Łukasz Brzozowski: Wciąż czujesz pasję do tworzenia?
Nick Holmes: Gdybyśmy przez dłuższy czas nie czuli pasji, na pewno nie utrzymalibyśmy zespołu przy życiu. Kiedy szykuję się do trasy koncertowej, zawsze mam w sobie dużo pozytywnej energii, a jeszcze więcej, kiedy pracuję nad premierowym materiałem. Lubię zajmować się czymś świeżym i dokładać kolejną cegiełkę do historii kapeli. Jeżeli dorzucić do tego pewność w kwestii podejmowanych działań, w rezultacie czuję spełnienie. Do tego mamy oddanych fanów, którzy z reguły są do nas przychylnie nastawieni. Może dlatego obecnie jest w nas mniej więcej tyle samo chęci do komponowania, co przy debiucie - wiek nie ma najmniejszego znaczenia.
Ale na pewno mieliście momenty, kiedy pasja nie była tak intensywna jak teraz - w końcu jesteście obecni na scenie od trzydziestu czterech lat.
Każdy ma momenty przestoju, nie jesteśmy wyjątkami. Żaden artysta z długim stażem nie myśli o muzyce przez cały czas. Po każdej trasie nadchodzi moment regeneracji, kiedy spędzasz przyjemne chwile z rodziną i przyjaciółmi. Reset po zagraniu setek koncertów albo po długich pracach nad materiałem jest bardzo potrzebny. Bez niego łatwo się wypalić, bo pasja pożera tak dużą część twojego życia, że zaczynasz mieć jej dosyć. Do tego łatwo o chwilową utratę zainteresowania swoją twórczością, gdy dopada brak weny. Frustracja to powszechne zjawisko, kiedy chcesz zrobić coś nowego, ale nie wiesz w jaki sposób. Na szczęście tego typu sytuacje nie dotykają nas często, proces kompozycyjny idzie nam raczej gładko, choć bywało z tym różnie.
W lipcu przyjedziecie do Polski w ramach mini-trasy, podczas której odgracie "Draconian Times" w całości. Jeśli dobrze pamiętam, robiliście to samo już parę lat temu, a numery z tego krążka są żelaznymi punktami waszych koncertów. Nie jesteś tym znudzony?
Nie, to tylko kilka wyjątkowych koncertów. Nie zamierzamy ogrywać tego albumu od deski do deski przez parę lat. Co więcej, na "Draconian Times" znajduje się wiele kawałków, których właściwie w ogóle nie gramy na żywo, więc przerobienie ich od czasu do czasu wciąż zapewnia nam sporo frajdy. W zeszłym roku zrobiliśmy to przy okazji festiwalu Bloodstock i świetnie się bawiliśmy. Lubimy okazjonalne powroty do przeszłości, dzięki nim mamy możliwość oderwania się od wszystkiego innego.
Nie kusiło was, by zorganizować serię koncertów, podczas których odegralibyście "wyklęte" płyty Paradise Lost - "One Second" czy "Host"?
Wątpię, by coś takiego wydarzyło się w najbliższej przyszłości. Na wszystko musi być odpowiedni czas, a przede wszystkim chęć, dlatego jeśli najdzie nas ochota i słuchacze również będą chcieli w tym uczestniczyć, ruszymy z tematem. Nigdy nie mów nigdy. Bywamy nieprzewidywalni, czasami sami nie potrafimy przewidzieć własnych ruchów. Obecnie głowy zaprząta nam przede wszystkim "Draconian Times", pozostałe albumy muszą poczekać.
Jakiś czas temu wspomniałeś, że wraz z Gregiem Mackintoshem pracujecie nad projektem, który brzmi zupełnie inaczej niż Paradise Lost - czy wkrótce możemy spodziewać się jakiegoś materiału?
Póki co staramy się znaleźć przestrzeń na nagranie jakichś piosenek [śmiech]. Bywamy potwornymi leniami, a jednocześnie mamy wiele spraw na głowie, więc niektóre rzeczy musimy odsuwać na dalszy plan. Trudno powiedzieć, kiedy ruszymy z tym dalej.
Czyli macie pomysły, ale brakuje okazji, by wcielić je w życie?
Można tak powiedzieć. Oczywiście mamy jakieś próbki kawałków czy melodii, ale na razie to nic wielkiego. Musielibyśmy do tego porządnie przysiąść i zlepić pojedyncze elementy w sensowną całość. Na razie czas średnio nam sprzyja.
Gracie dosyć przygnębiającą muzykę, ale nigdy nie stronicie od humoru w wywiadach albo podczas koncertów - bawi cię to, że prasa wciąż przylepia wam łatkę największych ponuraków na świecie?
Absolutnie nie. Podoba mi się ten stan rzeczy i wolałbym go nie zmieniać - jeżeli ktoś ma mnie za ponuraka, to bardzo dobrze [śmiech]. Zawsze łatwiej jest wcielać się w smutasa niż chodzić z uśmiechem od ucha do ucha. To nastawienie nie tylko jest spójne z naszą muzyką, ale również bywa pomocne przy sesjach zdjęciowych czy klipach. Poza tym nie wyobrażam sobie, by Paradise Lost miało nagle zacząć śpiewać na wesołe tematy i tryskać pozytywną energią. Wydaje mi się, że nasz charakterystyczny styl może być sekretem długowieczności tej kapeli, ale jednocześnie jesteśmy raczej wyluzowani. Traktowanie siebie zbyt serio nigdy nie kończy się dobrze, wiele spraw może pójść w złym kierunku. Dystans to niezbędna rzecz.
Miewasz chwile, gdy podchodziłeś do siebie zbyt serio?
Miewam takie momenty, choć niezbyt często. W przeszłości bywało z tym gorzej, ale dojrzewanie i rosnący dystans do rzeczywistości pomogły wydostać się z tego. Pamiętam, że bywałem dupkiem w młodszym wieku i z perspektywy czasu czuję wynikające z tego zażenowanie. Na szczęście nawet jeśli zachowujesz się inaczej niż byś tego chciał, możesz to w każdej chwili zmienić i popracować nad charakterem, być milszym dla innych i nie gwiazdorzyć. Na niektóre sytuacje należy patrzeć z boku i nie przejmować się nimi za bardzo. Jesteśmy w pełni zaangażowani w działalność zespołu, dbamy o to, by trzymał się jak najlepiej, ale kiedy coś się sypie i nie możemy niczego w związku z tym zrobić, trzeba nauczyć się podejścia na chłodno. Uważam, że to znacznie lepsze zachowanie niż usilne szukanie winnego czy życie w nieustającym stresie.
Mogę się z tobą zgodzić, od kilku lat wydajecie się być bardzo wyluzowanymi ludźmi.
Jesteśmy już starymi facetami, nasze dzieci są dorosłe i mają już swoje dzieci, czas zapieprza jak szalony. Mamy wiele trosk, dlatego nie musimy dokładać sobie dodatkowego stresu. Wolimy dbać o dobrą kondycję psychiczną i pracować ciężko, a jednocześnie unikać napinania się. To kwestia wieku i odpowiedniego podejścia - jeśli nie masz na coś wpływu, nie denerwuj się tym, proste jak drut.
Nie wiem, czy to takie proste. Kiedy dojdzie do poważnego załamania w tak dużym zespole jak wasz, konsekwencje będą boleśniejsze niż w przypadku lokalnej kapeli z jedną demówką na koncie.
To prawda, ale co z tym zrobimy? Staramy się jak możemy, by nic nie spartaczyć i raczej nam to wychodzi, ale czasami czynniki niezależne od nas wygrywają. Jeśli padlibyśmy na podłogę, użalając się nad tym, jak przykry los nas spotkał, niczego by to nie zmieniło. Oczywiście chwilowy gniew bywa pożyteczny, pozwala wyrzucić złe emocje, ale czy obrażanie się na cały świat miałoby sens? Niekoniecznie. Trzeba iść dalej i nie rozpamiętywać przykrych sytuacji.
Jakiś czas temu ukazała się wasza oficjalna biografia - "No Celebration". Kiedyś wspominałeś, że miewasz problemy z pamięcią, czy w tym kontekście czułeś się dziwnie, kiedy czytałeś o sytuacjach sprzed lat?
Trochę przesadziłeś z tymi problemami z pamięcią. Pamiętam wiele rzeczy z dawnych czasów, ale po prostu nie myślę o nich na co dzień. Czasami potrzebuję szturchnięcia i zapalenia lampki w głowie, a sytuacja od razu staje się klarowna. Niektórzy mają mózgi skonstruowane jak komputery i potrafią szczegółowo przytoczyć dowolne życiowe wydarzenie, ja muszę mieć podrzucony trop. Kiedy już znam zarys konkretnej sprawy, bez problemu mogę przypomnieć sobie wszystko dookoła. Może mam dziury w mózgu przez to, że kiedyś piłem zbyt wiele piwa [śmiech].
Masz wspomnienia związane z Paradise Lost, które wolałbyś wymazać z pamięci?
Nic takiego nie przychodzi mi do głowy, ale wracamy do tematu, który poruszaliśmy wcześniej, czyli dystansu do rzeczywistości. Unikam rozpamiętywania negatywnych sytuacji, nie daje mi to nic oprócz poczucia smutku czy rozczarowania. Skupiam się na tym, co jest teraz. Każda płyta, którą nagraliśmy jest dokumentacją stanu naszych charakterów z danego momentu. Nawet jeśli dziś chcielibyśmy coś zmienić w którejś z nich, szybko przypominamy sobie, że w momencie premiery czuliśmy się stuprocentowo dobrze z tym, co stworzyliśmy. Szanujemy własną historię.
W jednej ze scen serialu "Metal Lords" można zobaczyć flagę przedstawiającą okładkę "Medusy", więc idąc tym tropem, jak wyglądałaby luźna produkcja o tematyce heavymetalowej, gdybyś sam podjął się reżyserii?
Wydaje mi się, że musiałbym znaleźć odpowiednią równowagę. Z jednej strony pokazałbym miłość do tej muzyki i zaangażowanie w jej tworzenie, z drugiej pozwoliłbym sobie na trochę humoru. Gdybym odpowiadał za taką produkcję, stuprocentowa powaga i sznyt dokumentalny w ogóle by nie przeszły. Jednocześnie nie chciałbym drwić z metalu, bo inaczej mijałbym się z celem - po co obrażać rzecz, która dała ci tak wiele? Wiadomo, że to środowisko bywa zabawne, więc mógłbym się na tym trochę skupić, ale bez przesady. Czasami użycie hamulca bywa wskazane, zwłaszcza jeśli nie masz na celu wkurzyć kogoś.
Ale przecież drwienie z innych stanowi esencję brytyjskiej natury.
Wszystko zależy od tego, jakie masz poczucie humoru. Dzisiaj znacznie łatwiej jest urazić kogoś niż w czasach, kiedy byłem młody, ale świat się zmienia, więc trzeba o tym pamiętać i dostosowywać się do niego. Kiedy byłem nastolatkiem, oglądałem sporo programów, które wcale nie uchodziły za obraźliwe, ale w obecnej rzeczywistości na pewno zostałyby skrytykowane. Rzecz w tym, że wcale nie musisz być agresywny, by zabrzmieć zabawnie - nie musisz nawet przeklinać. To kwestia inteligencji i sprytnego umysłu.
Masz w sobie na tyle inteligencji i sprytu, by strzelać żartami, które nie są ofensywne?
Chciałbym tak myśleć. Aby osiągnąć tę umiejętność, trzeba mieć w sobie pewien humorystyczny dryg i swobodę w wymyślaniu czegoś zabawnego. Robienie tego na siłę jest bez sensu, bardzo łatwo wyczuć, kiedy zbyt mocno się starasz. Ludzie po prostu to mają albo nie. Spójrz na Ricky'ego Gervaisa - potrafi rozbawić cię do łez, chociaż czasami trudno stwierdzić, dlaczego przychodzi mu to z tak dużą łatwością.
Swego czasu wspomniałeś, że nie macie planu B w sytuacji, gdyby działalność zespołowa przestała przynosić zysk. Czy w czasach szalejących lockdownów zacząłeś rozmyślać nad znalezieniem regularnej pracy?
Na szczęście nie musieliśmy o tym myśleć, granie w zespole przez lata zapewniło nam odpowiednie środki finansowe. Oczywiście pandemia była ciosem, ale obyło się bez dzielenia kromki chleba na kilka osób [śmiech]. Znacznie gorszy los spotkał mniejsze zespoły i naprawdę im współczuję, bo nagłe odcięcie od głównego źródła dochodu to strzał, po którym trudno stanąć na nogi. Niemniej teraz zastanawiam się, co mógłbym robić poza graniem muzyki i chyba zapiszę się na szkolenie dla początkujących astronautów [śmiech].
Niedawno znowu trafiłem na YouTubie na filmik z waszym niesławnym koncertem w Kijowie w 2005 roku, prawdopodobnie najgorszym, jaki daliście w karierze. Jak go wspominasz?
Ostatnio mój kuzyn, który nigdy nie widział nas na żywo, obejrzał nagranie z tego koncertu i zapytał, czy zawsze brzmimy tak źle [śmiech]. Historia stojąca za tym występem jest straszna, bo w tamtym czasie mnóstwo podróżowaliśmy, byliśmy zmęczeni, a w dodatku utknęliśmy na salce prób i wszystko waliło się. Dodatkowo w ostatniej chwili Greg okazał się niezdolny do wyjścia na scenę, ale uznaliśmy, że damy radę bez niego. Już nigdy więcej nie popełnimy tego błędu, bo zabrzmieliśmy niesamowicie chujowo [śmiech].
Jak wiele masz w sobie z Nicka Holmesa z przełomu wieków, który był gwiazdą rocka, imprezował na koszt EMI i wydawał się zupełnie innym człowiekiem niż obecnie?
Wciąż jestem tym samym człowiekiem, ale bardziej pokornym i dużo spokojniejszym. W tamtym momencie każdemu w zespole woda sodowa uderzała do głowy. Nasze płyty wydawała jedna z największych wytwórni na świecie i faktycznie poczuliśmy się jak gwiazdy rocka. Byliśmy dużo młodsi i bardzo impulsywni - zupełnie inaczej niż teraz.
fot. Anne C. Swallow