Jarosław Kowal: Kiedy usłyszałem Newtown Aces po raz pierwszy, nie znałem kontekstu. Nie wiedziałem, kim jesteś i założyłem, że to po prostu kolejny nowy post-punkowy zespół z Wielkiej Brytanii, jakich pojawia się teraz mnóstwo. Faktycznie jednak jesteś kimś, kto narodziny punk rocka zna nie z legend, ale z własnych doświadczeń.
Barny Smyth: W 1977 roku miałem piętnaście lat i mieszkałem na granicy Londynu. Razem z kumplami chodziliśmy na wagary, co było nielegalne, i jeździliśmy pociągami na gapę, żeby dotrzeć do centrum. W tamtych czasach organizowano wiele popołudniowych koncertów - zespół grał wieczorny set, ale też jeszcze jeden w ciągu dnia, w okolicach szesnastej, z zamkniętym barem. Osoby poniżej osiemnastego roku życia mogły bez problemu wejść, bilety był tanie, każdy mógł zobaczyć wszystkie te znakomite zespoły, co było świetnym rozwiązaniem.
To faktycznie brzmi świetnie, szkoda, że ten pomysł nie przetrwał do współczesności.
Nie wiem, dlaczego zespoły przestały to robić. Nigdy nie zapomina się swojego pierwszego koncertu, a dla nas wszystkich to właśnie były te pierwsze doświadczenia.
Newtown Aces wystąpi podczas Soundrive Festival 2022 (9-13 sierpnia 2022 roku), więcej informacji TUTAJ.
Twoi rodzice nie mieli niczego przeciwko temu?
Pochodzę z bardzo artystycznej rodziny, niemal z hipisowskiej komuny. Nigdy tak naprawdę nie chodziłem do szkoły, rzuciłem ją kiedy miałem mniej więcej piętnaście lat. Mój tata był muzykiem, podróżował między innymi do Niemiec, Holandii czy Belgii, a ja zabierałem się z nim. Nosiłem jego gitarę, patrzyłem jak gra w folkowych klubach. Miałem może dwanaście lat, kiedy to wszystko się zaczęło. Był naprawdę świetnym muzykiem, a do tego fajnym i bystrym kolesiem. Ale to wszystko działo się jeszcze przed punkiem. Widziałeś serial "Pistol"?
Na razie tylko pierwszy odcinek.
Nie byłem na większości z koncertów, jakie tam pokazują, a Sex Pistols w ogóle nigdy nie widziałem. Zresztą tak naprawdę niewiele osób miało okazję zobaczyć Sex Pistols w tamtych czasach. W ostatnim odcinku pokazany jest jednak koncert The Pretenders w Marquee i na nim akurat byłem. Tak się składa, że na Soundrive Festival wystąpię dwa dni po moich sześćdziesiątych urodzinach, a do Polski przylecę dokładnie w dniu urodzin. Faktycznie więc widziałem na własne oczy, jak powstawał punk i to doświadczenie zostało ze mną na zawsze. Nigdy nie widziałem niczego podobnego. To było coś innego.
Jeżeli byłeś bardzo dobrym muzykiem, w tamtym okresie miałeś właściwie tylko jedną możliwość. Wszyscy najlepsi grali punk rocka. Najlepsi perkusiści, basiści, gitarzyści zamiast grać jazz czy pop, dołączali do punkowych czy post-punkowych zespołów, bo właśnie tam powstawała naprawdę ciekawa sztuka. To była epoka wybitnych twórców grających w nadzwyczajnych kapelach. Czy to Topper Headon z The Clash, których nie jestem wielkim fanem, ale jego jako perkusistę cenię, czy John McGeoch i John McKay z Siouxsie and the Banshees, czy Billy Duffy z The Cult. Każdy z nich mógł zajmować się wszystkim, czym tylko by chciał, ale przyciągała ich właśnie ta muzyka. Dawała pole do poszukiwań, a w dodatku wszystko działo się w tym środowisku bardzo, bardzo szybko.
Jeżeli obejrzysz "Pistol", to myślę, że przede wszystkim zauważysz, w jak zawrotnym tempie funkcjonował ten świat. Wszystko, co się tam dzieje rozgrywa się w ciągu kilku miesięcy, a później Pistols zniknęli i pozostawili po sobie ogromną próżnię. Czuliśmy tę pustkę, ale jednocześnie byli inni. Było na przykład bardzo rock'n'rollowe, trochę stonesowe The Clash grające w bardzo amerykańskim stylu, poruszające bardzo polityczne tematy na dość płytkim poziomie, a z drugiej strony były kapele pokroju Crass albo Killing Joke, pojawiały się elementy anarchistyczne, elementy gotyckie. Mnie najbardziej pociągały te pierwsze.
Chyba nie przepadasz za The Clash?
Na pewno nie jestem ich wielkim fanem i nigdy nie trafiała do mnie ta cała americana. W pewnym momencie dało się wyraźnie wyczuć podział publiczności, a mi było bardziej po drodze chociażby z Crass. Po raz pierwszy zobaczyłem ich zupełnie przypadkowo na festiwalu. Ktoś dał mi wtedy coś do zjedzenia w czym - jak się okazało - były halucynogenne narkotyki, a miałem dopiero szesnaście lat. Niczego wtedy nie brałem, to było kompletne zaskoczenie. W pewnym momencie przebudziłem się w środku nocy i akurat na scenie było Crass, z całym tym chaosem, jaki towarzyszył ich występom - to był jeden z najlepszych koncertów w moim życiu. Nie myślałem tak o nim wtedy, ale wspomnienie o nim zostało ze mną na całe życie.
Zawsze postrzegałem rock jako coś przeładowanego testosteronem, bardzo męskiego, narcystycznego i nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Nie twierdzę, że The Clash nie ma na koncie żadnych dobrych utworów, ale The Beatles też mają dobre kawałki, a raczej ich nie słucham. Poza tym zwracałem uwagę na ciekawych basistów, a Banshees, Killing Joke czy Crass mieli niesamowitych basistów, którzy tworzyli fascynujące, dziwne dźwięki. To do mnie trafiało najmocniej i nadal tak jest.
W przeszłości jeździłeś w trasy również jako techniczny, muzyka była nie tylko pasją, ale też twoją pracą. Nie mogłem jednak znaleźć żadnych informacji o twoich poprzednich zespołach, Newtown Aces jest pierwszym?
Byłem w wielu zespołach, ale wtedy w Londynie każdy był w kilku. W szczytowym momencie grałem chyba w sześciu naraz. Wszystko wzajemnie się przenikało, każdy chciał próbować różnych rzeczy, więc raz grało się podczas sesji Johna Peela dla trochę szerszej publiczności; następnego dnia dla kogoś z już znanej kapeli, kto zakładał nową; kolejnego jeszcze coś innego. Razem z jeszcze jednym kolesiem, Nickiem Burtonem - który teraz przygotowuje wszystkie grafiki Newtown Aces, a wcześniej zrobił sporą karierę razem z The Orb albo Juno Reactor - stworzyliśmy sekcję rytmiczną i graliśmy z przeróżnymi osobami. Kiedy ktoś przygotowywał program telewizyjny albo potrzebował sekcji na koncert, wpadaliśmy na ten jeden występ, a później robiliśmy coś innego. Mieliśmy też własny zespół, ale do niczego tak naprawdę nie doszedł. W końcu tak się historia potoczyła, że zacząłem jeździć w trasy jako techniczny i naprawdę to uwielbiałem. Było z tym znacznie mniej pierdolenia się niż z zespołem. Zjeździłem w ten sposób cały świat i zajmowałem się tym na naprawdę wysokim poziomie.
Pomiędzy tobą dzisiaj a tobą z początku lat 80. istnieje duża różnica?
Uważam, że jestem dokładnie tą samą osobą. Na pewno jestem bardziej pewien siebie, ale okazuje się, że istnieje wiele podobieństw w byciu sześćdziesięciolatkiem i w byciu dwudziestolatkiem. W obydwu przypadkach nie przejmujesz się aż tak bardzo przyszłością. Po sześćdziesiątce wiesz już, że raczej nie będziesz premierem, raczej nie dostaniesz Pokojowej Nagrody Nobla i tak dalej. Zostaje ci po prostu to, co lubisz i równie dobrze możesz się przy tym dobrze bawić. Tak samo jest w okolicach dwudziestki - nie myślisz o tym, co będzie, skupiasz się na zainteresowaniach. Nadal mam pracę, ale obecnie większość czasu poświęcam tworzeniu muzyki i spacerom z psem.
