Obraz artykułu Jeszcze: Połączenie house'u z wokalem w języku polskim daje duże pole do rozwoju

Jeszcze: Połączenie house'u z wokalem w języku polskim daje duże pole do rozwoju

Duet Jeszcze wystąpił w tym roku na Soundrive Festival, a przy okazji udało się nam zamienić kilka słów na temat deep house'u i minimal techno, które nie należą do szczególnie popularnych w Polsce; na temat czerpania z tego rodzaju muzyki po zaczynaniu od coveru Myslovitz i na temat guilty pleasures.

Natalia Ławska: Podjęliście się muzycznego eksperymentu, który mógł zakończyć się niepowodzeniem. Ostatecznie przyniósł lepszy rezultat niż się tego spodziewaliście?

Klaudia Zackiewicz: Zawsze mówiłam Patrykowi, że chcę zostać DJ-ką. Słuchałam wiele muzyki elektronicznej, między innymi deep house'u, minimal techno czy tech house'u, ale zrealizowanie tego planu zawsze pozostawało to w sferze "do zrobienia". Skupiłam się na tym, co robiłam od zawsze, czyli na śpiewaniu.

W końcu Patryk postanowił nauczyć się robić elektronikę. Projekt Jeszcze dopiero się wtedy kształtował, a ja nie mogłam przestać myśleć o tym, że trudno stworzyć samemu linię melodyczną, a co dopiero taką, która będzie unikalna, wolna od kopiowania schematów. Jeszcze stopniowo zaczynało nabierać kształtu. Kiedy skończyliśmy kilka kawałków, szliśmy dalej i tak powstał pierwszy album - zupełnie inny niż to, co gramy obecnie. Nie był nawet dobrze wyprodukowany. Na serwisach streamingowych trzymamy go tylko z sentymentu.

Zmiana pomogła się wam wybić?

K.Z: Tak, ale nie tyle w sensie zdobycia popularności, co motywacji do dalszego tworzenia. Skoro podobało się nam wtedy i naszym znajomym również, to mieliśmy rozgrzewkę przed tym, co nadchodzi.

 

Patryk Zackiewicz: Wydanie pierwszej płyty - nawet słabej - było dobrym pretekstem do zaczepiania ludzi z branży na imprezach. Mieliśmy punkt wspólny. Tak poznaliśmy Patryka Banacha, który pomógł nam przy produkcji drugiego albumu. Trochę przewrotne jest to, że w pewnym sensie nie my robiliśmy muzykę, ale to ona "robiła" nas. Im więcej pracowaliśmy i wydawaliśmy, tym coraz lepiej nam to szło. Nauczyliśmy się bardzo wiele.

 

Czego dokładnie? To była nauka pokory?

K.Z: Trochę tak, pierwsze co wypuściliśmy to cover - "Polowania na wielbłąda" Myslovitz. Wysyłaliśmy go do naszych ówczesnych idoli, do Artura Rojka też poszło. Myśleliśmy, że na pewno zostaniemy zauważeni. Szybko nauczyliśmy się, że nie zawsze jest to takie proste. Trzeba włożyć w takie działania sporo pracy i przede wszystkim mieć szczęście. To był moment, w którym pojawiła się myśl: Nasza muzyka nie idzie w świat - albo należy to zostawić, albo próbować do skutku. Na szczęście wybraliśmy drugą opcję. Musieliśmy wypuścić pierwszą płytę, która swoją drogą też nie sprzedała się najlepiej, i dopiero jakiś czas później staliśmy się trochę bardziej rozpoznawalni.

 

P.Z: Założyłem, że nie ma sensu wypuszczać kolejnego albumu, który nie będzie podobał się nam w stu procentach. Wybieraliśmy tylko to, co naprawdę nam siedziało, czego sami byśmy z miłą chęcią posłuchali. Zainwestowaliśmy w produkcję płyty, w dobry miks i brzmienie.

 

K.Z: Nauczyliśmy się pokory, to się opłaciło, po jakimś czasie zaczęliśmy dostawać pozytywne opinie od słuchaczy, pierwsze propozycje koncertów.

Nie boicie się uznania muzyki house czy tech-house za "muzykę tła"? Często panuje takie przekonanie.
K.Z: Absolutnie się tego nie obawiam, siedzę w gatunku od około pięciu lat, słucham go codziennie. Słyszę jednak czasami od znajomych, że to wszystko brzmi tak samo.

 

P.Z: Uważam, że mamy wiele szczęścia, tworząc taką muzykę w Polsce i po polsku. U naszych zachodnich sąsiadów house jest bardzo rozwinięty, trudno byłoby się przebić. U nas podobnych wykonawców jest garstka, co stanowi duże pole do rozwoju. Tym, co nas wyróżnia jest połączenie tego typu muzyki z wokalem w języku polskim, co tym bardziej jest mało popularne. Po koncertach zdarzało się usłyszeć od kogoś, że pierwszy raz ma do czynienia z taką muzyką na naszym podwórku albo po polsku. Traktujemy to jako szansę.

 

W jaki sposób wprowadzacie do tego gatunku znajomych? Jak tłumaczycie, że jednak nie wszystko brzmi tak samo?

K.Z: To jest zawsze nie lada wyzwanie [śmiech]. Udało mi się wprowadzić kilka osób, przede wszystkim Patryka.

 

P.Z: Wcześniej mocno siedziałem w post-punku i nowej fali. Przez rok mieszkaliśmy razem na Ursynowie, dzięki czemu Klaudia miała wiele czasu na zarażenie mnie elektroniką.

 

K.Z: Na początku to faktycznie wydaje się straszne, szybki beat i łupanina - jak to określiła nasza mama. Mam takich znajomych, których da się przekonać do house'u i takich, przy których raczej nie warto próbować.

 

P.Z: Poza tym, że jest to sztuczna muzyka robiona na kompie [śmiech], to ciężko się do niej nie bujać. Trochę jak bicie serca. Kiedy nagrywamy utwór, przechodzi przez fazę remiksowania - raz nagrany wokal potrafi zmienić sekcję, zostać przesunięty. Robimy wszystko, żeby efekt nie znudził się nam za parę godzin.

 

K.Z: Numery, które graliśmy na koncertach sama chętnie puszczam na słuchawkach, nie tylko po to, żeby sobie przypomnieć tekst - po prostu brzmią fajnie. Czasami przy moim podsumowaniu roku na Spotify na wysokiej pozycji widnieje nasza własna muzyka [śmiech].

Podbijaliście sobie kiedyś sztucznie statystyki na serwisach streamingowych? Żeby pokazać, że słuchacie "ambitniejszej" muzyki.

K.Z: Mam włączony publiczny Spotify, każdy może zerknąć, czego słucham w danym momencie. Kiedy leci coś, co uznaję za guilty pleasure, szybko zmieniam ustawienie i robię tak samo, kiedy słucham naszej twórczości. Raz znajomi mi to wytknęli [śmiech].

 

A jakie są wasze guilty pleasures?

K.Z: Muzyka Julii Wieniawy, zwłaszcza piosenka "Nie muszę". Czasami słucham też muzyki, którą lubiłam w gimnazjum. Uważam, że nie uciekniemy od pewnych uprzedzeń wobec niektórych artystów z danych gatunków. Nie uciekniemy też od własnych lęków przed opinią znajomych, innych ludzi. Nawet jeśli określenie "guilty pleasure" jest niepotrzebne, to każdy ma jakieś swoje guilty pleasure. Wolę to zachować jako ciekawostkę dla przyjaciół.

 

P.Z: Ja nie mam guilty pleasure, wszystko czego słucham jest fajne [śmiech]. Chociażby mój ulubiony utwór wszech czasów - "Freestyler" Bomfunk MC's. Ktoś mógłby go uznać za cringe'owy, ale według mnie jest super. Na tyle super, że czasami zastanawiam się, jak można wyprodukować tak dobry numer. Nie wstydzę się niczego, co lubię.

 

Skoro mówimy o uprzedzeniach, spotkaliście się już z jakimiś?

K.Z: Tak, rok temu graliśmy koncert w Ełku na Mazurach przed innym zespołem, a znajomi powiedzieli nam później, że grupka starszych osób aktywnie komentowała występ, przy okazji nazywając naszą muzykę sztuczną i wtórną, później wyszli. Zobaczyli komputer, śpiewającą dziewczynę, zbyt szybko nas osądzili. Trochę mnie to zabolało. Później uznałam jednak, że w zasadzie to mieli rację - to jest powtarzanie, ale podoba się nam, jest nasze. Nie tworzymy utworów dla największych stacji radiowych w kraju, na pewno nie spodobają się wszystkim.

Jesteście porównywani do popularnych wykonawców pokroju Rysów czy The Dumplings?

K.Z: The Dumplings? Oczywiście, że tak [śmiech]. Na początku mnóstwo osób nam to mówiło. Podświadomie była to zresztą jakaś inspiracja, swego czasu byłam na każdym ich koncercie w Warszawie. Jak jesteśmy przy porównaniu do "większych" muzyków, to póki co pojawiamy się na koncertach z jedną walizką, gdzie mamy komputer i resztę sprzętu. Trochę nas to onieśmiela, bo inni mają o wiele więcej rzeczy.

 

P.Z: Jesteśmy na chwilę obecną nieco ograniczeni, nie możemy sobie jeszcze pozwolić na improwizację w czasie koncertu. Musimy trzymać się ustalonego wcześniej setu. Nie chcemy rzucać się na głęboką wodę, ale mamy jeszcze sporo czasu.

 

fot. Natalia Ławska


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce