Łukasz Brzozowski: Jesteś szczęściarzem?
Óskar Logi Ágústsson: Tak i to w wielu aspektach, ale nic nie pojawiło się znikąd, musiałem mocno zapracować na swoje szczęście, ale wszystkie wyrzeczenia czy trudy były tego warte. Mam teraz naprawdę wiele powodów, żeby czuć się spełnionym i nie widzę możliwości zmiany kierunku w najbliższym czasie. Nagrywamy kolejne albumy, fani są z nich zadowoleni, wszystko idzie jak po maśle - jak tu nie być szczęściarzem?
To bardzo pozytywny przekaz, tym bardziej że wiele osób nie ma tak dużej pewności co do swojego szczęścia w czasach, kiedy covid, szalejąca inflacja i ciągłe obawy dają o sobie znać.
Zgadzam się, ale z natury jestem szczęśliwym człowiekiem i odkąd pamiętam, zmierzam w kierunku światła. Co prawda w ciągu ostatnich kilku lat moje życie nie zawsze było lekkie, covid czy sprawy natury prywatnej potrafiły nieźle dać w kość, ale nie załamało mnie to w żaden sposób. Powiedziałbym nawet, że cięższe sytuacje, przez które przechodziłem dodały mi mocy, dlatego ostatecznie oceniam je na plus. Obecnie moje życie wygląda naprawdę pozytywnie, dlatego nie mam powodu, by niepokoić się lub zamartwiać na zapas. Patrzę w przyszłość z optymizmem i czekam z niecierpliwością na kolejne rozdziały podróży z The Vintage Caravan. Mamy sporo koncertów do zagrania, kawałek świata do objechania - będzie niesamowicie, czuję to.
The Vintage Caravan istnieje od szesnastu lat, a ścieżka waszej kariery budzi podziw. Stopniowo się rozwijacie, nigdy nie wplataliście się w żadne afery czy skandale i tylko raz zaliczyliście roszadę w składzie.
To prawda, nigdy nie zaliczyliśmy żadnego skandalu. Może coś pojawi się w dalszej lub bliższej przyszłości, ale obędzie się i bez tego [śmiech]. Obecny model działania The Vintage Caravan jest dosyć zadowalający, wszystko wygląda prosto i nie dochodzi do zbyt wielu wpadek po drodze. Nawet jeśli jakieś się pojawiają - bo przecież muszą, to ludzka sprawa - jesteśmy w stanie bardzo szybko dokonać należytej korekty i funkcjonować bez utrudnień. Dzieje się tak dlatego, ponieważ cała reszta składu jest luzacka i pozytywnie nastawiona. Nie mamy w szeregach żadnego gbura zasypującego wszystkich mrocznymi wizjami czy narzekaniem. Wszyscy gramy do jednej bramki i staramy się tego trzymać.
Należy lubić to, co się robi. Taka deklaracja brzmi jak najgorszy banał, ale naprawdę o nic więcej nie chodzi. Na przestrzeni lat miałem okazję zaobserwować wiele kapel, które są w trasie od dawna i ewidentnie wolałyby znajdować się gdzie indziej, bo nienawidzą tego stylu życia, muzyka w ogóle ich nie jara. Później do takich przyjemniaczków podchodzą fani, chcą pogratulować koncertu, poprosić o zdjęcie, a oni ich zlewają - niezbyt przyjemne. Unikam takiego podejścia. Zawsze poświęcam wiele czasu słuchaczom, rozmawiam z nimi i nie udaję gwiazdora. To istotna wymiana energii - ktoś cieszy się, że mnie spotkał, bo próbował to zrobić od dawna, a ja jestem zadowolony, ponieważ mogłem poprawić komuś humor.
Każdy artysta może mieć jednak gorszy dzień, a wychodzenie do obcych ludzi z takim nastrojem i gawędzenie nie brzmi jak najlepsza rzecz na świecie. Fani, mimo lojalności, bywają mało wyrozumiali.
Każdy może mieć gorsze dni, ale wszystko jest kwestią podejścia i pewnej formy grzeczności. Nawet gdy łapię chwilowego doła, a widzę, że ktoś chciałby ze mną pogadać, poświęcam tej osobie parę minut, by później na szybko wyjaśnić, że nie mam humoru i będę kończył. W ten sposób każdy wygrywa - nie olewam słuchaczy, a jednocześnie zwracam uwagę na własny komfort. Ale może łatwo mi mówić z racji na moje usposobienie? Regeneracja po negatywnych emocjach przychodzi u mnie dosyć łatwo. Jakiś czas temu podczas kilku naszych koncertów doszło do niesamowitych wpadek na poziomie realizacyjnym, co oczywiście było dosyć frustrujące, ale gniew nie trwał długo. Poszedłem na piętnaście minut do garderoby, posiedziałem w ciszy i wszystko działało jak w zegarku - wystarczyło parę samotnych chwil.
Fani oczywiście czasami potrafią być dziwaczni. Któregoś razu występowaliśmy w Islandii, a jeden typ pod barierkami zwariował - zaczął uderzać mnie w stopy i szarpać za koszulkę tak mocno, że prawie ją porwał. W pewnym momencie lekko go popchnąłem i być może zasugerowałem, by wypierdalał, ale nie mam sobie tego za złe [śmiech]. Doszło do sytuacji, w której moja bariera osobista została bardzo mocno naruszona. Potrzebowałem po tym występie chwili dla siebie, ale już pół godziny później zupełnie o tym nie myślałem.
Jestem też pewien, że nie macie wielu katastrofalnych występów na koncie, zwłaszcza w ostatnim czasie.
Raczej nie. Oczywiście fani ocenią to najlepiej, ale chyba jest dobrze. Choć przyznam, że nawet do złych występów podchodzę ze spokojem. Czasami kiedy mam wrażenie totalnie spartolonej roboty na scenie, dochodzi do mnie, że ludzie i tak bawili się dobrze, a niektórzy poświęcili pół dnia na dojazd, byleby tylko zobaczyć The Vintage Caravan. Takie myśli poprawiają nastrój.
To niesamowite, że takie drobnostki wciąż wywołują u ciebie radość.
Czasami sam się sobie dziwię, ale bardzo doceniam obecny stan rzeczy i nie chcę go zmieniać. Jakiś czas temu przeżywałem dość dziwny - choć na szczęście krótkotrwały - okres gloryfikowania przeszłości. Zacząłem wspominać nastoletnie wakacje i ich piękno, co prowadziło do niewesołej konkluzji, że teraz to już nie to samo, że już nigdy nie osiągnę takiej satysfakcji i inne temu podobne smuty. Czułem się ograniczony przez dziwne rozkminy aż w końcu wyrzuciłem je z głowy. Nie chciałem marnować czasu na narzekanie czy użalanie się nad sobą, zamiast tego poszedłem dalej. Żyję chwilą, nie popadam w sentymenty.
Co uzmysłowiło ci, że rozpamiętywanie dawnych chwil to strata czasu?
Wszystko, co mnie otaczało. Jeśli prowadzisz aktywny styl życia, wiele rzeczy zmienia się na pstryknięcie palcem. Pojawiają się nowi ludzie, nowe miejsca i nowe sytuacje. Natłok nowości jest tak ekscytujący, że aż mam ochotę uchwycić to wszystko i uważnie się temu przyjrzeć. Właśnie dlatego przestałem rozmyślać nad pierdołami. Dookoła mnie dochodziło do tylu fascynujących wydarzeń, że nie mogłem rozpaczać w kącie. Momenty kryzysu bywają nieuniknione i oczywiście nie ma powodu, by się ich bać, ale warto szybko stanąć na nogi, o ile masz taką możliwość. Nie wszyscy mają tak łatwo, dlatego tym bardziej jestem wdzięczny za dobroć, którą obdarzyło mnie życie. Chyba byłbym całkiem interesującym obiektem badawczym dla psychologów z całego świata [śmiech].
Opeth: Nigdy nie powiedziałem, że nie nagramy już płyty bliskiej deathmetalowi (wywiad)
Niedługo ruszacie w trasę z Opeth, przyniesie wam wiele korzyści wizerunkowych? Z racji podobieństw muzycznych wielu fanów Åkerfeldta i spółki na pewno już was kojarzy.
Wydaje mi się, że wyniknie z tego wiele korzyści. Nie zmierzamy jednak w obce rejony, wszyscy się znamy i mamy dobre relacje. To będzie nasza trzecia wspólna trasa, dlatego wszystko powinno wyglądać w porządku, a fani Opeth zawsze przyjmowali nas z dużą radością.
Podobieństwa na niwie stylistycznej są nie do uniknięcia. Słucham z Mikaelem podobnych rzeczy, a typ jest absolutnie nie do przegadania. Dochodziło do wielu sytuacji, kiedy chciałem zarekomendować bardzo niszowe i stare progresywne składy z Islandii, a on znał wszystkie i na dokładkę strzelał tytułami ulubionych utworów. Jak można mieć tak pojemny mózg?
