Jarosław Kowal: Pierwszy album wydaliście pod nazwą JZ Replacement, później skróciliście ją do JZ, ale na Facebooku używacie JZ Replacement with Jamie Murray and Zhenya Strigalev, a lada moment wystąpicie na gdańskim Jazz Jantar Festival jako Zhenya Strigalev presents JZ. Zacznijmy od wyjaśnienia, jaka jest właściwie oficjalna nazwa projektu i dlaczego było ich tak wiele?
Zhenya Strigalev: Zacząłem współpracować z Jamiem mniej więcej cztery lata temu - miał wtedy zespół o nazwie Beat Replacement i zaproponował, żebym dołączył do niego na kilka koncertów. Szybko okazało się, że lubimy ze sobą grać, więc zaczęliśmy próby we dwóch i w końcu doszliśmy do wniosku, że powinniśmy wyjść z tym do ludzi, założyć poboczny projekt. "J" i "Z" to pierwsze litery naszych imion, a "Replacement" nawiązywało do zespołu, dzięki któremu zaczęły się nasze wspólne działania, choć muzycznie poszliśmy w bardzo odmiennym kierunku.
Jako JZ Replacement nagraliśmy album, wystąpiliśmy na kilku koncertach, ale w końcu stwierdziliśmy, że te dwa projekty zaczynają się ludziom mylić. Wprawdzie Beat Replacement zakończył już działalność, ale chcieliśmy uciąć tę więź. Zhenya Strigalev presents JZ wzięło się natomiast stąd, że Jamie niedawno założył nowy projekt, gdzie realizuje w pełni własne pomysły, a ja zacząłem samodzielnie sprawować pieczę nad JZ. Wszystkie kompozycje są mojego autorstwa.
Muszę też szczerze powiedzieć, że dochodzą do tego powody praktyczne. Gdyby Jamie miał większą trasę z którymś z pozostałych zespołów, nie chciałbym zamykać sobie drogi do występowania pod tym szyldem z innym perkusistą. To przecież nadal będzie moja muzyka, nadal będzie nawiązywała do tego, co nagraliśmy na albumie.
Muzyka JZ wyraźnie różni się od muzyki Smiling Organizm, twojego poprzedniego zespołu, którego członkami byli między innymi Ambrose Akinmusire i Eric Harland. Jak wiele z perspektywy twórcy dzieli te projekty?
Bardzo lubiłem grać ze Smiling Organizm, cechą szczególną tej grupy było to, że mieliśmy dwa basy - kontrabas i bas elektryczny. Później założyłem jeszcze Never Group, którego skład nieustannie się zmieniał, ale z czasem zatęskniłem za zespołem działającym na nieco innych zasadach. Nie jako grupa, która przez jakiś czas przygotowuje się do trasy koncertowej, a po powrocie robi długie przerwy. Chciałem mieć coś, co mogłoby funkcjonować nieustannie, gdzie mógłbym poszerzać swoje umiejętności poprzez ćwiczenia i próby. Jedynym sposobem, żeby taki projekt mógł funkcjonować jest założenie go z kimś, kto mieszka w tym samym mieście, a Jamie był tym bardzo zainteresowany. Poprzez wspólną grę obydwaj wiele się nauczyliśmy, chociażby coraz lepszego grania unisono, czego jest na albumie sporo. Zamierzałem odejść od dynamiki przypominającej relację Johna Coltrane'a i Elvina Jonesa, szukaliśmy nowego brzmienia i sprawiało mi to ogromną radość. Wiele się nauczyłem z grania partii basowych na saksofonie, z grania groovem, pilnowania czasu.
Skoro zacząłeś o basie i groovie, to w kontekście albumu "Disrespectful" trzeba wspomnieć o trzeciej osobie w zespole - Timie Lefebvrze, który nagrał także "Blackstar" z Davidem Bowiem. W jego stylu gey groove jest kluczowy, jak radzicie sobie bez niego w trakcie koncertów?
