?
Tak, ale pewnie dałbym sobie w gębę. Jak pomyślę o tym, co mówiłem albo co robiłem w tamtym wieku... Czasami sam w to nie mogę uwierzyć. Ale jestem pewien, że za dziesięć lat tak samo pomyślę o tym, kim jestem dzisiaj. Mimo wszystko myślę, że ja sprzed dekady był całkiem w porządku kolesiem [śmiech].
fot. Mark McGuinness