Obraz artykułu Wij: Na polskiej scenie metalowej charyzmatyczna wokalistka wciąż jest rzadkością

Wij: Na polskiej scenie metalowej charyzmatyczna wokalistka wciąż jest rzadkością

Proto-metalowy Wij nie pozwala sobie na sprowadzenie do roli jednych z wielu na zatłoczonej scenie stonerowej. Quasi-sabbathowe riffy współgrają tu z niemal folkowymi melodiami i charakterystycznym wokalem, a z okazji premiery EP-ki "Przeklęte wody", Grzegorz wraz z Mikołajem tłumaczą, na czym polega styl kapeli i jak grać w zgodzie z samym sobą.

Łukasz Brzozowski: Czego najbardziej nie lubicie w muzyce?

Mikołaj Malanowski: Chyba sztuczności.

 

Grzegorz Paluch: Nie lubię skrzypiec.

 

Niechęć do skrzypiec to coś osobistego?

GP: Jeśli mówimy o szeroko pojętej muzyce rockowej - bo zakładam, że o nią pytasz - to nie słyszałem w tej estetyce dobrego albumu ze skrzypcami i nie chcę go usłyszeć. Ten instrument kompletnie nie pasuje do takiej konwencji, rujnuje ją, choć oczywiście sam w sobie potrafi brzmieć świetnie. Po prostu należy go wtłoczyć w odpowiednie ramy gatunkowe. W klasycznych składach sprawdza się fenomenalnie, wszystko pozostaje kwestią odpowiednich proporcji i klimatu.

Kapele klasyfikowane jako "klimatyczny" metal w latach 90. zasłaniały się całą baterią syntezatorów, instrumentów smyczkowych i innych ozdobników - trzeba przyznać, że po latach brzmi to wyjątkowo przaśnie.

GP: Jak najbardziej się zgadzam.

 

MM: Chyba chodzi o to, by stosować różne ozdobniki z umiarem. Jeśli spojrzysz na tak zwane efekty komputerowe i elektronikę, która zawładnęła muzyką z późnych lat 90. i wczesnych dwutysięcznych, aż trudno się nie uśmiechnąć. Intencje były dobre, w pewnym momencie brzmiało to wyjątkowo nowocześnie, ale w konfrontacji z czasem te pomysły wypadają bardzo koślawo i niefajnie.

 

Ale dzisiejsza muzyka jest otwarta na zmiany jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Międzygatunkowe połączenia, elektronika, egzotyczne instrumentarium - nikogo to już nie dziwi. Wydaje wam się, że po latach pewne projekty czy zjawiska również zostaną uznane za niedorzeczne?

GP: Niekoniecznie. Dziś wiele kapel wie, co robi i nie musi eksperymentować dla samego eksperymentowania. Artyści mają dobre zaplecze, a jednocześnie wolność w tworzeniu, dlatego bez większych problemów kompilują różne style, inspirują się różnymi muzycznymi erami i przeskakują z jednego punktu w drugi. Wszystko jest wynikiem - tak mi się wydaje - naturalnego działania. Oczywiście nie każda rzecz mnie przekonuje. Niektóre zespoły potrafią przesadzić ze zbyt dobitnym, wręcz szczegółowym nawiązywaniem do lat 70. - czy to muzycznie, czy od strony estetycznej - bo można odnieść wrażenie, że pięknie odwzorowują dane standardy, ale nie ma w tym zbyt wiele czegoś własnego. Wygląda to całkiem ładnie, ale kalka pozostanie kalką.

Ważne jest też to, że nazwaliśmy naszą muzykę proto-metalem, bo hasło w jakiś sposób rezonuje z tym, co gramy, ale jednocześnie mówimy stanowcze "nie" czystości gatunkowej.

Powtarzalność stała się również nadrzędną wadą stonera czy proto-metalu, a jednak Wij to coś świeżego i innego na tej scenie. Od początku zakładaliście, że chcecie brzmieć ciężko, ale nie ociężale?

