Łukasz Brzozowski: Jest w Port Noir coś, co nie działa prawidłowo?
Alex Wiberg: Nie mam pojęcia, mogę odpowiedzieć wyłącznie banałami, bo nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. Uważamy maksymę "im starsi, tym lepsi" za dobrze do nas pasującą. Stale uczymy się na błędach, wymyślamy nowe rzeczy, ciągle chłoniemy wiedzę i nie gnuśniejemy. Naprawdę trudno coś więcej powiedzieć, działamy na pełnych obrotach i do niczego nie podchodzimy na pół gwizdka. Pojęliśmy, co robić, a czego nie robić. Z pewnością nasza pozycja mogłaby być lepsza, gdyby nie jakieś czynniki, z których nie zdajemy sobie sprawy, ale to samo można powiedzieć o dziesiątkach innych zespołów.
Czego nie powinniście robić, skoro już wiecie, jak odróżniać udane działania od nieudanych?
Chyba zaraz będziemy musieli zakończyć tę rozmowę, bo zadałeś już drugie pytanie, a wciąż nie wiem, jak udzielić zadowalającej odpowiedzi [śmiech]. Przed trasą z Volą mieliśmy niewiele prób, chciałbym w przyszłości unikać podobnych sytuacji. Wynikało to trochę z naszych niedopatrzeń związanych z wieloma innymi sprawami na barkach - pandemią, lenistwem, postępującą dezorganizacją, chaosem... Zawsze mieliśmy coś innego do zrobienia albo pojawiały się niezależne od nas czynniki rujnujące wcześniejsze plany. Ktoś zachorował na covid, ktoś musiał w ostatniej chwili załatwić sprawy merchowe, dlatego do niektórych spraw nie mieliśmy głowy.
Poza tym nasze myśli zaprzątało wszystko, co związane z kolejnym albumem, na przełomie 2021 i 2022 roku bardzo intensywnie nad nim pracowaliśmy. Z tego powodu nowe numery zaczęliśmy ogrywać dopiero trzy tygodnie przed koncertami, co było źródłem wielu nerwów oraz dosyć gorączkowej atmosfery. Na szczęście nie prezentowaliśmy się źle podczas występów, wypadliśmy całkiem nieźle, ale w następnych latach z pewnością poradzimy sobie lepiej bez tego panicznego stresu.
Może brak intensywnych prób przed koncertami mógł wyjść wam na dobre? Widziałem nagrywki z paru niedawnych występów Port Noir i brzmieliście znacznie bardziej żywiołowo niż zazwyczaj.
Zgadzam się, dlatego też nie możemy narzekać na to, jak wypadły nasze ostatnie koncerty, ale jesteśmy tego rodzaju zespołem, który lubi, kiedy plany wypalają i nic nie wymyka się spod kontroli. Koncerty wspominamy miło, fani też nie mieli do nas żadnych zastrzeżeń, ale przez parę pierwszych dni trasy mieliśmy wrażenie, że błądzimy, że robimy niektóre rzeczy bardzo na oko. Jest w tym uroczy element spontaniczności, ale przyzwyczailiśmy się do pracy w innych warunkach.
Komponujecie wyjątkowo przebojowe utwory, a jednak kojarzy się was głównie jako support bardziej znanych kapel. Macie już materiał gotowy do zawojowania hal koncertowych?
Nie mam problemu z częstym graniem jako support przed kimś większym. Jeśli dzięki temu nasza pozycja ma wzrastać, a kluby pękać w szwach, to każdy na tym korzysta. Daleko nam do unoszenia się dumą i zgrywania gwiazd rocka. Znamy swoje miejsce w szeregu, jesteśmy pokorni i obserwujemy stopniowy wzrost popularności Port Noir. Oczywiście marzy mi się duża trasa po całym świecie z nami w roli headlinerów, ale nie chodzę z głowa w chmurach, wiem, że jesteśmy na to zbyt mali. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - już niedługo osiągniemy ten pułap rozpoznawalności, jestem o tym przekonany. Z każdą kolejną płytą modyfikujemy nasz styl, brzmimy coraz lepiej, ale mam świadomość, że ludzie potrzebują czasu do oswojenia się z tym.
Zmieniacie styl z płyty na płytę, ale "Cuts" sprawia wrażenie kwintesencji Port Noir - każdy numer brzmi tak uniwersalnie, że pasowałby do dowolnego z poprzednich albumów. To nie obdziera albumu z indywidualnego charakteru?
Jestem zupełnie innego zdania. Jakiś czas po premierze "The New Routine" postanowiliśmy, że musimy dokonać poważnych zmian w muzyce, bo zaczęliśmy kisić się w światku, który sami sobie stworzyliśmy. Pisaliśmy dobre piosenki, wciąż jesteśmy z nich dumni, ale następny album w podobnym stylu nie miałby tej pierwotnej pasji, stracilibyśmy zapotrzebowanie na ciągłe parcie w nieznanym kierunku. Pierwszą istotną modyfikacją było przejście z duetu w regularne trio. Wcześniej nasz gitarzysta - odpowiedzialny również za klawisze - pracował jako muzyk sesyjny, teraz jest integralną częścią grupy. Ponadto zwiększyliśmy ilość mroku - wcześniej nie brzmieliśmy aż tak posępnie jak teraz. Wiadomo, że esencja tego zespołu wciąż pozostaje zbliżona do tego, co robiliśmy wcześniej, ale zmieniliśmy środki wyrazu.
Zwiększenie ilości mroku okazało się strzałem w dziesiątkę, sprawiacie wrażenie, jakby łatwiej się wam tworzyło w takim nastroju.
Po części tak, ale wpłynęło na to przede wszystkim nagrywanie całości bez metronomu. Wiedzieliśmy, że musimy tego spróbować, bo "wbijanie" instrumentów do klika pozbawiało naszą muzykę energii, jaką czujemy na scenie. Zdecydowaliśmy się podjąć wyzwanie i nie żałujemy. Dostarczyło to nam masy frajdy, nie staliśmy na baczność przed realizatorem, robiliśmy wszystko we trzech, a atmosfera była tak luźna, jak podczas niezobowiązującej próby, a nie w trakcie sesji w studiu nagraniowym.
Oczywiście metronom jest dobrą rzeczą, demonizowanie go byłoby bez sensu, ale fajnie czasami pójść na żywioł i rozegrać wszystko pod wpływem instynktów. Takie momenty dają do zrozumienia, że wciąż masz głowę pełną pomysłów i nie zamykasz się na żadne rozwiązania. Przy "The New Routine" działaliśmy lekko spięci, dużo rzeczy robiliśmy mechanicznie, a tutaj całemu procesowi towarzyszyło znacznie więcej swobody.
Ale taka metoda pewnie utrudnia nagrywanie, bo pojawia się więcej błędów, musisz podchodzić do niektórych partii po kilkanaście razy i wszystko może wymknąć się spod kontroli.
Czy ja wiem? Jeżeli myśli się stereotypowo, faktycznie może tak być, ale nam nagranie całego albumu zajęło mniej więcej pięć dni. Weszliśmy do studia i zrobiliśmy swoje, a poszło nam tak szybko dlatego, bo jesteśmy ze sobą zgrani. Obyło się bez bólu, bez łez i setek godzin spędzonych na poprawianiu jakiegoś detalu.
Czy opisywanie was jako zespół progmetalowy nie jest ograniczające? Gracie muzykę znacznie bliższą indierockowi, w ogóle nie słychać u was patosu i nadmiaru technicznych sztuczek.
Nie powiedziałbym, że gramy prog metal i wszystkie wymienione przez ciebie cechy udowadniają to. Dziwna sprawa, bo pracowaliśmy latami, by pozbyć się tej niekoniecznie dobrej łatki stylistycznej, ale chyba przylgnęła do nas na zawsze. Utknęliśmy i już zawsze będziemy kojarzeni z tym gatunkiem [śmiech]. Niespecjalnie identyfikujemy się ze sceną progresywną, mamy do pokazania znacznie więcej niż instrumentalne popisy. W muzyce Port Noir znajdziesz sporo popu, podanego w mrocznej i intrygującej formie; znajdziesz też alternatywnego rocka, a nawet electro. Na nowym albumie mamy parę kawałków poprowadzonych wyłącznie elektronicznymi brzmieniami, które trudno w ogóle podpiąć pod muzykę rockową. Dbamy o eklektyzm i włączanie różnych smaczków do tego, co tworzymy.
Sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby progresywny rock nadal przełamywał bariery, polegał na łączeniu ze sobą niestandardowych elementów i ukazywał twórców jako maksymalnie chłonących nowe inspiracje. Gdyby działało to na takiej zasadzie, bylibyśmy zadowoleni z przedrostka prog, ale jest jak jest. Nie brzmimy jak Rush, nie komponujemy utworów trwających po kilkanaście minut, działamy raczej minimalistycznie. Gdzieś usłyszałem, że Kanye West uprawia gatunek nazywany progresywnym hip-hopem, ponieważ z każdym albumem odbudowuje nurt na nowo. Doceniamy takie podejście, jest nam do niego bliżej niż do odtwarzania gatunkowych schematów.
Dobrze trafiłeś z popem, tym bardziej, że dzisiejsze odmiany tego gatunku potrafią być znacznie bardziej złożone niż wiele płyt z metalem progresywnym.
Tak, chociaż teraz zrobiło mi się trochę głupio, że tak bardzo krytykuję scenę progresywną, bo jednak kiedyś grałem taką muzykę i od tego zaczynałem. W przeszłości na potęgę słuchałem rzeczy pokroju Pain of Salvation czy Periphery, ale czy Port Noir brzmi choć odrobinę podobnie do którejś z tych kapel lub nawet do nowszych reprezentantów tego gatunku? Mam wrażenie, że ilekroć, gdy ludzie nie wiedzą, jak opisać daną grupę, używają hasła prog. To najłatwiejsze rozwiązanie, wrzucenie wszystkiego do wora z tym napisem na pewno ułatwia identyfikowanie muzyki, ale jest jednocześnie bardzo niedokładne, bo czy mamy coś wspólnego z Dream Theater? Niech słuchacze mówią, co chcą, my i tak będziemy szli własną ścieżką. Gdybyśmy nagrali zupełnie popieprzoną, dziwaczną płytę, nikt by się przynajmniej nie zdziwił, bo i tak nie wiadomo, czego się po nas spodziewać [śmiech]. Przyszło mi teraz do głowy, że często ruszamy w trasy z kapelami opisywanymi jako progresywne, więc to oczywiste, że odbiorcy kojarzą jedno z drugim, tak podpowiada im intuicja.
Nie dziwi mnie, że wcześniej wspomniałeś o Kanye Weście, wasze teksty od "The New Routine" są bardzo dookreślone, często wręcz agresywne - w tym temacie jesteście znacznie bliżej hip-hopu niż muzyki rockowej.
Masz rację. Kiedy zaczynaliśmy, operowaliśmy bardziej metaforycznym językiem. Chcieliśmy zmusić ludzi do myślenia i wnikliwej interpretacji, dlatego mnóstwo kombinowaliśmy, wrzucaliśmy do kawałków bardzo złożone frazy, ale z czasem nam przeszło. Od pewnego momentu wolimy wykładać wszystko na stół i nie bawić się w półśrodki. Wtedy słuchacz czuje maksymalną szczerość, a my możemy dać upust emocjom. Może kiedyś wrócimy do bardziej zagmatwanych tekstów, ale obecnie dobrze nam w takiej konfiguracji. Czujemy się w niej bardzo swobodnie i dobrze wyrażamy wszelkie drzemiące w nas emocje. Każdy odbiorca zrozumie ten przekaz.
Kiedyś nagraliście utwór "Old Fashioned" i nie wiem, czy można znaleźć lepsze określenie na Port Noir. Wasze brzmienie, inspiracje, a nawet stylówka aż krzyczą, że kochacie okres MTV przypadający na wczesne lata dwutysięczne. Chcielibyście, by wrócił do łask?
Chyba nie chcielibyśmy, dobrze nam w obecnej rzeczywistości, ale owszem, wychowaliśmy się na muzyce tych wszystkich wielkich nazw ze świata rocka alternatywnego, których przełomowe sukcesy przypadały na wczesne lata dwutysięczne. Wychowaliśmy się na tej muzyce i znaleźliśmy w niej siebie, a teraz po prostu przetwarzamy te wpływy na coś swojego.
Czyli kontrolujecie nostalgię, bo cały czas patrzycie przed siebie.
Dokładnie tak. Fajnie czasami powspominać i odwołać się do wzorców w przeszłości, ale jeśli zespół ma wciąż iść do przodu, trzeba żyć w teraźniejszości, a nie wciąż myśleć o tym, jak było kiedyś.
fot. John Gyllhamn