Kiedy ćwiczyłem z Jamiem określone kawałki czy fragmenty unisono, co jakiś czas przychodziło mi do głowy, że przydałby się nam Tim, z którym grałem wcześniej w Smiling Organizm. Zgodził się dołączyć do nas w kilku utworach i muszę przyznać, że moim zdaniem kiedy nagrywaliśmy "Disrespectful", nie byliśmy jeszcze gotowi na to, żeby zarejestrować cały album jako duet. Czułem, że potrzebujemy basu, a Tim wydawał się oczywistym wyborem.
Zdarza się, że akurat może z nami wystąpić na koncercie, ale zazwyczaj gramy we dwóch. Myślę, że niczego to nam nie ujmuje, to muzyka od strony fizycznej bardzo wymagająca, na scenie dajemy z siebie naprawdę wszystko. Wiele się zmienia w stosunku do albumu, bez basu jest inaczej, ale chciałem pójść w tym kierunku. Udało się nam połączyć skrajności - z jednej strony możemy grać lekko, z drugiej bardzo ciężko. Dodatkowe osoby oczywiście mogą wnieść różne smaczki, ale prawda jest taka, że im jest ich więcej, tym bardziej jesteś ograniczony. To, co robimy jako duet nie byłoby możliwe do wykonania w żadnej innej konfiguracji. Nie jest to łatwe zadanie, ale lubimy wyzwania.
Koncert, który brzmi jak odtwarzanie albumu jeden do jednego zawsze jest trochę mechaniczny i pozbawiony emocji, z tego, co powiedziałeś wynika, że wam to nie grozi.
Zawsze komponuję utwory w taki sposób, żeby zachęcały do odgrywania ich w odmienne sposoby. Szybko się nudzę, nie mógłbym grać w kółko tego samego. Z tego zresztą powodu cały czas ćwiczę, mimo że gram od wielu lat. Gdybym przestał, pewnie prędzej czy później zacząłbym powtarzać te same schematy. Niektórym to nie przeszkadza, mogą grać te same kawałki przez czterdzieści lat, ale ja tego nie potrafię. Muszę szukać nowych obszarów, znajdować coś, co dla mnie samego będzie interesujące i nie inaczej jest z JZ. Są jakieś punkty stałe, ale zawsze szukamy wokół tego nowych pomysłów. To wymaga ogromnego skupienia i pełnej kontroli nad sobą, wymaga posiadania umiejętności technicznych, które pozwolą na pewnego rodzaju wyzwolenie.
Czasami muzycy opowiadają o zatracaniu się w dźwiękach podczas występów i o tym, jak właśnie wtedy wychodzą z nich najlepsze improwizacje. Miewasz takie momenty niemalże poza cielesnych doświadczeń?
Tak, takie momenty raz po raz zdarzają się. Niektórzy żeby osiągać podobne stany, korzystają z narkotyków, chcą w sztuczny sposób odciąć się od otoczenia, ale cena za to jest zazwyczaj wysoka. Oderwanie się od rzeczywistości nie przychodzi łatwo, ale trafienie do strefy - jak to się mówi - na pewno jest celem każdego muzyka. Tak naprawdę niczym się to nie różni od medytacji, trzeba znaleźć drogę do innego stanu umysłu, trzeba znaleźć przełącznik. Nie mogę jednak zrozumieć, jak ktoś może mówić, że przemawiał przez niego bóg - to zakrawa na zarozumialstwo. Trzeba swoje odpracować. Trzeba poznać swój instrument, a wszystkie te techniki potrzebne są właśnie po to, żeby poczuć się wolnym. Kiedy znajdziesz się w strefie i na ułamek sekundy zaświta ci w głowie jakiś pomysł, musisz mieć umiejętność przekształcenia go w muzykę, bo jeżeli zabraknie ci techniki, natychmiast wybijesz się z tego stanu. Nie można też poddać się całkowitemu zaślepieniu. Jeżeli gra się z innymi muzykami, nawet w takich wzniosłych momentach trzeba mieć świadomość tego, co dzieje się dookoła, odpowiadać na to, być tego częścią.
Żeby wejść w strefę bezwzględnie musisz opanować technikę, mieć bogate doświadczenia i obycie na scenie czy to może być coś wrodzonego?
Różne uwarunkowania zewnętrzne w różnym stopniu wpływają na mózg każdej osoby i każdy z nas ma inne predyspozycje. Niektórym wejście w strefę przychodzi łatwo, dla innych jest to większym wyzwaniem, ale uważam, że każdy jest w stanie tego dokonać. Na pewno pomaga, kiedy grasz z muzykami, których lubisz i potrafisz się z nimi dogadać, a także z muzykami, którzy na tych wcześniejszych etapach twojej działalności są od ciebie lepsi. Nauka jest przydatna, ale nic nie pomaga bardziej od grania z bardziej doświadczonymi muzykami i to nie tylko dlatego, że można coś u nich podpatrzeć, ale dlatego, że potrafią wyjaśnić, o co nie musisz się martwić. To bardzo ważne, bo niektóre osoby potrafią przejmować się pomyłką nawet przy pojedynczej nucie. Technika jest istotna, groove czy swing też, ale wieloma kwestiami kompletnie nie trzeba się przejmować.
Ważna jest też zdrowa relacja z ciszą. Niektórzy muzycy czują się w niej niekomfortowo, szybko próbują ją przerwać, ale są też tacy, którym służy do budowania napięcia. Myślisz, że opanowanie ciszy jest równie ważne, co opanowanie instrumentu?
Cisza - podobnie jak długie dźwięki - podlega pod zrozumienie przestrzeni. Wiele osób czuje się nieswojo, kiedy następuje cisza, ale nie tylko w muzyce, także w sytuacjach towarzyskich. Niektóre kiedy tylko robi się cicho, od razu czują, że muszą coś powiedzieć. Czytałem kiedyś książkę o dwóch przyjaciołach, których połączyło między innymi to, że mogli spędzać razem czas i nie odzywać się do siebie. Widywali się codziennie, siedzieli w tym samym pomieszczeniu przez kilka godzin, ale każdy zajmował się swoimi sprawami, a później rozchodzili się. Umiejętność odnajdywania się w ciszy w każdej sytuacji życiowej nie należy do łatwych, ale w muzyce jest bardzo przydatna. Cisza ma swój rytm, może nieść konkretne przesłanie, ale nie można ćwiczyć jej wyłącznie za pomocą instrumentu. Czasami lepiej pójść do parku i posiedzieć na ławce, ale to musi wynikać z potrzeby chwili. Nie możesz sobie powiedzieć: Teraz będę ćwiczył milczenie i zmuszać się do tego.
Na przestrzeni ostatnich lat twoje życie było podzielone pomiędzy Petersburg, Londyn a Nowy Jork, ale marcu - po wybuchu wojny w Ukrainie - na pewno się to zmieniło. Jak wygląda teraz twoja rzeczywistość jako muzyka?
Jako muzyk nie odczuwam dużych zmian. Nie mogłem w lato polecieć do Petersburga, żeby odwiedzić rodziców, ale to nic w porównaniu z tym, czego doświadczają inne osoby w trakcie wojny. Mieszkam w Londynie od 2002 roku, to jest moja najbliższa rzeczywistość, więc od strony muzycznej jest po staremu, od strony mentalnej zmieniło się natomiast wiele. Kiedy sprawdzam serwisy informacyjne albo rozmawiam z muzykami z Ukrainy, wiem, że świat się zmienił. Całe to szaleństwo jest okropne.
Zhenya Strigalev presents JZ wystąpi podczas jesiennej odsłony Jazz Jantar Festival w Gdańsku, 22 października. Więcej informacji TUTAJ.