GP: Plan był bardzo prosty - chcieliśmy brzmieć ciężko. Taka idea wyglądała jasno i pewnie. Od lat jestem zajawiony na punkcie stonera z lat 90., który miał w sobie coś wyśmienitego, ale jednocześnie nie wziął się z próżni. Nie było tak, że kilku kolesi podłączyło wzmacniacze na pustyni i wpadli na pomysł grania czegoś pod bluesa, bo na ich styl składały się wpływy artystów z wcześniejszych epok. Skrótowo - geneza tego grania jest bardziej złożona niż można by przypuszczać. Dlatego też w kontekście zespołu interesowały nas w dużej mierze tematy stonerowo-doomowe, a upiększenie całości o elementy stylistyczne z lat 70. to w dużej mierze dzieło przypadku. Nie wszystko wyszło nagle, bo nie jestem czarownicą wrzucającą co popadnie do kotła inspiracji - po prostu tak wyszło. Wydaje mi się zresztą, że cały zbudowany przez mnie rig gitarowy wybrzmiał bardzo specyficznie i charakterystycznie, a należę do osób mocno inspirujących się tym aspektem muzyki. Czasami samo brzmienie potrafi podyktować, w jakim kierunku pójść z numerami i do jakiej konwencji je dopasować.

 

MM: Ważne jest też to, że nazwaliśmy naszą muzykę proto-metalem, bo hasło w jakiś sposób rezonuje z tym, co gramy, ale jednocześnie mówimy stanowcze "nie" czystości gatunkowej. Chcemy bawić się po swojemu i nie narzucać sobie sztucznych ograniczeń. Słuchamy bardzo różnej muzyki, dzięki czemu mamy dość szerokie horyzonty i nawet mimo przywiązania do pewnych korzeni, nie chcemy być im dozgonnie wierni.

Czyli bliskie jest wam podejście "leaders not followers".

MM: Tak jest, chcemy przewodzić całemu światu.

 

Jaka jest wasza recepta na to?

GP: Recepty nie ma, chcemy być przede wszystkim sobą. Bylibyśmy kłamcami, gdybyśmy próbowali wmówić światu, że odkrywamy koło na nowo, bo stoi za nami pewien pakiet inspiracji, który pod wieloma względami pomaga. Czasami impuls potrafi przyjść znienacka, zmienia coś o sto osiemdziesiąt stopni i zupełnie nie jesteś w stanie tego przewidzieć. Mogą to być bardziej współczesne odmiany rocka czy metalu i nie tylko, a do tego najróżniejsze wykopaliska sprzed lat. Nie tak dawno temu trafiłem na dwa zespoły prog-rockowe z lat 70., które w moich oczach brzmią znakomicie, ale zostały przykryte przez historię i nawet w szczycie działalności były w maksymalnym podziemiu. To dosyć ciekawa kwestia, że nawet w tamtych czasach odpowiednie wypromowanie zespołu miało większe znaczenie niż sama muzyka.

 

Wielu muzyków na to narzeka, ale talent nigdy nie wystarczył - odpowiednie działania promocyjne zawsze były koniecznością.

GP: Jak najbardziej. Przytaczam to jako ciekawostkę, na pewno nie użalam się nad trudnym losem utalentowanych muzyków, których pominął niesprawiedliwy świat. Daleko nam do narzekania, zamiast tego możemy po prostu robić swoje, czyli mieszać różne rzeczy i obserwować, co nam z tego wychodzi. Jeśli uznamy, że coś jest fajne, wprowadzamy to do utworów, a jeśli dostrzegamy w czymś wiochę i kicz, wyrzucamy pomysł do kosza.

 

Gdzie przebiega ta granica?

GP: Po prostu dyskutujemy o tym i wszystkie decyzje podejmujemy zespołowo.

