Obraz artykułu St. John: Czasami zespół jest swoim najgorszym wrogiem

St. John: Czasami zespół jest swoim najgorszym wrogiem

Członkowie Octopussy, Blindead czy The Shipyard mierzą się z singer-songwriterskim dusznym rockiem w stylu Nicka Cave'a albo Marka Lanegana? Na papierze brzmi świetnie, a w praktyce jest jeszcze lepiej, o czym będziecie mogli przekonać się na przykład podczas Soundrive Festival 2022. Przy tej okazji rozmawiam z Michałem Młyńcem - poruszamy tematy sukcesu, punktów wspólnych pomiędzy Polską a Słowacją i nauki.

Łukasz Brzozowski: Jak oceniasz wakacje w Słowacji?

Michał Młyniec: Naprawdę świetnie. Wybraliśmy się tam w piętnaście osób, dookoła sami znajomi i przyjaciele - czy to z zespołu, czy z innych stron - zestaw był doskonały. Ponadto góry w Słowacji wzbudzają zachwyt, polecam każdemu.

 

Często mówi się, że Słowacja jest państwem bardzo bliskim Polsce, znacznie bliższym niż Czechy.

Zgadza się, istnieje wiele cech wspólnych pomiędzy naszymi krajami, w oczy rzuca się przede wszystkim podział społeczeństwa na wierzących i niewierzących. Niestety widać w Słowacji podobne kolejki do kościoła jak u nas [śmiech]. Myślę, że wojujące podejście katolików narzucających innym swoją wiarę było jednym z powodów, przez które Czechy i Słowacja rozdzieliły się i poszły własnymi ścieżkami. Ci pierwsi to w dużej mierze ateiści żyjący w wyjątkowo laickim państwie.

 

Podobieństwa do Słowacji widać też w architekturze. W miasteczkach i wsiach, w których byliśmy, poczucie estetyki było zbliżone do polskich odpowiedników. Do tego panuje surowe prawo antynarkotykowe, zupełnie jak u nas. Najciekawsza jest jednak bariera językowa, której właściwie nie ma, bo z każdym na spokojnie można się dogadać, co cieszy o tyle, że Słowacy są bardzo towarzyskimi i otwartymi osobami. Możesz kogoś kompletnie nie znać, a i tak przywita cię z uśmiechem albo zapyta o nastrój - przyjemna sprawa.

St. John wystąpi podczas Soundrive Festival 2022 (9-13 sierpnia 2022 roku), więcej informacji TUTAJ.

 

Kwestia religijności jest ciekawa, bo rzadko słyszy się o kontrowersjach na międzynarodową skalę w przypadku Słowacji, a o wybrykach w Polsce bywa bardzo głośno.

Nie wiem, czy te tematy nie są nagłaśniane. Do mnie takie informacje nie dotarły, ale trzeba pamiętać, że tutejsze media w dużej mierze celują w tematy interesujące obywateli tylko naszego kraju - rządowe czy religijne sprawy do nich należą. Być może sytuacja w Słowacji nie uchodzi za ciekawą do tego stopnia, by opowiadać o niej w Polsce? To dość trudna sprawa, nie tak łatwo złapać odmienną perspektywę, jeśli żyjemy w zupełnie innym miejscu. Po prostu nie dysponuję wystarczającą ilością danych, żeby to stwierdzić. Wiem natomiast, że polski rząd próbuje kreować nas jako zbawców Europy przynoszących zgniłemu Zachodowi światło katolicyzmu, a raczej jego karykaturalnej wersji, podczas gdy w rzeczywistości jest bandą skorumpowanych fanatyków, którzy przynoszą nam wstyd na cały świat.

 

A co sądzisz o określeniu supergrupa?

Czasami sam go używam - zwłaszcza, gdy słyszę o gwiazdach ze Stanów, które łączą siły i zakładają nowy projekt. Niektórzy koledzy ironicznie uśmiechają się, kiedy słyszą to określenia, a niektórzy czują się z nim wręcz nieswojo, co wynika też z naturalnej skromności.

 

Ale tobie to nie wadzi.

Nie widzę w tym żadnego problemu, ale jednocześnie nie popadam w samozachwyt wynikający z takich haseł rzucanych pod adresem St. John. To po prostu miłe, że ktoś o nas tak mówi, choć myślę, że takiego określenia należałoby używać wobec zespołów z większymi osiągnięciami [śmiech].

 

Zapytałem dlatego, bo kiedy myśli się o St. John, w pierwszej kolejności do głowy przychodzą mi wasze personalia - każdy z was w różnym stopniu namieszał na trójmiejskiej scenie. Nie ciąży to wam?