Również jestem pod wrażeniem jego manii na punkcie zbierania winyli i zagłębiania się w historię rocka progresywnego - minęło tyle lat, a on wciąż robi to samo.
Dokładnie tak i jestem tym oczarowany za każdym razem, kiedy gadam z Mikaelem o muzyce. Między innymi to dzięki tym rozmowom nasza relacja wygląda tak miło, a wszystko zaczęło się od festiwalu Roadburn w 2014, gdzie Akerfeldt pełnił rolę kuratora, zaprosił nas i nie szczędził nam komplementów.
Jesteście dosyć niejednorodnym zespołem. Wrzucacie do muzyki stonera, rocka psychodelicznego czy nawet wpływy progresywne, ale dla stonerowców zawsze byliście zbyt psychodeliczni, a dla fanów rocka psychodelicznego zbyt ciężcy. Czy brak konkretnego grona odbiorców jest dużym minusem?
Zauważyłem, że ludzie bardzo różnie odbierają naszą muzykę. Często pojawiają się porównania do najróżniejszych zespołów lub gatunków i właściwie nic się nie powtarza. To faktycznie może wyglądać niespójnie, ale trudno. The Vintage Caravan wzbudza różne emocje i bardzo się cieszę, bo to najlepszy dowód na naszą kreatywność. Nie stoimy w miejscu, zmieniamy się, ponieważ lubimy odkrywać nowe rzeczy. Mamy w arsenale ckliwe ballady, kilkunastominutowe spektakularne numery z odwołaniami do rocka progresywnego i festiwalowe hity do skandowania - każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Odkąd pamiętam próbujemy znaleźć równowagę pomiędzy chwytliwością a utrzymaniem zainteresowania własnego oraz słuchaczy. Twoje pytanie sugeruje, że wychodzimy z tego obronną ręką. Co gramy? Po prostu rock'n'rolla. To najprostsza definicja, zwłaszcza w czasach, gdy niektórzy chyba za bardzo pragną zaszufladkować dosłownie wszystko. Większość odbiorców myśli podobnie, czego mamy świadomość dlatego, bo występujemy wszędzie. Graliśmy na Montreux Jazz Festival, na Hellfest, na wspomnianym Roadburn, a nawet na festiwalach bluesowych. Lubię tę rozpiętość.
Nadmierne szufladkowanie bywa irytujące, ale rock'n'roll jest bardzo szerokim określeniem. Na przykład The Hellacopters, AC/DC i wy to trzy bardzo różne kapele.
Definicja może jest szeroka, ale nie zwracam na to większej uwagi. Kiedy słucham Captain Beyond czy Rush, czuję tam ogromny ładunek rock'n'rolla. Znajduję tam wiele elementów progresywnych, komplikowania i tego typu rzeczy, ale na pierwszy plan wysuwają się przebojowość i wyraziste riffy. U nas wygląda to podobnie, co potwierdzają koncerty. Nie jesteśmy trzema kolesiami stojącymi w miejscu jak ochroniarze, pozwalamy sobie na szaleństwo i eksplozję energii. W końcu gramy muzykę opartą na głośnych gitarach.
W "Said & Done" z ostatniej płyty pozwoliliście sobie na nawiązanie do "Xanny" Billie Eilish. Czy fani obrazili się na was, zwłaszcza gdy wyjawiliście to w wywiadach?
Jeśli kogoś tym wkurzyliśmy, to spoko. Dodam tylko, że przez ostatnich kilka miesięcy właściwie cały czas słucham "Sob Rock" Johna Mayera - zajebista płyta ze świetnymi numerami. Skoro o Billie Eilish mowa, nieco rozczarował mnie jej ostatni album, w ogóle do niego nie wracam. Stała się zbyt gładka i cukierkowa, ale wciąż uwielbiam "When We Fall Asleep, Where Do We Go?".
Uważam, że zmiana kierunku dobrze jej zrobiła, nie stała się niewolnicą własnego stylu. "Happier Than Ever" również epatuje mrokiem, tylko w inny sposób.
Billie Eilish da sobie radę, nawet jeśli nie będzie mieć we mnie fana [śmiech]. Bardzo lubię, gdy artyści podążają różnymi ścieżkami, niezależnie od tego, czy akurat przypadają mi do gustu. Takie zagrywki, zwłaszcza jeśli siedzisz po uszy w mainstreamie, wymagają sporej odwagi.