 

MM: Trudno dokładnie określić, bo nie mamy żadnej formuły i nie trzymamy się ściśle narzuconych zasad. Wszystko wychodzi po drodze, a że jest pomiędzy nami dobra chemia, to potrafimy wypracować rozwiązania odpowiednie dla wszystkich w zespole.

Na nowej EP-ce przygotowaliście autorską interpretację "Wolf Moon" z tekstem przetłumaczonym przez waszą wokalistkę. Zabieg spolszczenia anglojęzycznego numeru to często straceńcze zadanie - jak bardzo dbaliście o nieprzekroczenie granic patosu?

GP: Od strony tekstowej nie nazwałbym tego tekstu przetłumaczeniem w skali jeden do jednego, a raczej autorską interpretacją Marii [Lengren, wokalistki] na temat oryginału. Zrobiła z tych słów coś swojego, zamiast wyłącznie oddać sens tego, co pojawiło się w wersji Type O Negative. Muzycznie też pokombinowaliśmy z tym kawałkiem i podeszliśmy do niego luźno, zamiast odgrywania każdej melodii i riffu jak w zegarku.

 

MM: Każdy tekst w naszym zespole - czy to autorski, czy interpretacja czegoś innego - jest efektem potęgi umysłu Marii. Porównałbym to do przekładania poezji na różne języki. Nie tłumaczysz osobno każdego wiersza, bo może brzmieć dziwacznie, tylko nadajesz temu własny kształt, rezonujący z twoimi emocjami i wrażliwością. W kwestii patosu i jego ilości wszystko pozostawiamy w rękach naszej wokalistki i słusznie, bo podchodzi do swoich zadań wzorowo.

 

To świetne podejście, bo dobrze, gdy w coverze bardziej słychać ciebie niż artystę odpowiadającego za oryginał.

MM: Oczywiście, na tym polega interpretacja czegoś, że chcesz zachować pewne cechy wspólne z pierwowzorem, ale przepuszczasz całość przez własny filtr. Nawet gdybyś próbował odegrać piosenkę jak najwierniej w porównaniu do oryginału, w życiu ci się to nie uda, bo feeling czy pewne smaczki są nie do podrobienia. Mógłbyś nawet kupić identyczne instrumenty, ale to wciąż nie będzie to samo. Nie zapominajmy, że historia muzyki mniej więcej do lat 70. to przede wszystkim historia interpretacji cudzych pomysłów. Wcześniej artyści odtwarzali rzeczy, które napisał im ktoś inny, a dopiero później sami zaczęli odpowiadać za wykonywane przez siebie utwory.

Wyobrażacie sobie sytuację, w której materiał na płytę Wija pisze tajemniczy ghost writer, a wy macie po swojemu przełożyć jego pomysły na piosenki?

GP: Czemu nie? Mogłoby to być ciekawe i wnoszące doświadczenie dla nas. Oczywiście jeszcze gramy stanowczo za krótko, więc ten etap mamy dopiero przed sobą, ale jeśli ktoś byłby w stanie zainteresować nas swoją twórczością, moglibyśmy skusić się na taką opcję. Postrzegam to jako rzecz podobną do grania na żywo do obrazu, co jest moim ukłonem w stronę kina niemego.

 

MM: Ostatnio, gdy wracaliśmy z Marysią z weekendu prób, zastanawialiśmy się, jak to jest, gdy do życia zespołu wchodzi producent, czyli ktoś, kto pomaga przy szlifowaniu piosenek i poniekąd decyduje o brzmieniu czy charakterze materiału. Dumaliśmy sobie, ile taki ktoś może mieć faktycznego wkładu w płytę i ile decyzji kompozycyjnych pozostaje zależnych od niego. Obecnie nie współpracujemy z nikim takim, zajmujemy się wszystkim sami, choć nie miałbym nic przeciwko przytoczonemu przez ciebie pomysłowi, mimo że całe życie samodzielnie tworzę albo współtworzę piosenki, które gram.

