Łukasz Brzozowski: Przewinęłaś się przez wiele różnych zespołów, ale czy zdołałaś już pokazać swoją muzyczną tożsamość w pełni?
Linnéa Olsson: Mam nadzieję, że nie. Moja muzyczna ścieżka to przede wszystkim ciągła potrzeba nauki, rozwoju i odkrywania siebie na różne sposoby. Wychodzi mi to całkiem nieźle, a im jestem starsza, tym więcej ciekawych rzeczy dowiaduję się. Mimo upływającego czasu, bez przerwy jaram się muzyką, poznaję nowe rzeczy i często nie myślę o niczym innym. Dojrzewam, w niektórych kwestiach łapię inną perspektywę. Kiedyś bardzo walczyłam, by doskonalić się wyłącznie w jednym aspekcie. Moje rzeczy musiały być maksymalnie spójne stylistycznie, bo tak sobie wymyśliłam, dlatego rezygnowałam z wielu ciekawych możliwości.
Dziś podchodzę do tego z większym rozsądkiem, nie zwracam aż tak dużej uwagi na szufladki. Najważniejszy jest udany rezultat, a nie jego klasyfikacja. Jako młodsza osoba usilnie próbowałam budować swoją tożsamość w dosyć ograniczonych ramach, obecnie mam więcej luzu. Najważniejszy jest nieustanny postęp, zrozumienie własnej sztuki i stawanie się lepszą w tym, co robią z dnia na dzień.
Doszło do sytuacji, w której zrozumienie czegoś nowego na swój temat zmieniło twoje życie o sto osiemdziesiąt stopni?
Było kilka takich momentów. Co prawda nie chodzi raczej o konkretne przedziały czasowe, które miały na mnie mocny wpływ i ukształtowały mój charakter takim, jakim jest dziś. Wydaje mi się, że samo granie z innymi ludźmi to bardzo ważna i kształtująca rzecz. Zwłaszcza wtedy, jeżeli są od ciebie lepsi na poziomie technicznym lub obracają się w odmiennej estetyce. To bardzo wartościowe, uczysz się wtedy spoglądania na pewne sprawy w sposób, o którym wcześniej nie miałeś pojęcia i czujesz, jak poprawiają się twoje umiejętności.
Pierwszy poważny zespół, w jakim grałam na gitarze to Sonic Ritual. Za partie prowadzące odpowiadał w nim Henrik Palm i był trzysta razy lepszy ode mnie. Nigdy nie czułam jednak irytacji czy naburmuszenia z jego strony. Zawsze otaczał mnie cierpliwością i zrozumieniem, traktował jak równą sobie i dlatego dobrze się nam razem grało. Uważam, że to bardzo ważne podejście, zwłaszcza jeśli chcesz, by kapela działała płynnie i bez większych przeszkód. W takich warunkach czujesz, jak szybko się rozwijasz, podświadomie wiesz, że musisz gonić za innymi, żeby nie brzmieć jak amator.
To tylko krótki wycinek czasu, a jednak zdefiniował cię na całe życie.
Dokładnie, ale podobnych sytuacji było jeszcze sporo. Nie wszystkie wiązały się z komponowaniem muzyki, a na przykład z występami. Parę ładnych lat temu graliśmy na Hellfeście z Grave Pleasures i ten koncert był dla mnie jedną z najbardziej przełomowych rzeczy w życiu. Nigdy wcześniej ani później nie miałam okazji pokazać się przed tak liczną publiką, a obserwowanie kilkudziesięciu tysięcy ludzi stojących naprzeciwko ciebie potrafi zrobić spore wrażenie.
Takie wydarzenia są potrzebne - przynajmniej raz na jakiś czas - by utrzymywać mobilizację i nie dopuścić do poddania się na jakimś etapie. Jeśli jesteś podziemnym artystą i grasz taką muzykę jak ja, łatwo o chwile zwątpienia. Czasami następują gorsze chwile, więc z automatu zaczynasz rozważać czarne scenariusze, zastanawiasz się, czy to wszystko ma jakiś sens, ale potem występujesz na wielkim festiwalu i czujesz, że warto pokonywać bariery, nawet jeśli kosztuje to wiele poświęcenia czy energii.
