Barbara Skrodzka: Goss to twój solowy projekt, ale rozpoznawalność zdobyłeś już wcześniej dzięki zespołowi Reptile Youth. Muzyka, którą teraz tworzysz jest lepszym odzwierciedleniem ciebie?
Mads Damsgaard Kristiansen: Zdecydowanie tak. Lubiłem być częścią Reptile Youth, ale pod pewnym względem czułem, że nie byłem w tym zespole w pełni sobą. Goss jest moim pierwszym solowym projektem i od samego początku musiałem się jasno określić. Rozkwitłem dość późno, a wypracowanie konkretnego stylu w taki sposób, by jak najlepiej przekazywał to, kim jestem zajęło mi kilka lat. Słuchając pierwszych EP-ek, a następnie płyty, dostrzeżesz, że moje brzmienie dość mocno się zmieniło.
Album "Group Therapy" wydałeś w środku pandemii, kiedy wszyscy w jakiś sposób potrzebowali wsparcia. Tytuł sporo zresztą mówi.
W czasie pandemii często zastanawiałem się nad takimi kwestiami, jak miłość czy proces starzenia. Pisanie utworów i śpiewanie o tym było dla mnie pewnego rodzaju terapią, a koncerty są niemal jak spotkania z terapeutą, podczas których dzielę się moimi uczuciami. Spoglądając na "Group Therapy" od strony brzmieniowej, dużo eksperymentowałem, próbowałem wymyślić lub na nowo zinterpretować muzykę country. Dopóki pięć lat temu nie pojechałem do Ameryki, nigdy wcześniej nie słuchałem country, choć oczywiście znałem Dolly Parton i Johnny'ego Casha. Kiedy siedziałem w jednej z knajp, usłyszałem piosenkę country i bardzo się w nią wciągnęłam. To jeden z najbardziej konserwatywnych gatunków muzycznych, ale byłem bardzo podekscytowany, bo pomyślałem, że mogę jakoś to wykorzystać i zrobić coś, czego nikt nigdy wcześniej nie stworzył. Dźwiękowo właśnie to próbowałem uchwycić na tym albumie. Sporo zespołów bazujących na fundamentach rocka, funku czy soulu próbowało zmienić je w coś innego, nie spotkałem jednak wielu artystów, którzy robiliby to samo z muzyką country. Wielu ludziom takie brzmienie kojarzy się raczej z brakiem gustu.
Utwór "Country Boy" brzmi jakby powstał nie w studiu nagraniowym, tylko na wsi.
Zgadza się, ten utwór powstał na wsi, w czasie upałów. W Kopenhadze było tak gorąco, że strasznie się pociłem w studiu, więc chcąc uciec od tego skwaru, wraz z przyjacielem pojechałem na wieś. Wzięliśmy ze sobą jedynie dwie gitary i tak powstał ten utwór.
"I Might Stop Dreaming" jest chyba jednym z najsmutniejszych, ale zarazem najbardziej szczerych i intymnych utworów. Śpiewasz w nim o tym, że dla osoby, którą kochasz jesteś gotowy przestać marzyć, śpiewać i podróżować. To duże poświęcenie.
Wiele osób może się utożsamić z tym uczuciem. Kiedy masz dziewczynę albo chłopaka, to czasami w pewnym sensie poświęcasz się dla niej albo dla niego. Kiedyś rozmawiałem z dziennikarzem z Danii, którego żona była lekarką i która naprawdę dużo poświęciła, żeby mógł robić rzeczy związane z muzyką. Bardzo się z tą piosenką identyfikował. Kiedy jesteś z kimś w związku, równowaga bywa zaburzona. Moja dziewczyna też zajmuje się muzyką. Pamiętam lata, w których była wielką gwiazdą pop.
Karen [Karen Marie Ørsted, czyli MØ] nadal jest wielką gwiazdą.
To prawda, ale były takie szczególne, szalone lata, kiedy wiedziałem, że dla niej jest to bardzo wyjątkowa podróż. "I Might Stop Dreaming" jest piękną piosenką o miłości. Zrobiłbym to wszystko dla Karen. Myślę, że jest to bardzo romantyczne, ale kiedy zagrałem jej ten utwór po raz pierwszy, zrobiła się naprawdę smutna. Powiedziała, że nie chce, żebym się dla niej aż tak poświęcał. Odpowiedziałem, że oboje nie możemy prowadzić tak intensywnego życia i być może pewnego dnia ona na jakiś czas poświęci się dla mnie.
Myśleliście o stworzeniu wspólnego muzycznego projektu czy może wolicie działać osobno?
Współpracujemy dość często. Pomogłem jej z niektórymi piosenkami, napisałem na przykład "Kamikaze". Pracuję z nią też przy nowych piosenkach, które pojawią się w przyszłości. Karen również była częścią pisania niektórych utworów na "Group Therapy", można ją też usłyszeć w moich starszych utworach, w których nie jest oficjalnie wymieniona na przykład w "There's Just so Much a Heart Can Take". To trudna granica, bo czasami miło jest być po prostu parą i nie rozmawiać o muzyce.
Super, że pokazujecie sobie to, co tworzycie i wzajemnie siebie wspieracie. Łatwo jest być w związku z osobą zajmującą się muzyką?
Jest w naszej relacji dużo wyrozumiałości, wiemy, ile trzeba poświęcić, żeby zajmować się muzyką. Chodzi nie tylko o czas, ale także o emocje i wysiłek. Karen czasami bywa naprawdę zmęczona. Wydaje mi się, że akceptowanie różnych rzeczy przychodzi mi nieco łatwiej niż jej, ale mimo wszystko jest do mnie podobna. Niekiedy to też jest problemem, ponieważ oboje mamy obsesję na punkcie muzyki - nieustannie o niej myślimy, pracujemy i oboje toczymy walki, żeby się od niej choć na chwilę oderwać. Słabo nam wychodzi wyjeżdżanie na wakacje albo spędzanie czasu poza domem. Wzajemnie się nakręcamy, co nie zawsze jest dobre.
Twój nowy album - "I Feel Like Planet Earth" - brzmi jak spójna kontynuacja "Group Therapy".
Tworząc "I Feel Like Planet Earth", pod wieloma względami pracowałem w tym samym nastroju i w tej samej przestrzeni, ale próbowałem ją na różne sposoby podrasować i zmieniać. Znalazłem solidny fundament, na którym mogłem budować i sięgać po różne pokrewne dźwięki.
"Mad Man" towarzyszy wideo z sesji live, na którym siedzisz na koniu. Nie bał się, kiedy zaczynaliście grać?
Koń nie był przestraszony, powiedziałbym nawet, że wydawał się szczęśliwy. Gdy tylko słyszał muzykę, stawał się naprawdę spokojny. A gdy przestawaliśmy grać, zaczynał się ruszać i wydawał się być znudzony. Przy niektórych ujęciach stąpał z nogi na nogę, przez co zrobił wgłębienia w podłodze. Skończyło się na tym, że zniszczyliśmy podłogę galerii sztuki, w której kręciliśmy klip i musiałem zapłacić za nową. Mimo wszystko było warto. Kocham konie, to zwierzęta z duszą.
Twoje teledyski są bardzo proste, właściwie to nic się w nich nie dzieje, ale w jakiś sposób przykuwają uwagę. Nie jest to łatwą sztuką.
Jestem bardzo zaangażowany w proces powstawania klipów. Lubię, kiedy są naprawdę proste i składa się na nie jeden dobry pomysł. Bardzo podoba mi się sesja live do piosenki "Ocean", podczas której stoję w wodzie i śpiewam a cappella. Lubię takie podejście, energię i klimat, z których tak naprawdę nic nie rozumiesz, ale jest to na tyle intrygujące, że zastanawiasz się: Co on robi? Co się dzieje?
Twój wizerunek jest bardzo spójny ze stylem, który prezentujesz chociażby w teledyskach. W twojej szafie znajduje się dużo garniturów?
Trzymam się jednej koncepcji, bo to pozwala lepiej zrozumieć artystę, szczególnie w świecie, w którym teraz żyjemy, gdzie dociera do nas tak wiele informacji i mamy tak wiele możliwości. Dobrze jest mieć bardzo jasne określone ramy. Mam jedynie dziesięć garniturów, wstaję rano i po prostu zakładam jeden z nich. Ubranie garnituru zajmuje mi piętnaście sekund i nigdy nie mam problemu z wyborem. To samo dotyczy muzyki i aspektu wizualnego. Takie podejście sprawia, że jest mi łatwiej poruszać się w tym świecie, wiem dokładnie, jaki efekt chcę uzyskać.
Jednym z elementów twojego stroju bywa kapelusz kowbojski. Zawsze masz go ze sobą?
Czasami zamiast kapelusza, zdarza mi się założyć czapkę z daszkiem. Nie zawsze ubieram kapelusz, nie chcę by ludzie myśleli, że robię to dla zabawy. Ważne jest dla mnie to, żeby nie nabijać się z muzyki country. Niektórzy artyści, którzy próbują wymyślić country na nowo, jak na przykład Diplo. Ta muzyka ma wiele do zaoferowania i nie powinna być traktowana jako banał. Myślę, że można z nią zrobić całkiem fajne rzeczy, ale niewielu ludzi to docenia.
Myślałaś kiedyś o tym, żeby zacząć śpiewać po duńsku?
Piszę piosenki po duńsku, ale na razie jest to tajemnicą. W ciągu ostatnich kilku lat napisałem sporo utworów w ojczystym języku, ale ich nie wydałem. Zbieram je. Kiedyś nadejdzie moment, w którym ujrzą światło dzienne. Poświęcam dużo czasu na pisanie tekstów - około osiemdziesiąt procent. Muszę dokładnie wiedzieć, co mówię i chcę to powiedzieć w taki sposób, który uważam za interesujący albo poetycki - jest to dla mnie bardzo ważne.