Łukasz Brzozowski: Jesteś od czegoś uzależniony?
Maciej Janas: Zaczynamy bez taryfy ulgowej? Kiedyś bez wahania sypnąłbym listą specyfików, bez których niekoniecznie wyobrażałem sobie przebrnięcie przez cały tydzień, ale dawno temu przeszedłem na jasną stronę mocy, a tę ciemną praktykuję od święta i to po zmroku - tak, żeby nikt nie widział [śmiech]. Ostatnie miesiące uzmysłowiły mi, że na pewno jestem uzależniony od muzyki. Nawet nie tyle jej słuchania, co tworzenia.
Zdarzały się okresy, kiedy nie czułeś tak silnej potrzeby tworzenia jak teraz?
Tak, przy okazji realizacji "Magnaminus" faktycznie stwierdziłem, że wystarczy, że najwyższa pora zająć się czymś innym. Jak powiedziałem, tak zrobiłem - szybko wskoczyłem w zupełnie inny, nazwijmy to, indie-popowy materiał. Usiadłem do pianina, gitary przykryłem warstwą kurzu i ta energia niosła mnie. Znowu czułem frajdę, ale brakowało mi ujścia dla cięższych rzeczy. Tęskniłem za uderzeniem w sześć strun.
Czyli metal i okolice zawsze w tobie buzowały?
Bardzo starałem się złapać oddech, ale naprawdę mam zbyt wiele złości do wywalenia - przecież nie zrobię tego w balladzie [śmiech].
Co w ostatnim czasie jest źródłem twojej złości?
Nie będę oryginalny, wystarczy rozejrzeć się dookoła, ale mam też swoje wewnętrzne przejścia, ulokowane w głowie. W dużej mierze napędzają mnie do układania nutek. Nieustannie dążę do tego, by zagrać coś w dur, ale w kółko wychodzą mi mole.
Wyszedłem od tematu uzależnienia, ponieważ w 2018 roku poinformowałeś o definitywnym zakończeniu działalności Kethy, ale już dwa lata później znowu zaczęliście przygotowywać muzykę pod tym szyldem, a teraz wydajecie album. Wyobrażasz sobie życie bez tej kapeli?
W formie, którą mamy obecnie - niekoniecznie. Jest lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Rok 2018 wyglądał źle i tak też się skończył. Wtedy czułem, że trzeba rozejść się na dobre, przynajmniej pod tym szyldem. Czy zdarzyło mi się wspomnieć, że jestem nerwowy? Jeśli nie, to dodam - obraziłem się na siebie i postanowiłem zapomnieć o graniu. Zaczęliśmy wszyscy rozmawiać o powrocie gdzieś w okolicach początku pandemii, to mi dało sygnał do odkurzenia gitar. Później zacząłem wyławiać pierwsze riffy.
Obraziłeś się na siebie z powodu trudnego charakteru?
Z tym trudnym charakterem to mogą być plotki. Mam nadzieję, że jestem miły. W tamtym momencie wiele rzeczy spoza życia zespołowego nałożyło się na siebie. Restart był dla mnie naturalnym wyborem. W gruncie rzeczy spotkaliśmy się praktycznie w identycznym składzie, więc chyba tak musiało się wydarzyć.
Wracacie do żywych, ale zawsze byliście zespołem dla nielicznych - to jeden z powodów rozpadu Kethy. Czy teraz nie będziesz tym poirytowany?
Słyszałem kiedyś legendę o zespole, który chciał być tak bardzo true, że nie nagrał żadnego materiału, więc nie jesteśmy jeszcze na końcu drogi [śmiech]. Oczywiście zawsze milej koncertuje się dla stu niż dziesięciu osób, ale daleko mi do irytacji. Ketha nigdy nie grała i nie zagra dźwięków otwierających stadiony. Będziemy siedzieć w niszy i robić swoje.
Nie byłeś do tego tak lekko nastawiony, kiedy zakończyliście działalność w 2018 roku.
Moim zdaniem 2018 i 2022 to dwa kompletnie różne światy, zupełnie inna energia. Materiał, jaki mamy podnosi każdego z zespołu na duchu, bo to wygląda na nasz najlepszy album. Wszystko kliknęło muzycznie, czujemy, że dysponujemy mocą na drugą rundę w walce ze światem.
Doskonale wiesz, czego obecnie możesz spodziewać się po branży muzycznej, ale czy są rzeczy, które w kontekście Kethy przyprawiają cię o niepewność?
Tak, jesteśmy zapracowanymi ludźmi i czasami trudno nam pogodzić tak zwane życie codzienne z możliwościami grania. W moim przypadku dochodzi do tego jeszcze aspekt nieustannych relokacji, które finalnie mogą mnie wywiać bardzo daleko, ale to jeszcze dość odległa wizja. O pomysły na dźwięki jestem spokojny.
Kiedyś wspomniałeś, że działalność Kethy jest naznaczona błędami, więc przed czym wystrzegasz się w obecnym wcieleniu grupy?
Na początek przed błędami jakościowymi. Jeśli nie jestem zadowolony z kawałka, to nie odpuszczam, tylko łowię póki nie złowię. W całej dyskografii Kethy zdarzały się momenty, kiedy spod palców wypuszczałem rzeczy, które niekoniecznie kręcą mnie do dzisiaj, więc tutaj poświęciłem praktycznie każdą wolną chwilę na dopracowywanie. Wzniosłem się na inny poziom samokrytyki.
Ale zakładam, że to utrudnia pracę kompozytorską.
Na pewno wydłuża cały proces. W tym zespole sporo rzeczy wyrasta naokoło gitarowego rdzenia - są sample, klawisze, bywały dęciaki, a na najnowszej jest od cholery wokali, bo wziąłem krytyczne głosy odnośnie "0 Hours Starlight" do serca i coś tam chciałem udowodnić. Przestrzeni do zadawania sobie pytań i delikatnych skrzywień nie brakowało, ale ogólnie daliśmy radę.
Miałeś momenty poważnego zwątpienia?
W sens reaktywowania zespołu jako takiego? Pewnie, że tak. Przerwa nie wzięła się znikąd, ale gdy już wymyśliłem pierwsze riffy, wszystko zaczęło się układać w dobre numery. Dzięki temu złapałem wiatr w żagle. Niby czemu tego nie robić, skoro serducho chce?
Ketha zawsze kojarzyła mi się z graniem prosto z serca, ale to serce prowadziło was w różne kierunki - dokąd tym razem?
Najbliżej do formuły z "0 Hours Starlight" - nie wymyślam zespołu na nowo. Rdzeń muzyki nadal stanowi beat i riff, a na to kładę wokale niepozbawione melodii. Będzie najładniej ze wszystkich dotychczasowych wcieleń Kethy.
Ale już na "Magnaminus" było bardzo ładnie i klarownie - czy przez to nie dojdzie do przesadnego wypolerowania muzyki?
Pytanie, co byłoby tym krokiem za daleko - że byłby zbyt chwytliwy? Zbyt wpadający w ucho? Wcale nie obraziłbym się na takie głosy, ale wątpię, by ten album tak postrzegano. Jego uroda jest jednak dosyć umowna. W gruncie rzeczy to ciężkie działa i długie opowieści. Wjeżdżamy z utworami po osiem lub dziewięć minut, najkrótszy trwa mniej więcej pięć, nie będzie więc wcale lekko i przyjemnie.
Wcześniej tworzyliście raczej krótsze opowieści. Wydłużona forma ma sugerować, że chcecie więcej wyrazić czy po prostu pobawić się konwencją?
Nie zagraliśmy w naszej historii jakiejś porażającej liczby koncertów, ale ilekroć do nich dochodziło, miałem wrażenie, że niektóre motywy powinniśmy ciągnąć dłużej. Brakowało mi większej transowości, zapętlenia - czegoś, co pozwoli zatopić się w muzyce bez zastanowienia, po którym takcie wchodzi kolejna część kawałka. Ta świadomość przyszła z czasem. Mówiąc szczerze, wystarczy jeden dobry patent i na nim można zbudować cały utwór, zamiast silić się na morze riffów. "Magnaminus" był materiałem dobitnie hołdującym temu podejściu. Na nowym krążku nie jestem aż takim purystą, ale faktycznie bawienie się konwencją, układaniem i przekładaniem klocków zaowocowało rozciągnięciem ram czasowych. Wyszło naturalnie, dokładałem różne elementy, dopóki to miało sens, a dopiero w dalszej kolejności patrzyłem na zegarek.
Przygotowałeś zestaw dyplomatycznych odpowiedzi, które przydadzą się, kiedy po raz tysięczny zostaniecie porównani do Kobong?
Dyplomatycznych nie, miałbym pewnie inne [śmiech]. Dawno temu to był dla mnie bardzo ważny zespół, ale od długiego czasu i z wielu powodów nie jest. Poza "2nd Sight", które wydaliśmy dwanaście lat temu, nie słyszę u nas prób nawiązywania do tego ansamblu.
Również ich nie słyszę, ale te same porównania nieustannie wracają. Kiedy przestało ci to schlebiać, a zaczęło drażnić?
W głębi serca od samego początku [śmiech]. Oczywiście na wczesnym etapie było to nobilitujące i nawet uzasadnione, bo oprócz ewidentnych inspiracji, dwa pierwsze albumy nagraliśmy w dużej mierze u Maćka Miechowicza - gitarzysty tej grupy. Byliśmy więc trochę kobong-dziećmi, ale warto otworzyć oczy, od dobrej dekady nie jesteśmy nimi. Niestety łatki raz przyklejonej nie da się pozbyć, więc nawet jak nagralibyśmy coś ze skrajnego bieguna, na przykład rockowego, ktoś mógłby napisać: Tak brzmiałby Kobong, gdyby grał rocka [śmiech].
Jedną z twoich największych pasji jest bieganie - ciekawi mnie, czy wpływa na kreatywność twórczą? Artur Rojek mówił, że regularny jogging dostarcza mu wiele pomysłów.
Aktywność fizyczna to doskonały czyściciel głowy i główna rzecz, która mnie ocaliła, naprawiła i pozwoliła utrzymać pion. Nie da się odlecieć na inną orbitę, gdy wiesz, że przez to wypadniesz z formy, że szykujesz się do kolejnego maratonu i w efekcie spieprzysz sobie wynik. Niestety we wcześniejszych latach życia nie było mi po drodze z tą sferą, ale to się zmieniło. Niemniej trudno powiedzieć, czy dzięki temu wpadam na nowe pomysły. Najczęściej wymyślam wszystko w domu albo w salce prób przed komputerem, bo na początku muszę mieć rytm, dopiero później dodaję do niego gitary i resztę.
Przed czym ocaliła cię aktywność fizyczna?
Bez niej nie wylazłbym z depresji, z którą zmagałem się przez lata. Gdybym dalej żył tak, jak wiele lat temu, pewnie byśmy teraz ze sobą nie rozmawiali. Uchroniłem się też przed wejściem w używki na dobre. Co prawda nigdy nie miałem problemu z poważnymi narkotykami, ale byłem na fali wznoszącej, jeśli chodzi o chęci próbowania oraz epizody z tym czy z tamtym. Alkohol w pewnym momencie również towarzyszył mi zbyt często, przyswajałem go w bardzo niestosownych ilościach i godzinach. W skrócie, bieganie - ale nie tylko, bo też rower, a od paru miesięcy siłownia - to moja największa terapia.
Reaktywowałeś zespół, zmieniłeś życie na plus - zostało coś do osiągnięcia?
Zawsze jest coś do poprawienia. To kwestia tego, żeby mieć w sobie drive, który sprawia, że wstajesz rano i myślisz: Wspaniale, kolejny dzień! Coraz częściej udaje mi się budzić z tym nastawieniem.
fot. Szymon Kamykowski