Obraz artykułu Seweryn: Zrzuciliśmy z siebie ciężar obcowania z własnymi myślami

Seweryn: Zrzuciliśmy z siebie ciężar obcowania z własnymi myślami

Seweryn wraz z zespołem udowadniają, że da się ciekawie opowiadać o rzeczach codziennych, o ile jest to opakowane w interesującą formę. Grają różnorodnie, potrafią trafić w serca słuchaczy, a w tekstach ujmują historie, które każdy z nas mógł przeżyć i pytania, które chcielibyśmy zadać światu. O granicy dorosłości, nowym albumie i nieprawdopodobnych historiach rozmawiam z wokalistą Sewerynem Łysiem i perkusistą Stefanem Głośnikiem.

Natalia Ławska: Okładka "Kieszeni pełnej niczego" to obraz wielkiej lodówki świecącej w kierunku miasta - skąd ten pomysł?

Seweryn Łyś: Głośnik to jedna z pierwszych osób wtajemniczonych w proces tworzenia albumu, odpowiada między innymi za okładkę. Ukryliśmy w niej jedenaście symboli, każdy przyporządkowany do jednego z numerów. Stefan dostał zlecenie sklecenia surrealistycznej mozaiki z tych - uprzednio długo przygotowywanych - elementów. Poza tym miał wolną rękę, nie pamiętam w sumie, kiedy narodził się pomysł z lodówką.

 

Stefan Głośnik: Motyw lodówki wydawał się na swój sposób fajny. Dzięki projektowaniu tej okładki poznałem bliżej Seweryna, wcześniej tylko się mijaliśmy. Nasza pierwsza rozmowa telefoniczna trwała trzy godziny - zaczęliśmy od Herbiego Hancocka, a motyw lodówki powstał gdzieś po drodze. Ważnym elementem jest to, że okładkę wykonałem techniką malarską, na płótnie, co miało oddać klimat płyty. Seweryn miał w głowie paletę barw - ciemna, zgniła zieleń i chłodne tony. Ja z kolei wkręciłem się w śledzenie fotografów ulicznych na instagramie, wtedy te barwy były akurat modne. Ta zieleń strasznie utkwiła mi w głowie. Zacząłem kleić okładkę, chciałem zmierzyć się z narzuconą estetyką, wpleść w to krajobraz miejski, a przy okazji wkręciłem się w "uniwersum" albumu.

Jeden z kawałków opowiada o zmaganiach z zaburzeniami odżywiania, inne o różnych historiach z życia Seweryna - któregoś dnia przypadkowo ułożyłem w głowie, jak ma to ostatecznie wyglądać. Bazą jest wielka lodówka, zielonkawa poświata i Seweryn jadący na rowerze w jej kierunku. Odcienie i symbolika światła ciekawiły mnie. Światło lodówki można interpretować na wiele sposobów - to może być "przyłapanie" na kolejnym zaglądaniu do jej środka i związane z tym poczucie winy. Ewentualnie lodówka to nowe "serce domu".

Jazda na rowerze to nawiązanie do spalania kalorii?

S.Ł: W tym przypadku nie, odnosi się to do historii z mojego życia - musiałem w środku zimy przejechać pewien dystans rowerem, śpiewam o tym w utworze "Epitafium". Rower to dobry trop, przypomniałem sobie, że mieliśmy szalony plan na preorder płyty. Chcieliśmy kupić starego składaka, Wigry 3 albo coś podobnego, rozłożyć go na części i do każdego pakietu dołączyć po jednej. Wywołalibyśmy wśród fanów potrzebę zrzeszenia się, w końcu rower trzeba jakoś złożyć. Planem żyliśmy przez jakieś dwadzieścia minut, ale to nie ten budżet [śmiech].

 

S.G: Znalazłem w garażu po dziadku właśnie taki rower, nawet kolor się zgadza, mieliśmy użyć go w klipie, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Pomysłów mieliśmy dużo. Rozmach "w głowie" gaszony był jednak przez warunki oraz skalę, na jaką działamy.

 

S.Ł: Siłą rzeczy niezależny debiut ma ograniczenia, które ciężko przekroczyć.

 

Nie czujecie, że jednak niezależny debiut pozwolił wam na bardziej kreatywne i swobodne podejście?

S.Ł: To istotne pytanie w momencie, kiedy kończymy drugą płytę. Trzeba się zastanowić nad tym, w którym miejscu kończy się niezależność, a kiedy należy iść dalej. Dylemat typu "zal" czy "niezal" [śmiech] . W którym momencie mamy reprezentować kogoś albo kiedy ktoś powinien przejąć część naszych dotychczasowych zadań? Uroki wolności to pełna decyzyjność w sprawie rozwoju zespołu, ale są też mankamenty, na przykład management bez wykształcenia w tym kierunku. Na szczęście mamy Dawida, managera koncertowego, który zdejmuje z nas część stresu. Kłamstwem byłoby, gdybym powiedział że odcinamy się od możliwości współpracy z wytwórnią i będziemy niezalowi do końca świata. Przy pierwszym albumie po prostu nie otrzymaliśmy odzewu od żadnej wytwórni, ale nie przejąłem się tym - nasz debiut nie potrzebował siły zewnętrznej, aby przetrwać. Byli odbiorcy, były koncerty. Przy drugiej płycie pojawił się dylemat - czy wysyłać? A jeżeli tak, to komu?

Jak oceniasz potencjał nowego albumu pod tym względem i jak patrzysz teraz na debiutancki materiał?

S.Ł: Jedno wydawnictwo wyraziło opinię, na którą trochę się obraziłem, po jakimś czasie zrozumiałem, o co chodziło. Opisano wtedy "Kieszeń pełną niczego" jako materiał demo. Nie docierało to do mnie na początku, musiałem sobie to "przefiltrować". Na tamten moment to było sto procent wykorzystanie stu procent moich możliwości i umiejętności. Z perspektywy czasu wiem, czemu nazwali to demówką - na tamten moment nie mieliśmy z Ajzeją [producenta], wystarczających narzędzi i tak dobrze wypracowanego workflowu jak teraz. Przy nowym albumie postawiliśmy na pełnię brzmienia, większy rozmach. Jeśli o debiucie mówiono, że był "wyszeptany", to z kolejnym albumem jest wręcz przeciwnie.

 

Czy ostatnio wydana płyta instrumentalna to przedsmak tego albumu?

S.Ł: Akurat "Melodie 1" to zbiór instrumentali-odrzutów nagranych wyłącznie przeze mnie. To taki pomost między pierwszą a drugą płytą. Sama nazwa albumu jest bardzo "zeszytowa".

 

Skoro na debiucie rozprawiacie się z wkraczaniem w dorosłość, to czy drugi album jest już w pełni dojrzałym tworem?

S.Ł: Na pewno. "Kieszeń pełna niczego" to zauważenie, że w codzienności coś nie gra, bywa chaotycznie, przeszłość nas goni, ale nadchodzi coś nowego. To zrzucenie z siebie ciężaru obcowania z własnymi myślami, przeżyciami, traumami, nareszcie wyjście i patrzenie na świat wokół. Inna sprawa to fakt, że debiut pozwolił mi udowodnić sobie, że umiem napisać i wydać album. Teraz mam przy sobie jeszcze więcej zdolnych ludzi, oprócz producenta trzech innych muzyków - cztery energie.

 

S.G: "Kieszeń pełna niczego" to rozprawianie się z dorosłością, a to nierówna walka - stoisz z mieczem i próbujesz się z czymś zmierzyć i do końca się to nie udaje. Jest w tym bardzo dużo osobistych odczuć. Mam wrażenie, że druga płyta jest zupełnie inna, ułożona emocjonalnie. Seweryn rozprawił się już z dorastaniem. Debiut był skupiony na nim, dotyczył konkretnych wydarzeń z życia, teraz będzie bardziej uniwersalnie. Łatwo złapać się na tym, że czujesz to samo, o czym mowa w którymś z tekstów. Na samym początku drugiego albumu Seweryn porusza problem, który może dotyczyć każdego z nas. Jest bardziej uniwersalnie. Sporo czerpaliśmy z dziwnych historii przeżytych wspólnie, jako zespół.

Jest wśród nich jakaś szczególna, wyjątkowa historia?

S.G: Najświeższa dotyczy występu na jednym z festiwali tego lata. Parę tygodni temu szliśmy z jednego jam session na drugie i zrobiliśmy przystanek w Żabce. Spotkaliśmy jednego gościa, nastąpił tak zwany vibe check i - jak się później okazało - był obustronny.

 

S.Ł: W powietrzu czuć było dwie opcje - albo będą się bili, albo się zaprzyjaźnią [śmiech].

 

S.G: Zaczęło się od żartu o żappsach jako kryptowalucie, potem padło pierwsze zdanie w naszą stronę: Ej, wyglądacie jakbyście grali w zespole. Od słowa do słowa przeszliśmy do rozmowy o naszej muzyce, wspólnym "uniwersum", z tego wynikło zaproszenie na zagranie na festiwalu jeszcze tego lata.

 

S.Ł: Inna historia dotyczy "sklejenia" naszego zespołu - wziąłem trzy osoby z zupełnie innych światów. Głośnika znałem jako twórcę okładki pierwszego albumu, kiedyś powiedział mi, że chciałby gdzieś grać na perkusji. Z Adamem znam się z "czasów jazzowych", występowaliśmy razem w teatrze i próbowaliśmy kiedyś założyć zespół neo-soulowy, a z Antkiem przyjaźnię się od najmłodszych lat, od szkoły muzycznej. Na początku się martwiłem, ale gdy po godzinnej próbie spędziliśmy drugie tyle na rozmowie, wytworzyła się więź i nasze wspólne poczucie humoru. Wiedziałem, że to właściwe osoby we właściwym miejscu.

 

S.G: Czasami kiedy myślę o tym, że jeszcze lekko ponad rok temu nie było w moim życiu Seweryna, perkusji i innych, to czuję się dziwnie.

Od kiedy grasz na perkusji?

S.Ł: Zaczął się zespół, on zaczął grać na perkusji.

 

S.G: Łącznie półtora roku, wcześniej znałem tylko podstawy podstaw. Na początku trzeba udawać, że wiesz co robisz [śmiech]. Ważne jest, żeby grać i wyzbyć się surowej oceny względem samego siebie.

 

S.Ł: Mnie nauczyła tego szkoła muzyczna, wyrobiłem sobie pancerz na wszelką krytykę.

 

Uważasz, że to cię ograniczyło, czy jednak pozwoliło się zbuntować?

S.Ł: Pod koniec szkoły było ciężko, wtedy też przerzuciłem się na granie jazzu. Tak czy siak wykształcenie muzyczne wyszło mi na dobre. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie miało to na mnie wpływu. W którymś momencie zaczęło mi jednak przeszkadzać to ograniczenie do klasyki, hermetyzm panujący w szkołach muzycznych, zabijanie kreatywności.

 

Na nowym albumie będzie więcej jazzu?

S.Ł: Nasza muzyka sama w sobie ma niewiele wspólnego z jazzem, ale jakby się zastanowić nad "profilem psychologicznym" naszego zespołu, to ten gatunek jest kluczowy, każdy z nas z nim obcuje. Jazzem się rozgrzewamy, słuchamy go, zdajemy sobie sprawę, że muzyka to twór "plastyczny". Jako "reżyser" projektu nieco blokuję nasze zapędy do improwizacji, ale i tak wychodzi nam to na dobre. Gdyby dać Adamowi wolną rękę, otrzymalibyśmy ośmiogodzinną wersję albumu z każdą możliwą aranżacją [śmiech]. Uczymy się selekcji tego, co faktycznie mieści się w ramach projektu.

 

S.G: Koniec końców decyzje zawsze należą do Seweryna - on jest głową zespołu, ma konkretną wizję. To "reżyser", a my akceptujemy swoje role w pełni. Oczywiście zero w tym wszelkiego despotyzmu.

Czy ta wizja jest plastyczna, czy bardzo spójna? Wyjście poza nią zostawiasz sobie na inne projekty?

S.G: Według mnie Seweryn stawia na spójność. Rok temu zrobiliśmy świetną aranżację "Kilokalorii", brzmiała trochę jak jakieś rockabilly, ale została odrzucona.


S.Ł: Wyszła poza to, co ten utwór miał przekazywać. Trudno zagrać w ten sposób numer, który mówi o niezdrowych relacjach z jedzeniem. Czasami jednak mały krok poza wizję bywa interesujący, jeden utwór gramy wyłącznie w Gdańsku, takie oczko puszczone w kierunku lokalsów. Na ostatnim koncercie polecieliśmy i wyszło coś pomiędzy Daft Punk a Molchat Doma.

 

To impresjonizm który pojawia się w opisach waszego stylu?

S.G: Trochę tak, poddanie się chwili. Mamy tak, że najlepsze pomysły rodzą się na dwa, trzy dni przed koncertem. To stała tendencja.

 

S.Ł: Najwięcej stresu kosztuje mnie zapamiętanie, co właściwie mamy zagrać na koncercie, po rzuceniu jakimś pomysłem chwilę przed. Ale to trochę moja wada, czasem zbytnio się angażuję w bycie frontmanem, lekko wypadając z roli grajka.

 

Jak patrzysz na bycie frontmanem?

S.Ł: Podoba mi się to, czuję że mam dostęp do sfery innej niż sami muzycy. Przeżywam każdy koncert inaczej, mam odmienne spojrzenie, do którego nie ma się dostępu bez mikrofonu. Mam porównanie z występowaniem jako instrumentalista i faktycznie nie da się występu przeżywać w takim samym wymiarze jak z pozycji frontmana. Są też różne ciekawe momenty - pamiętam świetnie zagrany od strony technicznej koncert, podczas którego nie było jednak tej energii między nami a publiką, trochę mnie to zasmuciło. Dzięki słowom mam dostęp tam, gdzie muzyka nie sięga.

 

Nawiązując do tytułu kawałka "Kilka pytań do poety", jakie byś zadał i komu konkretnie?

S.Ł: Ten utwór nie dotyczy wyłącznie poety, jest nieco szerszy. Powiedziałbym, że bardziej o "kilku pytaniach do osoby tworzącej". To były pytania, które pojawiły się kiedyś w mojej szesnastoletniej głowie, rozumiałem coraz więcej, pisałem teksty. To bardziej dialog pomiędzy twórcą a odbiorcą. Odpowiadając jednak, spytałbym Jima Morrisona czy serio nie bał się węży na pustyni...

 

fot. Natalia Ławska


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce