Łukasz Brzozowski: Kilka lat temu zajrzałeś w oko śmierci, kiedy trafiłeś do szpitala w złym stanie i nie było pewności czy przeżyjesz. Od tamtej pory nie musiałeś mierzyć się z podobnymi sytuacjami?
Bartosz Hervy: Na szczęście nie. Od tamtego czasu leczę się farmakologicznie w związku z depresją, kontroluję swoje stany, a gdy nadchodzą słabsze momenty, wiem, co robić, by nie stracić sił. Mam też dużo szczęścia, ponieważ pierwszy lek, który mi przepisano okazał się być tym właściwym. Oczywiście musiałem czekać dwa tygodnie, aż "wejdzie" i zacznie działać zgodnie z przeznaczeniem, ale gdy organizm przyzwyczaił się do niego, wszystko poszło tak, jak powinno.
Wyraziłem wolę walki, a kiedy wiedziałem już, co chcę osiągnąć, nie dawałem się powstrzymać. Mogę spokojnie mówić o sobie w kategorii szczęściarza, bo nie każdy dotarł do tego punktu. Wiele osób musi zmieniać leki, często nie dają sobie rady, konfrontacja z demonami sprawia im mnóstwo problemów, a u mnie było to mniej gwałtowne. Co prawda sam kiedyś musiałem zwiększyć dawkę medykamentu, który obecnie przyjmuję, ale nic więcej. Obserwuję siebie bardzo bacznym okiem i panuję nad tym, by nie wylecieć z torów.
Łatwo można utracić kontrolę?
Zależy od człowieka - każdy przeżywa różne rzeczy na swój sposób, wszyscy mamy inną psychikę, więc na to pytanie nie istnieje uniwersalna odpowiedź. Wychodzę z założenia, że kiedy masz wgląd w siebie i wiesz, kim jesteś, utrzymywanie kontroli przychodzi znacznie łatwiej. Studiowałem psychologię, więc posiadam pewną wiedzę teoretyczną, choć w przeszłości doprowadziłem siebie do nie najlepszego stanu, co pokazuje, że wykształcenie niekoniecznie mi pomagało [śmiech]. Nawet książkowa znajomość pewnych tematów nie będzie w stanie zwalczyć tych sytuacji. Zawsze potrzebna jest pomoc z innej strony i chłodne oko trzeciej osoby - uzyskałem ją, wyciągnąłem odpowiednie wnioski, dlatego dobrze sobie radzę i nie wpadam z jednego dołu do drugiego. Prowadzę zdrowszy tryb życia, od lat nie piję alkoholu.
Widok alkoholu w różnych miejscach, w których występujesz lub spędzasz czas nie wprowadza dyskomfortu?
Jestem DJ-em, gram w różnych miejscach, gdzie procentowe napoje leją się strumieniami, ale w ogóle nie wzbudza to przykrych wspomnień albo nieodpartej chęci napicia się. Samo odstawienie też przebiegło u mnie wyjątkowo sprawnie, co bardzo cieszy, bo gdybym w złych chwilach sięgał do kieliszka, mógłbym naprawdę źle skończyć. W końcu alkohol to potężny oraz silnie uzależniający depresant. Kiedy chcesz wypić, bo czujesz smutek albo rozgoryczenie, nie sięgasz po jedno piwo, tylko grzejesz do odcięcia. Taka metoda "rozwiązywania problemów" w połączeniu z silnie emocjonalnym postrzeganiem świata i wysokim stopniem wrażliwości tworzy zabójczą mieszankę, przez którą łatwo można wpaść w czarną dziurę. Jestem sobie wdzięczny za to, że w najgorszej chwili sięgnąłem po pomoc.
Ale chyba na początku trudno uzmysłowić sobie, że pomoc jest potrzebna?
Jestem książkowym przykładem tej tezy, stanowczo zbyt długo zwlekałem z sięgnięciem po odpowiednie środki. Oszukiwałem siebie, że problem nie istnieje, a ja na pewno dam sobie radę ze wszystkim sam - to bardzo naiwne myślenie. Niestety, ale zgłosiłem się po pomoc za późno. Gdybym reagował na wszystkie niepokojące znaki ze strony znajomych czy ówczesnej partnerki, wszystko rozwiązałbym znacznie szybciej, a moje życie wyglądałoby inaczej.
Nie zadręczam się tym, ale wiem, że osoby, które zachęcały mnie wtedy do udania się do psychiatry miały stuprocentową rację. Czerwona lampka zapaliła mi się dopiero w najbardziej przerażającym momencie, kiedy zdrowie całkowicie odmówiło posłuszeństwa. Trafiłem na oddział intensywnej terapii, bo nie mogłem chodzić i to był ostatni dzwonek do zmian. Szczęśliwie cała sytuacja dała mi wiele sił, bo o ile do szpitala wjeżdżałem na łóżku, o tyle wyszedłem z niego o własnych siłach. Musiałem od nowa nauczyć się wielu rzeczy, przeszedłem dwumiesięczną rehabilitację, co kosztowało mnie wiele, ale uratowało też życie.
Jak opuszczasz swoją strefę komfortu na polu artystycznym?
To bardzo duże wyzwanie. Najlepszym przykładem może być sytuacja sprzed paru lat, gdy dostałem zlecenie na przygotowanie oprawy dźwiękowej do trzech przedstawień od Sopockiego Teatru Tańca. Początkowo wydawało mi się to wręcz nierealne, bo nigdy wcześniej nie musiałem tworzyć w ten sposób, czyli wymyślać muzyki do czegoś już istniejącego. Musiałem wywrócić do góry nogami swój styl komponowania, przerzucić się na zupełnie inny sposób myślenia i to doświadczenie było największym opuszczeniem strefy komfortu w mojej działalności. Na szczęście wyciągnąłem z tego wiele cennych lekcji.
Jakich?
Spojrzałem dzięki temu zupełnie inaczej na muzykę i odbiór jej pod kątem wizualnym, choć zawsze było mi to bliskie, Widzę najpierw obrazami, a dopiero później słyszę dźwiękami - w parze z danym utworem za każdym razem idzie coś zwizualizowanego. To, co widzę inspiruje mnie do tworzenia. Może nie od strony historii stojącej za tym, ponieważ kontekst nie zawsze jest najważniejszy, ale już w latach dziecięcych miałem podobne przeświadczenie, bo wiele fotografowałem. Żeby było zabawniej, pojawiło się to u mnie znacznie wcześniej niż muzyka, którą na poważnie zacząłem zajmować się dopiero w okolicach dwudziestego roku życia. Nigdy nie przechodziłem okresu grania piosenek harcerskich przy ognisku na gitarze akustycznej, a miałem w domu mandolinę. Niestety zniszczyłem ją, nad czym do dziś ubolewam. Świetny sprzęt, dużo bym dał, by znowu go mieć.
Poruszyłem temat strefy komfortu, ponieważ uczestniczysz w tworzeniu wielu zupełnie odmiennych od siebie projektów, ale wszystkie z nich łączą negatywne emocje. Nigdy nie miałeś ochoty zrobić czegoś pogodnego?
Wątpię, że dałbym radę stworzyć taką muzykę przy pełnej swobodzie artystycznej. Nawet gdybym starał się najmocniej jak mogę, to i tak wrzuciłbym do niej coś smutnego. Kiedy robiłem piosenki na zamówienie - na przykład wesołe korporacyjne jingle - potrafiłem uzyskać odpowiedni efekt, ale proces stojący za przedsięwzięciem był potworną męczarnią. Brakowało mi w tym frajdy, odrobiny zabawy, zupełnie nie czułem tej konwencji. Gdy przygotowywałem się do jednego z przedstawień do Sopockiego Teatru Tańca, poproszono mnie, aby wieńczący utwór był pogodny. Zleceniodawcy zdawali sobie sprawę z tego, jakimi gatunkami zajmuję się na co dzień, ale byli przekonani, że dam sobie radę i ostatecznie klepnęli mój projekt... Wykrzesałem z siebie wszystkie pomysły i zadowoliły mnie efekty, po czym jedna z tancerek rzuciła: Matko, ale to smutne [śmiech].
Może mam spaczoną optykę, bo kiedyś uważałem The Cure za zbyt wesołych, a w tej chwili zupełnie ich rozumiem i mogę zrozumieć, że dla wielu są najsmutniejsi. W dzisiejszej popkulturze trudno o drugą tak refleksyjną i depresyjną kapelę, ale kiedyś po prostu tego nie ogarniałem. Sytuacja wygląda podobnie z ostrością potraw. Rzeczy, które moim zdaniem smakują w sam raz są zbyt ekstremalne dla najbliższych. Między innymi dlatego muszę używać innych przypraw, gdy gotuję coś z myślą o znajomych.
Wesoła muzyka odpycha mnie nie ze względu na pozytywne przesłanie, a formę, która jest zbyt błoga i nierealna, by utożsamić się z nią.
Nie wiem, czy istnieje recepta na to, by wesoła muzyka nie odpychała tą błogością. Wydaje mi się, że wszystko zależy od stylu, w którym ją robisz. Z drugiej strony każdy ma własne postrzeganie pogodności i radości. Lubię eurodance, czyli muzykę mojego dzieciństwa albo Scooter - to było już raczej hardcore techno, ale przynoszące dużo uśmiechu, bo przekaz emanował wesołością. Nawet fani rave'u powiedzieliby o nim, że dostarcza dużo pozytywnej energii, ale muzyka klubowa rządzi się innymi prawami. Te rzeczy są bardzo odległe od mojego poletka, ale mogę ich słuchać, zupełnie mi nie wadzą, przy czym już pierwsze dźwięki "Friday I'm in Love" The Cure doprowadzają mnie do furii. Mam do nich dużo szacunku, nawet jeśli nie nazwałbym się ich fanem, ale ten numer przyprawia o dreszcze. Jakim cudem to zrobili [śmiech]?
W numerze "Chodzę i pytam" wrzuciliście trochę black metalu, hip-hopu i elektroniki. Dziś mieszanie ze sobą różnych gatunków to norma, ale jak połączyć tak odmienne emocjonalnie nurty, by forma utworu nie rozjechała się?
Musieliśmy nanieść pewne zmiany, wiedzieliśmy, że niektóre elementy muszą być nieco schowane. Pierwotnie kawałek miał w sobie znacznie więcej blackmetalowego klimatu, ale musieliśmy wszystko przearanżować i osadzić bliżej hip-hopu, by całość nie miała chaotycznego charakteru. Ostatecznie z black metalu został tam tylko jeden transowy fragment podparty automatem perkusyjnym, którego beat Łukasz Kumański ułożył trochę na zasadzie przypadku. Zostawiliśmy tę bazę i eksperymentowaliśmy z nią w moim domowym studiu, a po pewnym liftingu w Drive Studio wyszła z tego ostateczna forma "Chodzę i pytam". Otworzyliśmy się na różne rozwiązanie, bo chcieliśmy, by HaKaeL brzmiało inaczej od reszty naszych projektów, dlatego wszelkie niekonwencjonalne rozwiązania były nam na rękę.
Jesteś w stanie wskazać konkretne różnice towarzyszące pracom nad HaKaeL w porównaniu z innymi projektami?
Przede wszystkim w HaKaeL wszystko stale zmienia się. Nawet jeśli mamy dokładny zarys planu i już jesteśmy gotowi go zrealizować, do głowy może wpaść nam drobnostka, która zburzy obraz, powodując, że zaczniemy od nowa. Docelowo mieliśmy grać coś na styku black metalu i hip-hopu. Chcieliśmy zespolić nasze otwarte horyzonty z gniewem, który w sobie nosimy. Oczywiście wyszło zupełnie inaczej, ale to chyba nieuniknione. Najważniejsze jest to, by połączyć wszystkie umiejętności pielęgnowane przez nas od lat i do tego dążymy najmocniej. Nawet wizualnie mamy w planach, by poprowadzić ten projekt w niezbyt oczywisty sposób, zmierzamy bardziej ku performensowi niż ku mechanicznemu odgrywaniu kawałków na scenie. Pokażemy się od innej strony. Niedawno zacząłem układać szkielety kompozycji przy pomocy basu, a w "Chodzę i pytam" Łukasz udziela głosu, czego nigdy wcześniej nie robił.
W mediach społecznościowych konsekwentnie podkreślacie, że nikt nie wie, co dalej. Jak rozumieć tę frazę? Macie na myśli losy projektu czy ludzkości?
Chodzi przede wszystkim o nas jako muzyków tworzących ten projekt, bo naprawdę nie wiemy, co dalej. Nie spieszymy się, działamy bez zbędnej presji. Zaczęliśmy pracować nad wieloma numerami, więc grzebiemy w nich i testujemy różne opcje, ale bez wielkich zobowiązań. Chyba dlatego nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Jesteśmy przyjaciółmi, którzy nigdy nie grali w tej konfiguracji pod jednym szyldem. Częściej spotykam się z Jakubem i Łukaszem na stopie prywatnej niż zawodowej.
Czy praca nad projektem, w którym na pewno musi być miejsce na kompromis, nie osłabia przyjacielskich więzi?
Póki co nie odnotowaliśmy niczego takiego. Przez kilka lat grałem z Łukaszem w moim solowym projekcie, HRV. Wykonywał też prace edytorskie nad "Niewiosną" Blindead, więc wiemy, na co nas stać i jak do siebie dotrzeć. Za to Jakub i Łukasz grają od paru lat razem w zespole Mùlk. Robiliśmy razem wiele rzeczy, dlatego czujemy się bardzo bezpiecznie we współpracy. Przede wszystkim mamy do siebie szacunek i zaufanie. Czasami trzeba posłuchać zdania drugiej osoby, a nie forsować własne pomysły. To rozwija.
HaKaeL wystąpi podczas Soundrive Festival 2022 (9-13 sierpnia 2022 roku), więcej informacji TUTAJ.