Często masz momenty wątpliwości? Maggot Heart z roku na rok rośnie, więc zakładam, że optymizm jednak dominuje.
Staram się patrzeć na wszystko z nadzieją, ale na pewno daleko mi do bezwarunkowego optymizmu. Można powiedzieć, że miałam jakąś karierę przed Maggot Heart, grałam w kilku fajnych zespołach, ale kiedy zdecydowałam się na działanie pod tym szyldem, zaczęłam wszystko od nowa. Znowu trafiłam do głębokiego podziemia i musiałam ostro się napracować, by zdobyć jakąś rozpoznawalność, a w efekcie trafić do szerszej grupy ludzi. Nie było łatwo, wszystko robiłam po swojemu. Do niedawna nie miałam nawet zespołowego profilu w mediach społecznościowych. Na szczęście czuję, że rośniemy i bardzo dobrze, bo jesteśmy naprawdę porządną kapelą, więc chyba należy nam się to.
Czyli wątpliwości nie pojawiają się wcale?
Oczywiście, że pojawiają się, ale nie są dominujące. Przeżyłam już swoje, wiem, jak sobie radzić w wielu sytuacjach. Byłam członkinią kilku kapel, które miały szanse na osiągnięcie sukcesu, wielkie perspektywy czekały gdzieś za rogiem, ale z jakiegoś powodu rozpadały się albo wracały do punktu wyjścia. Między innymi z tego powodu Maggot Heart to głównie moje dziecko i działam z nim po swojemu - chcę uniknąć błędów, których na moich oczach dopuszczali się inni ludzie. Postępuję dosyć rozważnie i realizuję własną wizję. Nie mam obok siebie nikogo, kto kręciłby nosem albo próbował coś zmieniać na siłę, czuję maksimum swobody i wewnętrzny spokój. Napędza mnie to do komponowania i utwierdza w przekonaniu, że podejmuję właściwe decyzje.
W Maggot Heart udało mi się dojść do własnej definicji sukcesu i tego, co tak naprawdę dla mnie znaczy. Jedni postrzegają to jako osiągnięcie wysokiego poziomu rozpoznawalności, inni jako ciągłą pogoń za czymś, czego nie potrafią zdefiniować - u mnie sprawa wygląda jeszcze inaczej - chodzi o niezależność.
W wielu poprzednich kapelach byłaś postacią raczej drugoplanową, ostatnie słowo nie zawsze należało do ciebie.
Trochę tak. W Maggot Heart udało mi się dojść do własnej definicji sukcesu i tego, co tak naprawdę dla mnie znaczy. Jedni postrzegają to jako osiągnięcie wysokiego poziomu rozpoznawalności, inni jako ciągłą pogoń za czymś, czego nie potrafią zdefiniować - u mnie sprawa wygląda jeszcze inaczej - chodzi o niezależność. Pragnę mieć kontrolę nad wszystkimi działaniami, w których uczestniczę. Nie chcę, by ktoś grzebał w tym, co robię i diametralnie to zmieniał, tym bardziej, że zespół radzi sobie naprawdę dobrze.
Maggot Heart to zespół, ale czy stawiasz Olivię Airey i Uno Bruniussona na równi ze sobą?
Początkowo Maggot Heart funkcjonował przede wszystkim jako jednoosobowe przedsięwzięcie, dopiero z biegiem czasu przeistoczył się w zespół, ale tak czy siak to mój projekt, więc mam w nim najwięcej do powiedzenia. Dyskutowaliśmy na ten temat z Olivią i Uno wiele razy, dlatego wszyscy wiemy, na czym stoimy, a w konsekwencji nie dochodzi do żadnych niedopowiedzeń. Prawie w każdej kapeli jest ta konkretna osoba, która ma silnie zarysowaną wizję i kierunek, w jakim chce podążać, a ja jestem właśnie taką jednostką w Maggot Heart.