Różnica może być taka, że kiedy miałeś dwadzieścia lat, punk jeszcze był świeżym zjawiskiem, a teraz często padają głosy, że punk rock umarł. Jest w tym ziarno prawdy?
"Punk" to bardzo szerokie określenie i dla różnych osób ma rożne znaczenia. Dla mnie nigdy nie usunął się w cień, to bardziej styl życia niż muzyka, bardziej pewien rodzaj moralności. Zawsze istniały zespoły, które robiły coś niesamowitego i miały właściwą postawę. Nawet Rammstein ma właściwą postawę albo Osees, choć grają zupełnie inna muzykę. To nie jest tak, że trzeba koniecznie nosić irokeza, sam nigdy go nie miałem, podobnie skórzanej kurtki z naszywkami z nazwami zespołów. Nie potrzebujesz tego, żeby być punkiem. Potrzebujesz specyficznego podejścia do życia, według mnie bardzo zdrowego.
Anarchia to piękna idea, ale raczej nie po urzeczywistnieniu, co nie znaczy, że nie może być bliska twojemu sercu. W końcu to idea skrajnego rodzaju wolności.
Mam wrażenie, że dzisiejszy post-punk od tego z początku lat 80. odróżnia zastąpienie gniewu i wzywania do walki rozczarowaniem i zrezygnowaniem.
Tak może być, ale takie podejście oznacza pogubienie się. Anarchia to piękna idea, ale raczej nie po urzeczywistnieniu, co nie znaczy, że nie może być bliska twojemu sercu. W końcu to idea skrajnego rodzaju wolności. W latach 60. wszyscy hipisi mówili o dawaniu radości i miłości, ale to też nigdy nie wypaliło, więc dlaczego punk miałby być oceniany przez pryzmat tego, czy zmienił świat? Na pewno udało mu się zmienić otoczenie dla kogoś takiego jak ja i setek tysięcy podobnych osób.
W latach 70. Wielka Brytania była bardzo szarym, nudnym miejscem, gdzie stawiano sobie bardzo niskie oczekiwania przed życiem. Żeby w ogóle znaleźć pracę, trzeba było mieć sporo szczęścia, a jak się udało, to przeważnie w jakiejś marnej fabryce za marne pieniądze. Ludzie żyli w byle jakich domach, upijali się, rozmnażali i tyle. Punk zrobił więcej, by to zmienić niż jakikolwiek inny artystyczny ruch prawdopodobnie od czasów wojny. Dzięki niemu ludzie chcieli czegoś więcej. Sprawił, że młode osoby odwróciły się od establishmentu i powiedziały: Mamy to gdzieś, że wydaje się wam, że sprawujecie władzę - już tak nie będzie. I faktycznie tak już nigdy nie było. Dlatego jeżeli ktoś uważa, że punk nie osiągnął tego, do czego dążył, według mnie jest w dużym błędzie. Ja zdecydowanie nie czuję żadnego rozczarowania.
Na pewno masz inną perspektywę, bo na własne oczy widziałeś czasy sprzed punk rocka. Dzisiaj wiele osób pamięta tylko to, co wydarzyło się po największej fali popularności tej muzyki.
Możesz mieć rację, faktycznie trzeba by doświadczyć życia tutaj sprzed punka, żeby dostrzec, jak wiele się zmieniło. To było jak gwałtowny wybuch bomby, którego efekty odczuli ludzie w każdym maleńkim miasteczku w całym kraju. Wszystkie młode osoby jednocześnie postanowiły odrzucić świat, jaki przed nimi kreowano. Nikt im już nie mógł mówić, że czegoś nie mogą, że są bezwartościowe. Nikt nie mówił, kogo mamy słuchać czy szanować i tak zostało. Może nie udało się osiągnąć wszystkiego, co stawiano sobie za cel, ale i tak udało się osiągnąć bardzo wiele. To była ogromna siła niosąca zmianę na dobre.
Kiedy świat odszedł od punk rocka, nie chciało mi się już grać w zespołach. Jeżdżenie w trasy jako techniczny i zajmowanie się naprawdę znanymi gitarzystami dawało mi wiele radości. Mogłem zajmować się sprzętem, na jaki nigdy w życiu nie byłoby mnie stać i podróżowałem po świecie za bardzo dobre pieniądze. Pracowałem na przykład dla Terence'a Trenta D'Arby'ego [obecnie występującego jako Sananda Maitreya, autor hitu "Sign Your Name"] po tym, jak wydał swój pierwszy, największy album. Później pracowałem z Kirsty MacColl [znaną z przeboju "There's a Guy Works Down the Chip Shop Swears He's Elvis", zmarłą w 2000 roku w tragicznych okolicznościach, po uratowaniu życia swojemu synowi], z Alison Moyet [połowa duetu Yazoo], a później byłem managerem britpopowego zespołu Echobelly. Przez jakiś czas zajmowałem się też managementem XTC - uwielbiałem ten zespół, był jednym z tych, które widziałem podczas popołudniowych koncertów w Marquee. Terry Chambers to zresztą jeden z najlepszych perkusistów, jakich w życiu słyszałem. Po tym wszystkim zacząłem pracować dla różnych wydawnictw muzycznych, do czego doszło w dość przewrotny sposób. Zacząłem pisać do nich, że nie rozumieją, jak powinny działać umowy z artystami. To dość skomplikowany temat, bo w każdej umowie jest mnóstwo prawniczego języka, a ja zacząłem pisać przewodniki dla managerów i wydawców, żeby mogli zrozumieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Z czasem stało się to standardem dla całej branży i na tym oraz na produkowaniu teledysków zrobiłem większość mojej kariery.
To dlaczego postanowiłeś wrócić do tworzenia muzyki?
Jestem wielkim fanem The Slits i kobiety odpowiedzialnej za większość ich utworów, Viv Albertine. W pewnym momencie całkowicie porzuciła muzykę i została gospodynią domową, ale później wróciła, rozstała się z mężem, wprowadziła się z powrotem do Londynu, kupiła gitarę, na nowo nauczyła się na niej grać i nagrała album, a później o tym wszystkim napisała książkę ["Clothes Music Boys"], która stała się dla mnie ogromną inspiracją. Czytałem ją w trakcie pandemii i zrozumiałem, że chcę zrobić coś podobnego, więc zadzwoniłem do Dista [producenta i gitarzysty], żeby w końcu zabrać się za nagranie albumu, o którym rozmawialiśmy od lat. Dziesięć tygodni później "The Future Sound of Punk" było gotowe.
Ciekawy wydaje mi się związek punk rocka z żużlem. Na przestrzeni wielu lat co jakiś czas zauważam zespoły z Wielkiej Brytanii, z Kanady czy z Polski, które wprost wyrażają swoje uwielbienie do tego sportu, a nawet śpiewają o nim i ty także kimś takim jesteś. Skąd się to bierze?
Nie jestem pewien, ile chcę na ten temat powiedzieć... W 2002 roku miałem razem z młodszym bratem udać się na pewne spotkanie, do którego ostatecznie nie doszło i nie wiedzieliśmy, co zrobić z wolnym czasem. Przypomniało mu się, że akurat w okolicy jest jakiś mecz, więc poszliśmy rzucić okiem i po dziesięciu minutach kompletnie się w to wciągnąłem. Skończyło się na tym, że kupiłem drużynę, którą wtedy widziałem i prowadziłem ją przez rok, na czym straciłem ogromną ilość pieniędzy. Udało mi się zaciągnąć do drużyny Nickiego Pedersena w tym samym roku, w którym został mistrzem świata, a my tamtego sezonu mieliśmy czwarte miejsce w tabeli.
Uważam, że żużel to najwspanialszy sport na świecie. Bardzo rzadko zdarzało mi się nudzić podczas spotkań. Zawsze jest coś interesującego do zobaczenia. Uwielbiam sposób, w jaki jest to zaprojektowane - zawodnicy muszą eliminować siebie nawzajem, więc nawet jeżeli jesteś rezerwowym, jeżeli jesteś siedemnastoletnim dzieciakiem, możesz akurat mieć świetny wieczór i zostaniesz bohaterem. Uwielbiam te pojedynki w każdym wyścigu, ten hałas, zapach... A w Polsce to już w ogóle kompletnie inne realia, bo masz naprawdę dużą publikę i najlepszych zawodników na świecie.
Dostrzegam pewne podobieństwa łączące punk rock z żużlem. Żeby sprawdzić się jako zawodnik, trzeba być kompletnie szalonym. To skrajnie niebezpieczna dyscyplina, a jednak każda z tych osób wsiada na motocykl trzy-cztery razy jednego wieczora i ryzykuje wylądowaniem w wózku albo nawet utratą życia, jeżeli coś pójdzie niezgodnie z planem. Poziom ryzyka jest absurdalnie wysoki i lubię towarzyszącą temu postawę. Jest w niej coś z rock'n'roll, z hasła za szybki, by żyć, za młody, by umierać. Pedersen jest tego uosobieniem, prawdziwy bad boy. Robi to, czego nawet zawodnik żużlu nie powinien robić, jest chyba największym punkiem, jakiego w życiu poznałem.
Muzyka jest ważna, ale jeszcze ważniejsze jest podejście do życia, które może wykraczać poza nią. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy robią różne dziwne rzeczy, często dla własnej przyjemności albo dlatego, że jest to ogromnym aktem dobroci pomagającym wielu osobom. To jest właśnie punk rock.
Opublikowałeś także solowy utwór - "I Row in Circles" - który będzie koszmarem dla dziennikarzy, bo trudno opisać, jakiego rodzaju jest to właściwie muzyka. Sam opisałeś go jako prog-punkowy pomysł, a trudno wskazać na dwa inne gatunki, które leżałyby dalej od siebie niż punk rock i rock progresywny.
Planuję nagrać album w tym klimacie, a ten kawałek miał być testem, żeby sprawdzić, czy ktoś w ogóle zwróci uwagę na taką muzykę. Na chwilę wrzuciłem go na Spotify i zrobił dwadzieścia pięć tysięcy odtworzeń w trzy dni. Póki co to jedyny utwór, który ukończyłem, ale mam mnóstwo pomysłów na to, co z tym dalej zrobić. Jak tylko skończymy z drugim albumem Newtown Aces, przysiądę do tego. W tej muzyce kryje się całe moje spojrzenie na świat, na to, jak trzeba się z nim mierzyć, jak mierzyć się z własnymi demonami, a jednocześnie zależało mi na czymś bardzo rytmicznym, transowym i elektronicznym, dosyć mrocznym. Jestem bardzo ciekaw, co z tego dalej wyjdzie. Raczej nie słucham prog rocka i nie zastanawiałem się przy tworzeniu tego kawałka, gdzie będzie pasował. Nie obchodzi mnie nawet to, czy komukolwiek się spodoba. Dobrze się nad tym pracuje właśnie dlatego, bo trudno znaleźć jakieś odniesienia. Cieszę się, że tak odebrałeś "I Row in Circles", bo faktycznie do niczego nie jest podobne.
Właśnie ukazał się pierwszy singiel z nowego albumu Newtown Aces - "Power of Man". Wygląda na to, że także tutaj przeniknęły elementy tego punk-progowego podejścia, zwłaszcza w końcówce, gdzie można usłyszeć orkiestrę.
Nie myślę o polityce przez cały czas. Jestem bardzo polityczną osobą, ale z takim podejściem bardzo łatwo można wpaść w pułapkę. "The Future Sound of Punk" to bardzo polityczny album, a w przypadku tego utworu poruszam się raczej w sferze osobistej polityki. W dużym stopniu miała na to wpływ sytuacja w Ukrainie. Myślałem o tym, jak wielką pomysłowością wykazują się ludzie w zakresie technologii, jak wiele potrafią osiągnąć, a używają tego do tworzenia broni. Cały ten potencjał i tyle żyć zmarnowanych przez pierdolonego kretyna, który postradał zmysły. To naprawdę boli, a w Polsce pewnie jeszcze mocniej odczuwacie skutki.
Jeżeli chodzi o muzykę, to tym razem postanowiliśmy z Distem, że trochę bardziej pokombinujemy. Zaczęliśmy myśleć o zespołach pokroju Nirvany, które potrafią w jednej chwili być bardzo głośne, a w drugiej bardzo ciche albo Radiohead, które zawsze ma ten pompatyczny moment po długim nawarstwianiu dźwięków. W pewnym momencie zacząłem grać ładną melodyjkę, brzmiała jak coś, co mogłoby wymyślić Cocteau Twins, a później wchodzi potężna linia basu, którą uwielbiam zresztą grać. Takie przejście z czegoś pięknego w coś paskudnego ma ogromną moc. Kiedy siedzieliśmy nad tym ładniejszym fragmentem, stwierdziliśmy, że równie dobrze możemy tam wpleść wszystkie instrumenty, jakie będą nam pasować - skrzypce albo całą orkiestrę. Może jesteśmy dwoma starszymi gośćmi, ale od strony technicznej jesteśmy całkiem nieźli. Wiemy jak komponować partytury orkiestrowe, wiemy jak wymyślać dziwaczne gitarowe hałasy. Skrzypce w "Power of Man" to tak naprawdę keyboard podrasowany siłą komputera.
W tych muzycznych kamuflażach macie już wprawę, bo perkusja w Newtown Aces też brzmi tak, jakby naprawdę ktoś za nią zasiadał.
Wymyślam rytmy na basie, a później podsyłam je Distowi - reszta to jego zasługa. Ma niebotycznie wielki komputer, który generuje te wszystkie dźwięki i ma przede wszystkim swój własny sposób na to. Zamyka się w pokoju na dwa dni, a później wychodzi z niego z gotową partią perkusyjną. Jest w tym niesamowity, dla basisty praca z kimś takim jest samą przyjemnością. Dzięki niemu brzmię znacznie lepiej. Kiedy jeździłem w trasy jako techniczny od gitar, nauczyłem się, że możesz sobie kupić lepszy instrument, lepszy wzmacniacz, możesz zmieniać struny czy przestery, ale tak naprawdę wystarczy znaleźć dobrego perkusistę. Nic nie sprawi, że zabrzmisz lepiej od naprawdę dobrego perkusisty.
Nagranie "The Future Sound of Punk" zajęło nam dziesięć tygodni, po osiemnaście godzin dziennie, a połowa z tego czasu to praca nad partiami perkusyjnymi. Nagrywanie wszystkiego innego, miksowanie, nawet zmienianie całych kawałków - to wszystko zajęło drugą połowę. Czasami doprowadzałem Dista do szału, bo kiedy przesyłał coś, mówiłem, że jest świetne, ale możemy z tego wycisnąć jeszcze więcej. Teraz jest zresztą dosyć zajęty, robi wiele z innymi zespołami, a nawet gra teraz z ekipą, o której nie mogę nic powiedzieć. Są naprawdę duzi, ale póki co ta współpraca musi zostać utrzymana w tajemnicy. Zresztą z tego powodu zagram na waszym festiwalu solo.
To chyba podnosi nieco stopień trudności wykonywania koncertu?
W pewnym sensie będzie nawet łatwiej. Najlepiej znam wszystko to, co stoi za "The Future Sound of Punk", wiem, jak to przedstawić i nie będę musiał myśleć o tym, co ktoś inny robi na scenie. Ten album to wgląd w moją głowę, to moje przemyślenia, moje podejście do życia. Kiedy tylko okazało się, że będę musiał wykonać tę muzykę na scenie samodzielnie, uświadomiłem sobie, że tak może być nawet lepiej. Dla was to będzie prawdopodobnie najdziwniejszy koncert, jaki w życiu zobaczycie - jeden koleś, który czasami gra na basie i często krzyczy. To będzie dziwne i inne.
Pasujące do tego, jak wcześniej opisałeś punk rock - jako coś w pełni własnego i poza wszelkimi zasadami.
Dokładnie tak. Jednym z głównych założeń punka było to, że tylko ty sam masz nad sobą władzę. To nie znaczy, że o nikogo nie trzeba się troszczyć, że można wyrządzać komuś krzywdę, ale samemu trzeba zdecydować, jak patrzeć na świat i w jaki sposób wchodzić z nim w relacje. O to chodzi w punku i o to chodzi w "The Future Sound of Punk". Łatwiej jest to zresztą ująć w tekstach niż teraz o tym opowiedzieć. W każdym razie wszystko, co usłyszycie ze sceny jest tym, w co naprawdę wierzę. Nie musi się wam podobać, nie musicie się ze mną zgadzać, ale możecie spojrzeć na mnie jak na zwierzę w zoo i powiedzieć sobie: Acha, ten koleś myśli w taki sposób.