Jarosław Kowal: Annette Tucker wspominała, że była po wpływem The Rolling Stones, kiedy komponowała "I Had Too Much To Dream (Last Night)", ale finalna wersja jest odległa od typowego rock'n'rolla. Jakie wprowadziliście zmiany do waszego najbardziej rozpoznawalnego utworu?
James Lowe: Wersja, którą przekazała nam Annette na taśmie demo brzmiała jak ballada country - bardzo delikatna i romantyczna pioseneczka o miłości. My widzieliśmy ją jako pieśń snów i pomyśleliśmy, że swoisty koszmarny wir dźwięków zmieni ją w coś interesującego. Break na perkusji zatrzymywał akcję po każdej sekwencji. Utwór został nagrany w kawałkach, tak naprawdę nie wiedzieliśmy, jak całość zabrzmi, dopóki nie była ukończona.
Dźwięk otwierający był przypadkowo nagranym fragmentem przesterowanego tremolo, które ćwiczyliśmy na wcześniejszej sesji. Pomyśleliśmy, że to brzmienie przykuje uwagę i zmusi słuchaczy do rozpoczęcia "snu". Efekt na samym końcu to z kolei partia Kena Williamsa odegrana od tyłu, co zapisywaliśmy w czasie rzeczywistym z Markiem [Tulinem - basistą] odliczającym odległości pomiędzy dźwiękami. Całość była rejestrowana na zaledwie czterech ścieżkach, więc zmieszczenie tego wszystkiego było nie lada wyczynem.
Zamierzaliśmy stworzyć nagranie o całkowicie odmiennym brzmieniu, takim, który na kilka minut zabierze słuchacza w odległe miejsce. Naszą inspiracją było każde dziwaczne nagranie od "Love is Strange" [utwór duetu Mickey & Sylvia, znany między innymi z filmu "Dirty Dancing"] po wczesne, wielościeżkowe utwory Lesa Paula i Mary Ford. Chcieliśmy, żeby mocno wibrowało i myślę, że osiągnęliśmy zamierzony rezultat.
Muzyka The Electric Prunes porównywana jest do rock'n'rolla, zwłaszcza The Rolling Stones; do rocka psychodelicznego, zwłaszcza The Velvet Underground i do rocka garażowego, zwłaszcza The Stooges. Które z nich jest tobie najbliższe?
Zespół faktycznie rozpoczął działalność w garażu, ale dla nas to był po prostu rock. Celowo próbowaliśmy osiągnąć dziwne brzmienie, więc prawdopodobnie oznacza to psychodelię? Rock zdawał się być miejscem, w którym mogliśmy próbować różnych rzeczy, malować obrazy za pomocą muzyki. Na tym się wychowaliśmy. Kiedy słyszałem "Stranded In the Jungle" The Cadets albo "Leader of the Pack" The Shangri-Las, naprawdę wyobrażałem sobie sceny, które portretowali. Na końcu i tak publiczność decyduje, kim jesteśmy... Do licha, sami nie mieliśmy pojęcia, kim byliśmy.
"I Had Too Much To Dream (Last Night)" to wasz największy przebój, ale czy według ciebie także najlepszy utwór, jaki nagraliście?
Zawsze kocha się przebój. W latach 60. bez hitu na koncie nie dało się prowadzić działalności zespołu. Konieczne było posiadanie przynajmniej jednego, żeby dostawać zaproszenia na koncerty. Poza tym kiedy odgrywa się przebój na żywo, wszyscy reagują entuzjastycznie, trudno to czymkolwiek przebić.
Każdy utwór to eksperyment, w każdym można zakochać się na kilka sesji i uczucie to trwa aż do ich ukończenia. Później od publiczności zależy, które kawałki zasłużą na zapamiętanie. W pewnym sensie kocham je wszystkie. Część z nich to ja, ale po czasie okazuje się, że są również kimś innym. Lubię "Circus Freak", "Get Me to the World on Time", "I Happen to Love You", "Pacific Ocean Blue", "Morphine Drip", "The Great Banana Hoax", "African Bees", "The Rickenbacker 12 String"... Są jak moje dzieci - kocham je wszystkie... [śmiech].
W 1965 roku w Kalifornii kariery rozpoczynało wiele później wielkich zespołów, chociażby The Doors, Jefferson Airplane czy Big Brother and the Holding Company - wszystkie związane z ruchem hipisowskim. Wy też tam byliście, ale obraliście zupełnie inną ścieżkę - dlaczego?
Prawdopodobnie wyłącznie z powodu lokalizacji. Mieszkaliśmy w Los Angeles, a niemal cały hipisowski ruch związany był z San Francisco. Surfująca muzyka i blues nadal były wielkie w L.A., a San Francisco zawsze kojarzyło się bardziej z folkiem i country. Byliśmy za młodzi, żeby czuć się spadkobiercami nowego ruchu. Pamiętam, że kiedy próbowaliśmy podpisać kontrakt, ktoś z wytwórni zapytał, czy mamy w repertuarze protest songi. Nie mieliśmy.
Ale dzieliliście scenę z niektórymi z tych "wielkich zespołów".
Graliśmy z The Doors, The Beach Boys, Cream, Lovin' Spoonful, Box Tops, Love, Steppenwolf, The Animals, Spencer Davis, Soft Machine, Jefferson Airplane, Buffalo Springfield, The Seeds, Vanilla Fudge, Blues Magoos... Nie wszystkich pamiętam... Bardzo przyjemnie spędziliśmy czas z Jimim Hendrixem w Londynie. Należeliśmy do jednej wytwórni, a po występie zawołał nas i spaliliśmy razem kilka papierosów. Przynajmniej tak mi się wydawało, że to były papierosy [śmiech].
Które z tych zespołów były twoimi ulubionymi?
Lubiłem Creedence Clearwater, Buffalo Springfield, The Byrds i Moby Grape. Peter Lewis z The Band pisał z nami muzykę, wystąpiliśmy razem i nagraliśmy razem kilka utworów. Kiedy rywalizuje się z innymi zespołami, raczej unika się słuchania cudzego brzmienia, żeby nie przeniknęło do własnej muzyki. Starałem się być fanem naszej muzyki i nie porównywać jej zbyt często z innymi. To może doprowadzić do szaleństwa.
Kalifornia z tamtych dni wydaje się być pełna muzyki, słońca i zabawy. Rzeczywiście była ziemią obiecaną wartą przeprowadzki z Seattle?
Nie pochodziliśmy z Seattle. Ten mit narodził się stąd, że nasze pierwsze nagranie stało się hitem właśnie tam i mieliśmy wiele ofert koncertowych w tamtych okolicach. Pochodziliśmy z południowej Kalifornii - Woodland Hills w San Fernando Valley.
Kalifornia była w tamtym okresie tym wszystkim, co jesteś w stanie sobie wyobrazić. Mogłeś z ulicy wejść do siedziby wytwórni i dostać szansę na przesłuchanie. Nagie kobiety na ulicach, surfowanie po błękitnym Pacyfiku - to wszystko naprawdę się działo. Urodziłem się tutaj i mam nadzieję, że zostanę tu do końca.
Wygląda na to, że byliście zmuszani to nagrywania kolejnych przebojów, ale sami nie byliście tym żywo zainteresowani. Uważasz, że tamte czasy były dla was - jako muzyków - lepsze czy wolisz robić wszystko na własne konto, bez ingerencji wytwórni i managera?
Zawsze lepiej robić to, czego się chce i wtedy, kiedy się tego chce. Jest jednak pewna wartość w byciu popychanym do nagrywania kolejnego albumu. Naszym problemem było to, że byliśmy raczej zwymyślani niż zachęcani. Jestem bardzo leniwy, ale kocham nagrywanie i mogę zostawać w studiu na długie dnie bez poczucia zmęczenia. Cieszę się, że posiadłem zdolności do tworzenia czegoś, co później otrzymuję w formie namacalnej, jako płytę.
Wiele z waszych wczesnych utworów napisał duet Tucker/Mantz, jaki był ich związek z The Electric Prunes w tamtym czasie? Byliście bardziej partnerami czy to one zarządzały realizacją napisanego materiału?
Znaliśmy Annette Tucker wcześniej, pokazała nam swoje piosenki za pośrednictwem Dave'a Hassingera, a później przekształcaliśmy je według własnego uznania. Część z nich pasowała obydwu stronom, inne były przez nie znienawidzone. Tak samo jest dzisiaj. Annette dała nam trochę materiału przez ostatnie lata, ale nadal nie podoba się jej wszystko, co z nim zrobiliśmy. Kiedy jednak dostajemy utwory, są już nasze i aranżacja oraz nagranie zależą tylko od nas. Nie każdy materiał podobał się nam przez te wszystkie lata, ale zawsze dawaliśmy mu szansę. Część tekstów zdawała się być napisana z kobiecego punktu widzenia, trudno facetowi śpiewać: Placing lipstick kisses on the wall [wers z "Antique doll"].
Według Anette singiel "Dr. Do Good" został źle nagrany, wokale były niewyraźne, a instrumenty za głośne. Z jej punktu widzenia ten kawałek oparty jest na tekście i powinien być czysto zaśpiewany. Sam mam dokładnie odwrotne odczucie i szczerze mówiąc mam wrażenie, że to jeden z najgorszych tekstów Prunes.
"Dr. Do Good" w zamierzeniu miał być szalony, bo dlaczego mielibyśmy nagrać coś innego, niż czyste szaleństwo? Niektóre piosenki były bardzo dziewczęce, inne całkowicie staromodne - przynajmniej jak dla mnie. To działało w niektórych przypadkach, ale nie można było od nas oczekiwać każdorazowego odgadywania czyichś intencji ze stuprocentową dokładnością. A może można było? W każdym razie dawaliśmy z siebie wszystko, na co było nas stać.
"Mass in F Minor" było zerwaniem za pogonią za hitami czy próbą skomercjalizowania psychodelicznej muzyki?
Nasz manager zaangażował kompozytora, Davida Axelroda, który napisał "Mass" i poproszono nas o próbę zarejestrowania tego materiału. Całość była po łacinie, co nas zainteresowało, poza tym żadna rockowa grupa nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobiła. Wszystko brzmiało zachęcająco, postanowiliśmy podjąć się zadanie. Nie umieliśmy czytać muzyki, więc w studiu szło nam dosyć wolno. Do cholery, byliśmy garażowym zespołem... Czego oni od nas oczekiwali?
To był pierwszy album, nad którym mieliście rzeczywistą kontrolę czy David Axelrod reżyserował całość?
To były kompozycje Davida Axleroda, rozpisał ją na wszystkie instrumenty. Był dyrygentem w trakcie sesji, a Mark i ja spotkaliśmy się z nim wcześniej kilka razy, żeby mieć pojęcie, czego od nas oczekuje. O ile dobrze pamiętam, Dave Hassinger był producentem. Nagraliśmy podstawowe ścieżki z nut i sądziłem, że będziemy mieli możliwość wplecenia do nich własnych pomysłów. Zanim zdążyliśmy coś zaproponować, wybrzmiała waltornia i było już po wszystkim [śmiech].
Zespół rozpadł się w trakcie jednej z tych sesji nagraniowych, Axelrod był głównym powodem?
To nie prawda, rozpadliśmy się w 1968 roku. "Mass in F Minor" niewiele miało z tym wspólnego. Axelrod był kompozytorem, nie zrobił nam absolutnie niczego złego. Z perspektywy czasu sądzę, że powinien dostać lepszych muzyków do odegrania tego projektu. Zawsze miałem wrażenie, że nie jesteśmy dość dobrzy, żeby to dźwignąć. David Hassinger ściągnął gitarzystę z The Collectors, który miał pracować z naszymi chłopakami nad drugą stroną albumu. Całość nagrał i zaśpiewał oryginalny skład.
Gdzieś przeczytałem wypowiedź Axleroda: The Electric Prunes? Pieprzyć ich. Obrazili mnie. Sami powinni o tym wiedzieć, mają już po sześćdziesiąt lat...
Co za język! Jakimś sposobem to, co w przeszłości mówiliśmy o projekcie z Axlerodem zostało przemienione na zupełnie inne słowa. Sądzę, że ktoś inny - o imieniu David - miał z tym coś wspólnego. Mieliśmy poważne kłopoty z naszym producentem, Davidem Hassingerem, i według mnie to właśnie jemu wszystko pomieszało się, w którymś z wywiadów. Nigdy nie mieliśmy żalu do Axelroda, David miał).
Sytuacja z prawami do nazwy The Electric Prunes jest od tamtego czasu bardzo dziwna. W trakcie sesji grali zatrudnieni muzycy, "Release of an Oath" nie nagrał żaden z oryginalnych członków, nie wspominając o The New Improved Electric Prunes... Czemu tak się stało?
Kolejny mit. Mieliśmy prawa do korzystania z nazwy i pozwoliliśmy Davidowi Hassingerowi korzystać z niej po tym, jak się rozpadliśmy. Przekonał nas, że wytwórnia Reprise musi w jakiś sposób odzyskać pieniądze, które w nas włożyła. Na tamtym etapie czułem, że mam granie w zespole za sobą i nie specjalnie mi zależało na nazwie. David powiedział, że chce spróbować z innymi muzykami, a nam wmawiano, że jesteśmy porażką, bo nie byliśmy w stanie nagrać kolejnego hitu.
Co ciekawe, Hassinger nigdy później nie miał równie obszernego materiału, jak ten stworzony przez nas. Skoro był powodem naszego sukcesu - jak twierdził - dlaczego nie potrafił tego powtórzyć? "Release of an Oath" brzmiało jak kopia "Mass in F Minor", ciekawe dlaczego? W każdym razie nazwa zawsze należało do nas, daliśmy Hassingerowi pisemną zgodę na używanie jej. Nawet nie wiedziałem co później ukazywało się pod tym szyldem, zająłem się produkowaniem materiałów innych osób.
Śmieszne jest to, że Hassinger nienawidził tej nazwy. Nigdy jej nie rozumiał i nie lubił. Kiedy przedstawił ją Reprise, od razu spodobała się im, wrócił i powiedział: Nie uwierzycie... uwielbiają tę nazwę! Musiałem im powiedzieć, że sam ją wymyśliłem. Od nienawiści po przypisywanie sobie autorstwa... Dziwne, bardzo dziwne. Kiedy się reaktywowaliśmy, nikt nie oskarżył nas o bezprawne używanie nazwy, mamy do niej pełne prawa po dziś dzień.
Niedługo później ukazała się składanka "Nuggets", teraz uznawana za wydawnictwo kultowe. Zyskaliście wówczas nowe grono fanów?
Nie wiedziałem o "Nuggets" przez wiele lat po jej wydaniu. Mój syn, Cameron powiedział mi kiedyś, że znalazł na niej jeden z naszych kawałków. Myślę, że wszystkie zespoły z lat 60. dostały zastrzyk adrenaliny, dzięki temu wydawnictwu, wszyscy jesteśmy winni Lenny'emu Kaye'owi wdzięczność za pokazanie kolejnemu pokoleniu muzyki z przeszłości. Po rozpadzie The Electric Prunes mało komu mówiłem, że grałem kiedyś w zespole, może dlatego dowiedziałem się o "Nuggets" bardzo późno.
Tworzyliście razem z innymi zespołami z tego albumu spójną scenę muzyczną czy każdy działał na własną rękę?
Kapele z Los Angeles miały świadomość swojego istnienia i czasem wpadaliśmy na innych w Hollywood. Staraliśmy się jednak zachować muzykę "czystą" i nie kopiować - nawet mimowolnie, przez samo słuchanie - cudzych pomysłów. Nie można żyć w próżni, ale można próbować... dopóki nie zacznie brakować powietrza.
The Electric Prunes rzadko grywało koncerty, traktowałeś zespół bardziej jako projekt studyjny?
Tak, założyłem zespół po to, żeby nagrywać. Nigdy nawet nie marzyłem o graniu tych rzeczy na żywo. Powiedziano nam jednak, że musimy jechać w trasę i byłem tym bardzo zaskoczony, ale wszystko się wtedy zmieniło. Lubię studio, ale dobry występ na żywo z dziką publicznością jest trudny do przebicia. Nie mieliśmy bezpośredniego kontraktu z wytwórnią, reprezentowała nas firma naszego producenta i sądzę, że to było główną przyczyną niewielkiej ilości dobrych koncertów w tamtych czasach. Byliśmy też nieustannie bookowani do telewizji śniadaniowej - oni przynajmniej płacili.
Wiele zespołów nagrało covery waszych kawałków, między innymi punk-rockowe The Damned czy metalowy Ulver. Masz swoją ulubioną wersję "I Had Too Much To Dream (Last Night)"?
Słyszałem jedną wykonaną przez wokalistkę z lat 80., to było niesamowite. Nie wiem, jak się nazywała [prawdopodobnie Doro]. To bardzo schlebiające, kiedy ktoś nagrywa twój utwór. Byliśmy na kilku koncertach The Damned, bardzo lubię sposób, w jaki grają nasz kawałek na żywo. Lubię słuchać różnych wersji i podejść, niektóre są bardzo odległe od oryginału i rozszerzone... To bardzo ciekawe doświadczenia.
Przez wiele lat The Electric Prunes było martwym symbolem rocka garażowego, ale w 1999 roku nagle powróciliście i to nawet nie ze zbiorem przebojów, ale z nowym materiałem. Co was do tego pchnęło?
W 1999 roku Mark i ja miksowaliśmy na nowo dawny materiał dla wytwórni Birdman oraz kawałek "Lost Dream". Nie widzieliśmy się od lat, ale to, co udało się nam wtedy zrobić nie brzmiało źle. Zaczęliśmy myśleć, że może jednak nie byliśmy porażką? Rozmyślaliśmy o tym, gdzie zespół zaszedłby, gdybyśmy go nie porzucili, gdybyśmy dalej nagrywali i poszukiwali zaginionego snu. Mam w domu studio, więc zdecydowaliśmy się nagrać w nim kilka kawałków dla zabawy. Chyba wymknęło się to nam spod kontroli [śmiech]. Od początku zadecydowaliśmy, że nie będziemy projektem typu oldies. Później skontaktowaliśmy się z innymi byłymi członkami zespołu i każdemu zaproponowaliśmy współpracę. Z niektórymi udało się, inni nie byli zainteresowani.
Jaka jest wasza obecna sytuacja w porównaniu z latami 60.? Sława pomagała w tworzeniu czy okazało się, że przeszkadzała?
Jest znacznie mniejsze napięcie, ale także dużo niższa nagroda za to, co robimy. Przygotowujemy limitowane edycje albumów i fajnie pomyśleć, że będzie ich tylko kilka. Bardzo ciężko tworzyć muzykę tak, żeby przynajmniej wyjść na zero. Tracimy pieniądze każdego roku, ale niektóre rzeczy powinno się mierzyć w skali uczuć, jakie nam towarzyszą po ich ukończeniu, a nie sławą i fortuną. Czy byłoby przyjemnie zostać kimś sławnym? Tak. Czy warto? Nie wiem.
Co sądzisz o zespołach z lat 60., które przetrwały do dzisiaj? The Doors występujący bez Morrisona, Mick Jagger śpiewający z Jennifer Lopez czy wcześniej Jefferson Airplane przemieniające się w Jefferson Starship...
To show business i spektakl musi trwać. To jest jak rzut kostką - moim zdaniem każdy, kto zaryzykuje wykazuje się odwagą. Jeżeli ludzie płacą za to, żeby zobaczyć, jak robisz coś, co lubisz, to trudno się od tego odwrócić.
Wyobrażasz sobie siebie śpiewającego ze Skrillexem albo Rihanną?
Raczej nie [śmiech].
Gdybyście nagrali "I Had Too Much To Dream (Last Night)" dzisiaj, zostałoby przebojem?
Każda piosenka ma swój czas. "I Had Too Much To Dream (Last Night)" z mojego punktu widzenia było aranżacyjnym sukcesem - trudno jest wykonać ten kawałek bez naszego aranżu. Popowe piosenki o miłością, z dobrymi tekstami mogą być prezentowane na wiele sposobów i odradzać się, gdy kultura tak podyktuje. "I Had Too Much To Dream (Last Night)" wydaje się dosyć ograniczone, ale interesujące jako nowatorska kompozycja. Jest w niej pewien wir i niczego więcej nie chcieliśmy osiągnąć... Chcieliśmy nią trochę zawirować w świecie muzyki.
The Electric Prunes było nieobecne podczas wielu muzycznych rewolucji - punk rock, grunge, thrash metal... Interesowałeś się nimi czy muzyka straciła dla ciebie na znaczeniu przez te wszystkie lata?
Kiedy przestałem tworzyć muzykę, zająłem się reżyserowaniem w telewizji i nie przywiązywałem do niej wiele wagi. Radość z muzyki uszła ze mnie przez te wszystkie nieprzyjemne doświadczenia. Od czasu do czasu próbowałem pomóc innym artystom [Toddowi Rundgrenowi, Sparks, Anandzie Shankar] z projektami studyjnymi, ale ostatecznie zawsze okazywało się, że branża muzyczna jest skorumpowana, a film i telewizja zdawały się czystsze... i płacili w terminie.
W latach 60. nagrania dostępne były tylko na winylach, teraz niemal każdą muzykę można natychmiast przesłuchać w streamingu. To przydatne narzędzie do promowania muzyki czy śmierć branży muzycznej?
Sądzę, że internet dał muzyce nowe życie i pozwolił na szersze uwidocznienie niż kiedykolwiek dotąd. Fajnie było odnajdywać nowe utwory czy zespoły w tamtych latach, ale pole widzenia było bardzo ograniczone. Teraz mogę słuchać artystów z całego świata, a wytwórnie pełnią jedynie pomocniczą funkcję, nie mogą już kontrolować tego, co słucham. Jakiś koleś może stworzyć coś ciekawego w swojej piwnicy, a ja w Kalifornii mogę to odsłuchać chwilę później. Należę jednak do ludzi, którzy lubią trzymać album w dłoniach i czytać informacje z wkładki.
W tej chwili z oryginalnego składu pozostałeś tylko ty, reszt zespołu nie była zainteresowana wspólnym graniem? Michael Weakley i Joe Dooley przez chwilę byli w składzie...
Quint [Michael Weakley] miał nawyk porzucania zespołu co kilka tygodni, trwało to do 2000 roku. Myślę, że lubił odchodzić i nie lubił uczyć się aranżów piosenek. Joe Dooley jest kochany i grał z nami na całym świecie. Preston Ritter dostał kopię piosenki "Slobodon" z "Artifact" - naszego powrotu płytowego - do nauczenia się partii bębnów. Wysłał mi wiadomość, że w piosence są tylko dwa akordy, dziwna obserwacja jak na perkusistę... Odpisałem, że nie mam pojęcia, skąd się wziął drugi. Nigdy nie odpowiedział. Wszyscy byli członkowie są zaproszeni do wspólnego grania w każdym momencie. Ciężko jest poświęcić czas na robienie tego od nowa i szanuję każdego, kto uważa, że czeka go niewielka nagroda za wielki wysiłek...
Historia Jamesa Spagnoli po The Electric Prunes zdaje się być zagadką. Przez długi czas wisiała na waszej stronie informacja z prośbą o kontakt, jeżeli ktokolwiek wie, co się z nim dzieje. Później przeczytałem wywiad z Markiem Tulinem, który twierdził, że Weasel umarł. Możesz powiedzieć więcej na ten temat?
Chciałbym, kontaktowałem się z członkami jego rodziny, ale wygląda na to, że nikt nic nie wie. Wydaje mi się, że było mu bardzo ciężko po rozpadzie zespołu. Był miłą, cichą osobą, bardzo go lubiłem.
Założyłeś się z żoną, że jeżeli produkowany przez ciebie album Sparks nie będzie sukcesem to porzucisz muzykę?
Tak, to prawda. To był album "Woofer in Tweeters Clothing", uważałem że jest cudowny. Nadal tak sądzę. Niestety nikt inny tak nie myślał. Jeżeli częścią bycia producentem jest dobry smak i cierpliwość, to zawiodłem. Przerzuciłem się na produkowanie programów telewizyjnych i reklam, żona była znacznie bardziej zadowolona z godzin pracy [śmiech].
Jesteś obecnie bardziej zajęty muzyką czy telewizją?
Muszę skończyć kilka rzeczy, które rozpoczęliśmy z Markiem zanim zmarł, to będzie nasz ostatni podarunek dla niego. W tej chwili wszystko jest w kawałkach. Zespół nalega na granie koncertów, więc możliwe, że jeszcze wystąpimy kilka razy. Może będziemy cover bandem samych siebie? Kto wie...
Miałeś kiedyś pomysł na solowy album czy tworzenie muzyki zawsze oznaczało dla ciebie The Electric Prunes?
Nie można dezorientować publiczności, całą swoją muzykę koncentruję na The Electric Prunes. Lubię ten zespół, jesteśmy jak rewolwerowcy i razem możemy zdziałać więcej niż w pojedynkę. Nie czuję się wystarczająco kompetentny na tworzenie solo. Zawsze uważałem, że "Mass in F Minor" zniechęciło do nas osoby, które wcześniej lubiły to, co robiliśmy. Z tego, co słyszałem część ludzi myślała, że staliśmy się zespołem religijnym. Jak wspomniałem, można wprowadzać słuchaczy w różne pomysły, ale nie można ich dezorientować.
Mark Tulin zmarł w 2011 roku, wiem, że przez jakiś czas nagrywaliście z Billym Corganem z The Smashing Pumpkins i mieliście plany na wspólną działalność pod szyldem The Electric Prunes. Ile z tego jest nadal możliwe?
Mam kilka z tych rzeczy nagranych i chciałbym użyć ich w naszym "ostatnim tańcu". Lubię Billy'ego Corgana, jest oddanym muzykiem. Dał Markowi pewność siebie i doświadczenie. Wszyscy liczyliśmy na stworzenie czegoś razem, pracowaliśmy z Markiem nad kilkoma ścieżkami i rozmawialiśmy o przyszłych nagraniach... Nigdy nie wiadomo, co będzie dalej, życie to tylko sen.
Rozmowa pierwotnie opublikowana w grudniu 2012 roku
fot. materiały zespołu