 

Niedługo pojedziecie w trasę z SiksąTruchłem Strzygi, a przed chwilą zagraliście na Great September, czyli showcasie gęsto wypełnionym nazwami o nie zawsze rockowym rodowodzie. Jakie są główne atuty Wija, którymi może zjednać słuchaczy mających na co dzień daleko do metalu i okolic?

GP: Wydaje mi się, że kluczowym czynnikiem jest postać Marysi - na polskiej scenie rockowej czy metalowej charyzmatyczna wokalistka wciąż pozostaje egzotycznym zjawiskiem. Marysia ma bardzo charakterystyczny sposób śpiewania, pisze osobliwe, autorskie teksty i z całą pewnością trafia to do wielu odbiorców. Ostatnio paru moich znajomych, którzy kompletnie nie słuchają takiej muzyki, przyznało, że Wij zaciekawił ich za sprawą tekstów, czego kompletnie się nie spodziewałem. To właśnie Maria dała mi do zrozumienia, jak istotna w muzyce jest rola tekstu. Poza tym mamy niestandardowy skład, jest nas troje - gitara, perkusja i wokal, basu brak. Wypadamy nietypowo na tle bardziej oklepanych metalowych prawideł, gdzie w zespole masz pięciu typów, dwóch macha banią, basista pali papierosa, a wokalista z przetłuszczonymi włosami wydziera się do mikrofonu. Może o to chodzi?

Maria to bez dwóch zdań wyjątkowa postać i kilka razy spotkałem się z opinią, że przyćmiewa resztę zespołu głosem i charyzmą. Denerwują was takie sądy czy nie macie nic przeciwko byciu w cieniu?

GP: W żadnym wypadku. Uważam, że ten zespół został stworzony z myślą o wokalistce i jesteśmy niesamowicie zadowoleni, na jaką perełkę udało się nam trafić. Cieszymy się z tego i chcemy to bardzo eksponować.

 

MM: Do tego odnoszę wrażenie, że w trio nie ma miejsca na dawanie upustu swojemu ego.

 

Mikołaj, jeśli dobrze pamiętam, od jakiegoś czasu gościsz w swoim mieszkaniu ukraińską rodzinę. Nie irytuje cię fakt, że coraz więcej Polaków zapomina o wciąż toczącej się obok nas wojnie, a pomocny zryw był raczej chwilowy?

MM: Zryw obywatelski był konieczny. Nasz kraj jest, jaki jest, ale od strony urzędowej nikt nie może być w pełni przygotowany na wpuszczenie do siebie dwóch milionów uchodźców w ciągu paru miesięcy, dlatego niezależne inicjatywy pozarządowe okazały się niezwykle pomocne. Dla mnie było to bardzo budujące i wyjątkowe, ale nie tylko - wielu ludzi z zagranicy ma podobną opinię odnośnie roli Polaków w tej sprawie. Po jakimś czasie musiało się to jednak znormalizować. Na pomocy wychodzącej tylko od osób indywidualnych nie da rady długo uciągnąć. Musi funkcjonować jakiś system, dzięki któremu można wszystko kontrolować. Potrzebne są zasiłki na przetrwanie, zorganizowanie pomocy od strony zawodowej czy edukacyjnej... Takie rzeczy musi ogarnąć państwo, a działania muszą przybrać charakter instytucjonalny.

 

Uważasz, że nasze państwo sprawnie poradziło sobie z tymi tematami?

MM: Na tyle, na ile jestem w stanie zaobserwować po naszych gościach, to raczej tak. Nie wszystko działa idealnie, ci ludzie przyjechali z innego kraju, więc pewne procedury - jak nawet zwykła rejestracja u lekarza - przebiegają inaczej niż na Ukrainie, ale sytuacja nie wygląda dramatycznie. Pomagamy, ile możemy i jakoś dajemy sobie radę.

 

fot. Adam Grygierzec (1), Piotr Franaszczuk (2), Maurycy Gomulicki (3)


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce