Natalia Ławska: Pochodzicie z różnych zakątków Europy i gracie post-punk najbardziej zbliżony do klasycznego, industrialnego klimatu. Które z miast, w jakich żyliście najbardziej "słychać" w waszej muzyce?
Sergiusz Maruniak: Wydaje mi się, że najbardziej Lwów. Mieszkałem w dzielnicy, gdzie jest mnóstwo wielorodzinnych, kilkupiętrowych bloków - to takie najbardziej postradzieckie rejony. Jest we Lwowie zabytkowa część miasta, ale przede wszystkim panuje tam właśnie post-sowiecki klimat.
Mikołaj Ożerski: Dla mnie najbardziej post-punkowy jest Sopot.
Sopot? Jak wpasować tam post-punk?
M.O: Poznałem tam Sergiusza i ludzi z zespołu [śmiech].
S.M: Widzę to tak - idziesz po Monciaku w długim płaszczu, ze słuchawkami w uszach, leci post-punk, a ty mijasz tłum radośnie bawiących się ludzi. Jesteś w tym sam.
Jeżeli chodzi o Lwów, to patrzysz na niego raczej z nostalgią czy raczej jesteś krytycznie nastawiony?
S.M: To jednak bardziej nostalgia, ale wyjechałem stamtąd i raczej nie zamierzam wracać w najbliższym czasie. Oczywiście Lwów ma wiele wad, ale wspominam go dobrze - dorastałem tam. Pierwsze zespoły, koncerty... Zanim przyjechałem do Trójmiasta, wszystko działo się właśnie tam.
Czym różni się scena muzyczna Lwowa od Trójmiejskiej?
S.M: Różnica polega na tym, że we Lwowie jest mniej możliwości rozwoju. Więcej rzeczy działa na zasadzie DIY - na przykład scena hardcore'owa. Jeszcze w latach 2013-2016 po zagraniu gdzieś koncertu, miejscówka niedługo później była zamykana. Zbierała się większa, bardziej alternatywna ekipa, to było totalne podziemie, ale komuś prędzej czy później zaczynało przeszkadzać. W Trójmieście widzę większą otwartość, a nawet miejscami wsparcie.
Zmierzam do specyfiki waszego zespołu - jesteście zróżnicowani pod względem pochodzenia, kultury, muzycznie, jak przebiega u was komunikacja?
M.O: Mamy to szczęście, że Sergiusz nas trzyma w ryzach [śmiech].
Aleksandra Joryn: Fajnie mieć lidera, ale czasami dochodzimy do kompromisu na drodze kłótni.
Jak wygląda ta droga?
M.O: Kłócimy się, ale na końcu wszyscy siebie doceniamy. Ja jestem rock'and'rollowy i z Warszawy, nauczyłem się od Sergiusza grać post-punka, a on nauczył się ode mnie bluesa, jakoś się dopełniamy. To, co wychodzi nam w muzyce jest osobną kwestią. Sergiusz zaraził nas wizją post-punka, a ja nigdy nie grałem czegoś takiego.
Co to za wizja?
S.M: To filtrowanie "awangardy", każdy może pokazać wiele, ale my postanowiliśmy zawężać to do minimalistycznej formy - prostej, ale nieoczywistej. Łapiemy równowagę pomiędzy groteską i psychodelią a prostotą typu "stopa-werbe" czy inne takie zagrywki.
M.O: To spojenie nastąpiło samoistnie. Muzycznie każdy z nas jest indywidualistą, czasami trudno się w tym odnaleźć. Balzam jest jak burzliwy związek, a my powoli go naprawiamy.
Jak udaje się wam "upchać" te wszystkie emocje i wizje w prostą ścieżkę muzyczną?
A.J: Dla mnie prostota jest najważniejsza, koniec końców za jej pomocą można przekazać więcej niż muzycznym "barokiem".
M.O: Każdy pokornie gra swoje partie, mamy wszystko skomponowane, forma musi być klarowna.
S.M: Mniej znaczy więcej. Brzmienie przebywa długą drogę od pomysłu do realizacji. Przepuszczamy ścieżki przez wiele efektów, wszystko w duchu DIY. Instrumenty muszą się dopełniać, bez choćby jednego elementu to nie byłoby już to samo. Niby można to zastąpić napierdalaniem, "ścianą dźwięku", ale właśnie - mniej znaczy więcej.
Nie macie słabości do improwizacji?
S.M: Jamujemy pod wymyślony wcześniej riff. Czasami jest tak, że siadamy i przesłuchujemy ponad dwugodzinne nagranie z jamu, z tego wybieramy jakiś kawałek czy nawet jeden element utworu i pracujemy nad tym.
Teksty w post-punku z reguły zahacza o wydarzenia bieżące - podejmujecie takie tematy?
A.J: Myślę, że Balzam polega na buncie wewnętrznym i zewnętrznym.
Przeciwko czemu?
A.J: Przeciwko wszystkiemu [śmiech]. Tak mi się wydaje. Ten bunt jest trochę teatralny i przerysowany.
Przechodziliście fazę młodzieńczego buntu?
M.O: Żyjemy w takich czasach, kiedy chcąc nie chcąc musisz być indywidualistą, a to wiąże się z buntem. Każdy tak ma, to naturalne. Ostatnio zagrałem riff basowy bardzo podobny do tego z "Forest" The Cure, później okazało się, że wcale nie brzmi tak super. Ułożyłem nowy, kompletnie po swojemu i lepiej zagrał, w naszym stylu. Każdy w Balzamie ma zresztą niesamowite pokłady własnej wiedzy.
Wiedzy opartej na znajomości gatunków, z jakich się wywodzicie?
Johnny Mazur: Kiedy zacząłem grać jako nastolatek, słuchałem głównie metalu i rock'and'rolla. Po skończeniu osiemnastu lat odkryłem jazz i muzykę klasyczną, przerzuciłem się z gitary na pianino. Teraz łączę wszystkie te naleciałości.
M.O: Słucham Snarky Puppy, jestem ich absolutnym maniakiem. Klarowność tych kawałków mocno do mnie przemawia. Michał [Gos] też gra czysto, siedzi we free jazzie i używa perkusji do robienia kosmosu. Siergiej używa z kolei wyobraźni i gitary.
S.M: Wiele czerpiemy z gotyku - styl ubierania się, tonacja molowa, makijaż .U mnie był jeszcze wpływ sowieckiego rocka gotyckiego, teksty o samotności, pesymizm, kryzys egzystencjalny. Posługuję się takimi motywami przy robieniu tatuaży. Nie zapominając o starej, klasycznej szkole - pierwsze numery tworzyliśmy z użyciem gitar akustycznych.
M.O: Balzam na początku był zupełnie unplugged [śmiech]. Żadnych syntezatorów, był tylko tani keyboard Casio do nauki. Wizja była od początku, później dokupiliśmy zabawki.
Premiera waszego koncept albumu "Zimne ognie" lada dzień, będzie więcej narzekania czy optymistycznych wizji?
A.J: Jak dla mnie, to narzekania. Jest pesymistycznie.
M.O: Krzyk, narzekanie, totalna melancholia, ale przekazane w groteskowy sposób. Można do tego skakać i tańczyć na koncercie.
S.M: Nawet jakby tu spadł meteoryt, to pozostaje tylko tańczyć i śpiewać.
Na co narzekacie? Sprawy osobiste czy zło całego świata?
S.M: Na relacje z innymi osobami, na samych siebie, na trudności psychiczne, miłość i samotność. Były też traumy. Ten album to sposób na wyplucie emocji niemożliwych do przepracowania, koniecznych do przełożenia na muzykę.
M.O: Jak mieliśmy słabsze momenty, to graliśmy agresywniej. Tu nie ma storytellingu, jest bardziej życiowo. Następna płyta będzie pozytywna [śmiech]. Czasami próby działają jak sesja terapeutyczna, ale jeżeli przyniesiemy za dużo syfu, to pozostaje tylko zmęczenie.
A.J: Może jest ten storytelling, ale bardziej przez pryzmat traumy. W połączeniu z groteską daje to ciekawe efekty. Bywa zabawnie, a nie przytłaczająco.
Czy ta groteska to przełamanie formy post-punka?
A.J: Trochę to jest jednak powiązane - ta teatralność, maksymalne przerysowanie.
S.M: Jak dla mnie, to trochę współczesne - ironia, post-ironia. W żadnym razie meta-ironia [śmiech]. To jest sposób na życie.
Czyli zostawiacie słuchacza z pozytywnym wrażeniem.
A.J: Każdy wyciągnie z tego to, co chce.
S.M: Można zastanawiać się nad naszymi tekstami, upychać nawiązania do nurtów filozofii, ale można też nie znać języka i słuchać wesołej melodyjki bez przekazu. Prawie jak w disco polo.