Wydawanie składanki w dobie playlist to odważne posunięcie, ale Alex Kapranos nigdy nie należał do pokornych artystów. Przy okazji premiery "Hits to the Head" opowiada o perspektywie na dotychczasowe osiągnięcia, o nienawiści do określenia "post-punk revival", o tym, dlaczego Franz Ferdinand nigdy nie nagra zwrotki z gościnnym udziałem rapera, o utraconej z powodu mediów społecznościowych tajemniczości i o tym, czy rosyjska kultura powinna zostać zakazana po ataku na Ukrainę.
Jarosław Kowal: Niedawno wydaliście składankę z największymi przebojami, co pewnie było pierwszą okazją od dawna, by zagłębić się we własną dyskografię. Znalazłeś w niej również takie utwory, o których pomyślałeś: Dzisiaj nagrałbym to inaczej?
Alex Kapranos: Nie, ale czasami coś podobnego przychodzi mi do głowy. Zdarzają się takie utwory, jak na przykład "Ulysses", gdzie wprowadzam drobne zmiany do wersji koncertowych, w tym wypadku śpiewam trochę głośniej. Wszystkie nasze utwory odzwierciedlają jednak czasy, w jakich powstawały, jakiś moment w naszych życiach zarówno od strony prywatnej, jak i twórczej. Gdybyśmy chcieli coś zmienić, byłoby to pisaniem historii na nowo, a nie widzę w tym żadnego sensu. Zamiast grzebać w przeszłości, wolę skupić się na pracy nad czymś nowym.
A czy słuchanie własnej muzyki może być inspirujące? Każdy artysta na początku inspiruje się dziełami innych artystów, ale czy można znaleźć natchnienie we własnej twórczości, kiedy wraca się do niej po latach?
Myślę, że świadomość własnej twórczości jest dla artysty czymś przydatnym, pozwala zrozumieć, jak twoja muzyka jest postrzegana na przestrzeni lat, czy jest spójna i jak bardzo możesz nagiąć jej ramy. To może być też przypomnienie dawnych pomysłów, które po czasie znowu wydają się na tyle ciekawe, by wrócić do nich i zrobić z nimi coś więcej. Takie spojrzenie jest pomocne, ale nie można całkowicie mu ulec. To jak z krzyżowaniem genów - najzdrowiej jest wymieszać stare z nowymi. Tyczy się to zresztą nie tylko muzyki, ale sztuki w szerszym kontekście - warto odnosić się do przeszłości, ale z umiarem.
Najbardziej wyróżniającym się utworem na "Hits to the Head" jest "Curious", co wynika pewnie z tego, że jest to utwór najnowszy. Czy stanowi zarazem zwiastun tego, w jakim kierunku będziecie zmierzać?
To na pewno zapis tego, gdzie ostatnio się znaleźliśmy, czyli mniej więcej rok temu. Może faktycznie pójdziemy w tym kierunku? To ciekawe, że ten kawałek brzmi jak Franz Ferdinand, ale nie brzmi jak nic innego, co jeszcze umieściliśmy na albumie pokazującym cały nasz dotychczasowy dorobek. Myślę, że przede wszystkim tego można się spodziewać po przyszłości Franz Ferdinand - czegoś, co bez wątpienia przypomina nas, ale jest zarazem inne.
Nie może być zaskoczeniem to, że według portalu Setlist.fm najczęściej wykonujecie na żywo utwór "Take Me Out", drugie w kolejności "The Dark of the Matinée" jest o blisko sto razy rzadziej grane. Na którymś z etapów waszej działalności zdarzyło się, że granie największych przebojów przypominało przykry obowiązek czy zawsze odnajdujesz w tym przyjemność?
Nigdy nie mieliśmy z tym problemu. "Take Me Out" to naprawdę potężny, złożony utwór, a granie go wieczór za wieczorem to sama przyjemność. Uwielbiam patrzeć, jak publiczność do niego szaleje. Absolutnie nie mogę z tego powodu narzekać.
To też dość nietypowy przebój. Kiedy usłyszałem go po raz pierwszy tuż po premierze, miałem wrażenie, że to dwa utwory złączone w jeden, za sprawą tej charakterystycznej zmiany tempa. Dokładnie tego samego zagrania nigdy już nie powtórzyliście, ale wasze kompozycje często choć pozornie proste i chwytliwe, mają drugie dno i wystrzegają się banału.
Faktycznie w wielu utworach zmieniamy tempa czy tonacje, czego raczej nie spotkasz w bardziej konwencjonalnym podejściu do komponowania muzyki. Na przykład w "The Dark of the Matinée" w pewnym momencie nagle zmieniamy metrum na 6/8. Staramy się przemycać podobne smaczki do każdego utworu, ale tak naprawdę nigdy tego nie planujemy. W "Take Me Out" wyszło to w całkowicie naturalny sposób, komponowałem po prostu to, co wydawało mi się wtedy dobre. Nigdy nie oglądam się na komercyjne oczekiwania, tworzą po to, by coś wyrazić.
Kiedy debiutowaliście, często opisywano waszą muzykę jako post-punk revival...
Nienawidzę tego określenia! Jak ja go - kurwa - nie znoszę... Nikt z nas nie próbował niczego odradzać, chcieliśmy grać coś nowego.
Podobnie jest z wieloma brytyjskimi zespołami z ostatnich lat - Idles, Black Midi czy Fontaines D.C. określane są w identyczny sposób, chociaż nawet między sobą różnią się w ogromnym stopniu. Chciałem zapytać o to, czy czułeś się częścią jakiegoś ruchu, czy był to wymysł dziennikarzy, ale już dość jednoznacznie odpowiedziałeś [śmiech].
Nie byliśmy częścią żadnego ruchu, a w dodatku uważam, że to określenie jest protekcjonalne i paskudne. Implikuje próby nagrywania czegoś, co już kiedyś było, zamiast tworzenia czegoś oryginalnego. Dla nowych zespołów jest to w takim samym stopniu krzywdzące. Fontaines D.C. czy Black Midi są świetne, mają pomysł na siebie, nie ma u nich żadnych prób odradzania czegoś, co grało się przed laty. Oczywiście kiedy zaczynaliśmy, w tym samym czasie działały inne zespoły, które generowały podobną energię - chociażby Interpol, The White Stripes czy The Futureheads. Bardzo je szanuję, ale nigdy nie miałem poczucia, że tworzymy wspólnymi siłami jakiś jednolity nurt. Jak dla mnie zawsze robiliśmy po prostu swoje.
Czułeś kiedyś - przez ponad dwie dekady działalności Franz Ferdinand - pokusę, żeby odejść na chwilę od tego, co zazwyczaj robicie i choćby na jednym singlu zahaczyć o aktualne trendy? Na przykład dodać zwrotkę z którymś z raperów albo nagrać duet z Rihanną, albo po prostu włączyć do swojego brzmienia syntezatory z lat 80. czy trapowy beat?
Niech no pomyślę - nie [śmiech]. Za każdym razem kiedy dochodzi do takich mezaliansów, motywowane są tylko i wyłącznie komercyjnym sukcesem. Przeważnie są to decyzje podejmowane przez wytwórnie płytowe albo przez managerów, a nie samych artystów. Mnie to zupełnie nie interesuje. Lubię wielu raperów, ale po prostu nie wyobrażam sobie, by jeden z nich nie wiadomo skąd nagle pojawił się w którymś z naszych utworów. Kiedy z kimś współpracuję, musi być między nami jakaś więź i mam nadzieję, że w przyszłości dojdzie do większej liczby takich spotkań. Moje nastawienie nie wynika z niechęci do współczesnych trendów - wiele z nich trafia do mnie, ale zawsze wolałem wytyczać własną ścieżkę, a nie podążać drogą wydeptaną przez innych. Po wydaniu naszego pierwszego albumu pojawiło się wiele zespołów, które chciały brzmieć podobnie, kopiowały nasz styl i zdecydowanie preferuję, kiedy to działa w ten sposób - wolę mieć naśladowców, niż naśladować innych.
Po tylu latach na scenie widziałeś już pewnie wszystko, ale czy w ostatnim czasie zdarzyło się coś, co cię zaskoczyło, czy na tym etapie zespół jest już rutyną?
Na pewno do nowych doświadczeń można zaliczyć koncerty w post-covidowym świecie. To całkowicie zmieniło moja perspektywę, pozwoliło bardziej docenić to, co braliśmy wcześniej za codzienność. Czasami słyszy się o ludziach, którzy mieli doświadczenia bliskie śmierci, przeżyli wypadek, którego według wszelkich prawideł nie powinni przeżyć albo mimo zdiagnozowanej śmiertelnej choroby, zdołali ją pokonać i nagle zaczynają doceniać każdą chwilę reszty swojego życia, odnajdują w nim intensywność, jakiej dotąd nie znali. Mam wrażenie, że muzycy w post-covidowej rzeczywistości czują się bardzo podobnie. W trakcie pierwszego lockdownu były takie momenty, kiedy obawialiśmy się, że to już koniec, że nigdy nie będziemy mogli wrócić do grania na żywo. Teraz, już po powrocie, cieszę się każdą sekundą spędzoną na scenie.
Kiedy ukazał się wasz debiutancki album, niewiele można było się dowiedzieć na temat Franz Ferdinand poza garstką artykułów czy wywiadów w mediach drukowanych, w czym tkwiły pewien urok i aura tajemniczości. Teraz media społecznościowe pozwalają nie tylko na obejrzenie wielu zdjęć zespołów w jednym miejscu, nie tylko na poznanie opinii poszczególnych członków, ale nawet na dowiedzenie się, co jedli na śniadanie. Jakie są tego zalety i wady?
Zaletą na pewno jest możliwość bezpośredniego kontaktu z fanami. Kiedy chcemy ogłosić trasę albo premierę nowego singla, nie musimy zabiegać o uwagę mediów, możemy zrobić to samodzielnie i nie musimy czekać kilka dni czy tygodni na publikację newsa. Nie lubię natomiast tego, o czym wspomniałeś - całkowitego braku tajemniczości. Wydaje mi się, że wręcz nie powinno się wiedzieć zbyt wiele o artyście, którego twórczość się lubi. Istnieją tacy artyści, o których politycznych przekonaniach wolałbym nigdy się nie dowiedzieć [śmiech]. Nie jest to jednak aż tak różne od czasów na przykład The Beatles albo The Rolling Stones - ich fani też chcieli znać każdy jeden szczegół z życia każdego z członków tych zespołów. Taka już jest ludzka natura, że chcemy dowiadywać się więcej o osobach, które podziwiamy. Pytaniem pozostaje to, czy artysta powinien tę ciekawość zaspakajać, czy nie... Według mnie chyba nie [śmiech].
Często dyskutowaną kwestią jest dzisiaj niemal całkowite wycinanie wszystkiego, co ma związki z rosyjską kulturą - odwoływane koncerty z rosyjską muzyką, odwoływane pokazy filmowe i tak dalej. To bez wątpienia ważny gest solidarności z osobami z Ukrainy, którym wojna odebrała bliskich i dorobki całego życia, ale czy faktycznie tak rozległe dziedzictwo nie tylko rosyjskiej, ale światowej kultury powinien zostać skazane na zapomnienie?
Pozornie odpowiedź na to pytanie może wydawać się oczywista, ale faktycznie jest to bardzo złożona kwestia. Oczywiście nie można w żaden sposób pobłażać Rosji, nie można prowadzić żadnych interesów z krajem, który bez powodu najeżdża swoich sąsiadów. To po prostu nie jest do zaakceptowania i nie ma tutaj żadnego drugiego dna. Z drugiej strony nie mogę powiedzieć, że czuję to samo w stosunku do zwykłych Rosjan. Winę za to wszystko ponoszą rządzący - Putin i jego najbliżsi współpracownicy. Nawet jeżeli przyjrzeć się sytuacji w tamtejszej armii, trudno nie zauważyć, że nikt nie był gotów na wojnę. Odpowiedzialność spoczywa na jednym, bardzo lekkomyślnym człowieku i kilku lekkomyślnych idiotach z jego otoczenia. To przez nich dziesiątki tysięcy osób traci życia.
Jeżeli chodzi natomiast o zwykłych Rosjan, nadal mam z nimi kontakt, czemu służą chociażby media społecznościowe, o których przed chwilą rozmawialiśmy. Nie mogę powiedzieć, że żywię do tych osób jakąś urazę, większość z nich doskonale wie, co i dlaczego się dzieje, czują ciężar tej tragedii i czują z tego powodu ogromny wstyd. Nie są źli z powodu bojkotu, jaki dotknął ich kraj, rozumieją, dlaczego zespoły nie chcą już przyjeżdżać na koncerty do Rosji. Nie mogę natomiast zrozumieć, jak elementem solidarności przeciwko wojnie może być zakazywanie rosyjskiej sztuki. Wiem, że niektóre teatry odmawiały wystawiania Tołstoja, a filharmonie nie chciały prezentować muzyki Czajkowskiego, bo byli Rosjanami i w moim odczuciu zahacza to o absurd. Rosja jako państwo i jako Putin powinny być oddzielanie od Rosji jako zwykłych ludzi i jej dziedzictwa kulturowego.
A czy muzyka może mieć siłę zmieniania świata? Hipisi czy punki wierzyli w to, ale trudno zmierzyć, na ile zdołali osiągnąć swoje cele.
Każda decyzja, jaką podejmuje się w życiu ma wpływ na otoczenie. Jeżeli więcej osób zwraca uwagę na to, czym się zajmujesz, możesz dotrzeć znacznie dalej. Nigdy natomiast nie przepadałem za pouczaniem innych albo mówieniem im, co powinni robić. Moje działania zazwyczaj są determinowane przeze mnie samego i wolę kiedy każdy może decydować sam za siebie. Nie potrafiłby napisać tekstu w moralizatorskim czy mentorskim tonie, co dzieje się całkiem często. Chociażby muzyka hipisów - jak dla mnie, bardzo często przybiera protekcjonalną postawę. Są w niej jasne komunikaty, jak powinieneś się zachowywać, w jakim nastroju powinieneś się znajdować i nawet jeżeli jest to nakłanianie do buntu, nie chcę, żeby mój bunt był czymś, co narzucił mi ktoś inny. Wolę szukać własnej drogi.
fot. David Edwards