Podczas tras koncertowych wszyscy traktujemy siebie na równi i w życiu nie nazwałabym Olivii i Uno muzykami sesyjnymi czy osobami z doskoku. Są naprawdę cudowni. Na poziomie kompozytorskim sprawy prezentują się nieco inaczej - Maggot Heart działa w oparciu o mój koncept, a wiadomo, że nikt inny nie będzie miał takich samych pomysłów jak ja. Trudno mówić też o równości, bo obydwoje są nieporównywalnie lepszymi instrumentalistami ode mnie [śmiech]. Jesteśmy jak mała rodzina, nie zachodzi u nas relacja w rodzaju szefa podpierającego się sługusami. Kiedyś byłam bardzo zamknięta na innych, bardzo nieufna, starałam się nie dopuszczać prawie nikogo do swoich przedsięwzięć, teraz patrzę na to inaczej.
Co spowodowało, że stopniowo przeszłaś przez ten proces?
W Maggot Heart była to kwestia lojalności i czasu. Olivia zagrała każdy koncert od początku istnienia kapeli, Uno podobnie - tylko przy pierwszych paru występach musieliśmy znaleźć za niego zastępstwo, bo miał zapchany kalendarz. Trudno dziś o tak wiernych ludzi, którzy chcą, by zespół rozwijał się, a jednocześnie robią maksymalnie wiele, by pomóc i dają z siebie wszystko, nie oglądając się za kasą czy innymi profitami. Jeśli trafiasz na kogoś takiego, powinieneś zrobić wiele, by zatrzymać go przy sobie, bo to prawdziwy skarb.
Nie znoszę zawodów, na jakie musiałam się decydować i mam szczerą nadzieję, że już nigdy nie będę musiała ich wykonywać. Stałam za barem, pracowałam w sklepie i sprzątałam - dosłownie szorowałam kible na błysk - a wszystko to w celu życia na jakimś tam poziomie i uzyskania środków do tworzenia muzyki.
Jeszcze przed pandemią mówiłaś, że wolisz głodować niż wykonywać zawód, do którego nie czujesz się powołana, ale czy w momencie uderzenia koronawirusa, kiedy życie z muzyki było niemożliwe, wciąż byłaś wierna temu podejściu?
Podejmowałam w życiu wielu chujowych prac - nie jestem kapryśną księżniczką siedzącą na tronie, która unika pracy jak ognia. Po prostu nie znoszę zawodów, na jakie musiałam się decydować i mam szczerą nadzieję, że już nigdy nie będę musiała ich wykonywać. Stałam za barem, pracowałam w sklepie i sprzątałam - dosłownie szorowałam kible na błysk - a wszystko to w celu życia na jakimś tam poziomie i uzyskania środków do tworzenia muzyki.
Na szczęście w Niemczech żyje mi się dużo łatwiej, tutejszy rząd robi bardzo wiele, by pomagać freelancerom. Pracowałam wprawdzie przy sprzątaniu w trakcie pandemii, ale państwo zapewniało wsparcie finansowe, które umożliwiło mi utrzymanie się na powierzchni. Kiedy jesteś niezależnym muzykiem, takie inicjatywy są jak tlen. Naprawdę kocham ten kraj, nigdy się na nim nie zawiodłam. Szwecja też jakoś sobie radzi pod tym względem, istnieje zresztą stereotyp odnośnie łatwego życia muzyka w Skandynawii, ale kiedy uderzył koronawirus, nie wyglądało to zbyt różowo.
Czy wykonywanie tych nieprzyjemnych zawodów uczyniło cię silniejszą, czy tylko wzmocniło frustrację?
Na pewno umocniło mój światopogląd. Odkąd pamiętam, nienawidzę marnowania czasu i jeśli nie chcę czegoś robić, staram się od tego uciekać, a nawet jeśli już muszę się za coś takiego zabrać, to nie działam prosto z serca. Jestem wręcz chorobliwie uparta, co może rodzić pewne komplikacje, ale w ogóle tego nie żałuję. Nazwałabym siebie osobą postrzegającą wiele rzeczy zero-jedynkowo. Albo angażuję się w coś całą sobą, albo w ogóle.
Od lat interesujesz się dziennikarstwem muzycznym, przez jakiś czas publikowałaś na pełen etat dla Svenska Dagbladet - jednego z największych szwedzkich dzienników. W Polsce robienie tego w wymiarze innym niż hobby jest prawie niemożliwe, czy kraje skandynawskie bardziej pomagają młodym dziennikarzom?
Zaczęłam pisać w wieku czternastu lat, a potem wszystko popłynęło samo - w liceum publikowałam sporo tekstów, by następnie przerzucić się na dziennikarstwo w wymiarze pełnoetatowym. Oczywiście jako freelancerka. Pisywałam dla wielu różnych szwedzkich magazynów muzycznych, a po drodze trafiła się Svenska Gabladet, więc zajmowałam się pisaniem przez mniej więcej dwanaście lat i dawałam radę. Często wysyłano mnie na koncerty w celu sporządzenia z nich relacji, a dodatkowo mogłam pisać o metalu. Co prawda nie zawsze dostawałam przestrzeń do opowiadania o najbardziej niszowych rzeczach na świecie, ale mogłam robić coś więcej niż wyłącznie komplementować Metallikę [śmiech]. Uważam jednak, że w ciągu ostatniej dekady poziom dziennikarstwa muzycznego mocno spadł. Może przesadzam, bo teraz nie jestem w to aż tak zaangażowana, ale nie wiem, co mogłoby zmienić moją opinię.
Dlaczego poziom jest obecnie tak niski?
Dzisiaj prawie każdy, nawet najbardziej zwyczajny zespół na świecie, zbiera laury i nikt nie wie, z jakiej okazji. Brakuje mi w tym jakiegoś ostrza krytyki, wypunktowania wad, jeśli istnieje taka konieczność - wszystko stało się ładne, gładkie, grzeczne i pozbawione wyrazu. Nie wiem, jak sprawy mają się w Polsce, ale w Szwecji kiedy jesteś właścicielem średniej wielkości wytwórni, musisz płacić magazynom za reklamę, dzięki czemu dostajesz trochę miejsca na ich łamach, a w pakiecie oczywiście pozytywną recenzję. Ten system sprawia wrażenie dosyć skorumpowanego. Dodatkowo wszędzie czytasz o tych samych zespołach, nic się nie zmienia. W przypadku niektórych magazynów wiesz, co ukaże się w danym numerze jeszcze przed zobaczeniem okładki. Nie ma miejsca na żadne nowości. Te same typki jeżdżą na te same festiwale, poklepują się wzajemnie po plecach i przynudzają do granic możliwości. Faceci piszą o facetach, kobiety są spychane na boczny tor.
Podziemna scena działa jak banieczka - wszyscy są znajomymi wszystkich, więc dziennikarze mają obawy przed napisaniem krytycznej recenzji, bo inaczej kolega z zespołu będzie obrażony.
Dokładnie tak - to daje dużo do myślenia, brakuje w tym niezależności i wyrażania własnej opinii. Dziennikarze muzyczni są dosyć koniunkturalni, piszą tak, jak wypada, a nie tak, jakby chcieli. Jestem fanką oldschoolu - długie historie, chęć dowiedzenia się czegoś nowego o artyście, a przede wszystkim pasja.
Trudno dowiedzieć się czegoś nowego o artyście, skoro znaczny procent rozmów to zestaw tych samych pytań o inspiracje i pracę w studiu.
Owszem i myślę, że przez rzeczy tego typu straciłam zapał do dziennikarstwa. W pewnym momencie uznałam ten zawód za niepotrzebny, dlatego wycofałam się. Kim jestem, by siedzieć wygodnie w fotelu i krytykować innych?
Jak sama wspomniałaś, przeprowadziłaś się ze Szwecji do Berlina - uważasz, że to przełomowa decyzja w twoim życiu? Mam wielu znajomych z Polski, którzy nawet mimo początkowych trudności, uznali przenosiny do stolicy Niemiec za najlepszą życiową decyzję.
To jedna z najważniejszych decyzji, jakie podjęłam - obecnie mieszkam w Berlinie dłużej, niż mieszkałam w Sztokholmie i nie planuję przenosin w najbliższym czasie. Jestem tu już od dziesięciu lat, nie mam na co narzekać, a Niemcy mają na mnie zbawienny wpływ. Czuję się w tym miejscu tak, jakbym zawsze w nim mieszkała i nie wyobrażam sobie życia gdziekolwiek indziej.
Maggot Heart wystąpi 10 października w Poznaniu, 11 października w Gdańsku i 12 października w Warszawie.
fot. Alexandra Maciá (1), Christoph Lindemann (2, 3)