Nie jest to w żaden sposób ciążące - póki co jesteśmy na tyle małym zespołem, że nie musimy się mierzyć ze zmasowanymi atakami fanów [śmiech]. Opublikowaliśmy do tej pory dwa utwory, więc przed nami wiele ciężkiej pracy.

Wasza muzyka ma pewien potencjał przebojowy. Co prawda mocno wisielczy, ale da się go wyczuć. Myślisz, że St. John może wystrzelić wysoko?

Podejrzewam, że może do tego dojść, ale szeroko rozumiany sukces jest rzeczą bardzo trudną do osiągnięcia. Składa się na to bardzo wiele czynników. Nauczony doświadczeniami z przeszłości, podchodzę do tego z rezerwą. Bycie częścią St. John to dla mnie super sprawa - ten zestaw personalny był dla mnie marzeniem, a nasze pierwsze koncerty napawają optymizmem, ale ogólnie jeszcze zbyt wcześnie na takie ocen. Pożyjemy, zobaczymy. Możliwe, że będziemy się podobać tylko naszym matkom i znajomym [śmiech]. Występowałem w zespołach, które były nośne, grały wiele koncertów i miały niemały potencjał, ale los tak chciał, że w sytuacjach bliskich prawdziwemu sukcesowi kapela okazywała się swoim największym wrogiem.

 

Co to znaczy?

Zespoły niestety dosyć często bywają autodestrukcyjne - pewnym osobom odbija od nadmiaru komplementów, widzą siebie jako gwiazdy i zwyczajnie odlatują. Psychika ludzi w kapeli to jedna z tych rzeczy, które bardzo trudno okiełznać. Każdy jest inny i nie każdy ma łatwy charakter. Niektórzy nie dają rady schować swojego ego do kieszeni albo uporządkować problemów życiowych. Depresja, która zbiera coraz większe żniwo, także bywa powodem destrukcji. Dochodziło do punktu krytycznego i grupa rozpadała się, choć wszystko wskazywało na to, że jest dobrze, a może być tylko lepiej.

Jak okiełznać ego? Zgaduję, że możesz coś o tym wiedzieć.

Wydaje mi się, że to kwestia o podłożu charakterologicznym. Po prostu nie mam ciągot, by gdzieś brylować i chwalić się sobą. Staram się utrzymywać równowagę. Wiem, nad czym jeszcze muszę popracować, co daje mi dużo mobilizacji. Przyjaciel powiedział mi kiedyś, że dla artysty najlepszą nagrodą jest droga. Nawet muzycy z największych kapel na świecie, mimo ugruntowanego statusu, ciągle coś zmieniają, poprawiają i chcą stawać się jeszcze lepsi, a przecież teoretycznie nie muszą, bo osiągnęli wszystko, czego pragnęli. Dla nich najważniejszy jest rozwój. Pochlebstwa ze strony innych oczywiście są miłe, ale nie stanowią celu samego w sobie.

 

Mówisz o rozwoju artystycznym, technicznym czy wizerunkowym?

O każdym z nich. Rozwój to wiele elementów składających się w całość. Przecież można spotkać na swojej drodze wyśmienitego muzyka, z którym trudno współpracować, bo ma jakieś problemy, bo nie zna innej wizji niż własna, bo jest neurotyczny albo wpada w megalomanię - historia zna takie przypadki. Po rozmowach ze znajomymi z branży utwierdziłem się w przekonaniu, że takie sytuacje są na porządku dziennym. Wydajesz fajnie przyjęty materiał na wejście, dookoła niego wytwarza się jakiś szum i wpadasz w megalomanię, odbija ci. Kiedy czytałem biografie Guns N' Roses czy The Rolling Stones, ciekawe wydawało mi się to, że oprócz masy fanów i imprez ci goście po prostu spotykali się razem i grali, pracowali nad muzyką. To jest najistotniejsze. Momenty autodestrukcyjne pojawiały się znacznie później.

 

Jak powiedziałeś, przeżyłeś sytuację, gdy twój dobrze prosperujący zespół rozpadł się na skutek źle dobranych osobowości - nosisz w sobie żal z tego tytułu?

Staram się nie nosić w sobie żalu, ale jak pomyślę, że ludzie uparcie popełniają te same błędy, które były popełniane wcześniej przez innych ludzi i które są dość dobrze udokumentowane w historii muzyki, to ręce mi opadają. Utrata lat pracy przez głupie i kuriozalne powody odbiera motywację, ale obrażanie się na cały świat byłoby bez sensu. Zupełnie tak, jakby rzuciła cię partnerka i uznałbyś, że od tego momentu wszystkie kobiety na świecie są złe. Jest to po prostu smutne i nie dotyczy tylko mnie - w ten sposób przepada wiele wartościowych rzeczy.

Wasze numery mają wyraźny singer-songwriterski sznyt przywołujący skojarzenia z późnym Nickiem Cavem albo Markiem Laneganem - czy przy tak intymnej i kameralnej stylistyce twórca musi nauczyć się hamować, by minimalizm nie przerodził się w efekciarstwo?

Zgadza się, bo w pewnym momencie wjechał nam perfekcjonizm. Pojawiły się pomysły, by coś poprawić, zmienić, zaaranżować na nowo i generalnie dłubać nad wszystkim dłużej niż potrzeba. Wychodzę z założenia, że jeśli coś jest fajne, należy to puścić w świat, a nie grzebać dla samego grzebania. Czas poświęcony na przesadne dopieszczenie gotowych numerów można przeznaczyć na pisanie nowych - jeszcze lepszych. Jak dotąd wydaliśmy zaledwie dwie piosenki, choć mamy materiał na znacznie większą ich liczbę, a przez drobnostkowość cały proces mocno się opóźnia.

 

Czyli można ciebie nazwać zespołowym głosem rozsądku.

Niestety tak.

 

Dlaczego niestety?

Bo takie podejście jest niepopularne. Artysta chce coś zrobić, ma jakąś wizję, aż tu nagle ktoś ściąga go na ziemię - to musi wyglądać niefajnie. Z drugiej strony ściąganie na ziemię może okazać się błędem, bo pomysł niespodziewanie okaże się bardzo dobry. Należy być bardzo ostrożnym w tej materii i stawiać na wyczucie.

 

To irytujące uczucie, kiedy twoim zdaniem wszystko gra i chcesz puszczać numer lub płytę dalej, a koledzy woleliby to jeszcze zostawić i trochę pogrzebać?

Może to być irytujące, ale nauczyłem się podchodzić do tego na miękko. Gdybym robił w kapeli nadmierne ciśnienie, nic dobrego by z tego nie wyszło. Będzie zrobione, jak będzie zrobione, najważniejsza jest muzyka.

 

Jak zespół z tak różnymi muzykami w składzie definiuje "fajność"? Ktoś mógłby powiedzieć, że fajny równa się niezły, ale nic więcej.

Wychodzę z założenia, że musi być w tym pewien pierwiastek geniuszu, piosenkowość i musi być to na tyle nośne, by podobało się szerszym grupom ludzi niż tylko banieczka najbliższych znajomych. Jeśli zespół chwyci za serce osoby zupełnie niezwiązane z naszym kręgiem towarzyskim, będzie to pierwsza oznaka daleko idącej fajności. Trudno stwierdzić, czy dany materiał spodoba się szerszej publiczności, zawsze jest to niespodzianką.

Geniusz to duże słowo, a dziś - w klęsce urodzaju, kiedy wszystko mamy na wyciągnięcie ręki - bardzo o tę cechę trudno.

To bardzo indywidualna sprawa - albo to masz, albo nie. Niektórzy potrzebują drugiej osoby, by w pełni uwolnić swój potencjał. Znani są gitarzyści, którzy czasami nie do końca radzą sobie w pojedynkę, a w duecie wszystko wychodzi im idealnie, uzupełniają się, występuje u nich dobra chemia. Trzeba ćwiczyć i próbować nowych rzeczy, chodzić na koncerty dobrych artystów, podpatrywać, słuchać różnej muzyki, unikać skupiania się tylko na własnym podwórku. Kochać to, co się robi. Bardzo dużo dało mi chodzenie na Open'era przez dobrych dwanaście lat, bo swoje tam zobaczyłem. Obserwowałem koncerty gwiazd z wysokiej półki, uczyłem się i dobrze bawiłem.

 

Inspiracje inspiracjami, ale chyba najważniejsze jest to, by iść za głosem serca.

Oczywiście, nie chodzi o odtwórstwo, a o coś, co cię ewidentnie poruszy. Przecież nawet artyści z bardzo wysokiej półki często przyznają, że trzeba kraść, ale jednocześnie dobrze ukrywać źródła pomysłów. Z każdego świetnego koncertu lub płyty można uszczknąć kawałek inspiracji i pracować nad swoim stylem.
 

Kiedy rozmawiałem z Bartoszem Hervym, powiedział mi, że przy pracy nad HaKaeL znaczenie miała nie tylko chemia w muzyce, ale także przyjaźń procentująca od lat. Coś mi podpowiada, że St. John działa na podobnych zasadach.

Jak najbardziej. W St. John wszyscy za sobą przepadamy, co wydaje mi się podstawą przy dobrym funkcjonowaniu zespołu. Nawet członkowie kapele, które osiągnęły ogromny sukces przyjaźnią się ze sobą, choć są wyjątki od reguły. Ostatnio czytałem, że sekcja rytmiczna Red Hot Chili Peppers praktycznie ze sobą nie rozmawia, mimo że grają razem już ponad trzydzieści lat.

 

fot. Bartosz Hervy


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce