Łukasz Brzozowski: Określacie siebie jako zespół grający atmosferyczny doom-gaze i o ile różnice pomiędzy doom metalem a shoegazem można mnożyć, o tyle trudniej znaleźć punkty wspólne.
Mehdi Birouk Thépegnier: W muzyce wszystko jest możliwe. W doom metalu i jego odmianach stosuje się bardzo dużo efektów gitarowych, które podbijają moc piosenek, co samo w sobie budzi mocne skojarzenia z shoegazem. Te związki nie są aż tak trudne do uzyskania, jak mogłoby się wydawać i mam wrażenie, że już na poprzedniej płycie wychodziło to nam naprawdę dobrze. To po prostu kwestia dobrego smaku i umiejętności przeskakiwania z kwiatka na kwiatek, a że od początku miksujemy ze sobą style, nie mamy z takimi zabiegami większego problemu. Może w przyszłości rozstrzały pomiędzy shoegazem a doom metalem będą u nas jeszcze bardziej wyraźne? Kto wie? Nie stoimy w miejscu, stawiamy na ciągły rozwój - gdybyśmy mieli ochotę, dorzucilibyśmy do pielęgnowanej przez nas mieszanki wpływy chociażby deathmetalowe - nie czujemy się w żaden sposób ograniczeni.
Mówisz o czysto muzycznych punktach zbieżnych shoegaze'u i doom metalu, ale czy łączy coś te gatunki w aspekcie emocjonalnym?
Wydaje mi się, że zarówno muzycznie, jak i tekstowo mieszamy ze sobą różne cechy shoegaze'u oraz doom metalu, co wypływa później przede wszystkim w warstwie emocjonalnej. Główne role odgrywają smutek i melancholia, eksplorujemy te rejony jak tylko możemy, to największe źródło naszych inspiracji. Inaczej nie umiemy - napisanie wesołej piosenki byłoby dla nas koszmarem. Zarówno wszystkie rzeczy dookoła rocka gotyckiego, jak i te bliżej indie spaja poczucie nostalgii wraz ze smutkiem. W tym zespole doznania tego rodzaju uwydatniają się dosłownie w każdej nucie.
Waszych korzeni należy doszukiwać się w scenie hardcore punkowej - czy etos punk rocka ma przełożenie na to, co robicie?
Muzycznie może nie ma u nas zbyt wielu słyszalnych inspiracji hardcore punkiem, gramy muzykę usytuowaną na przeciwstawnym biegunie poszukiwań. To wolne kawałki, a nie jadowite strzały po kilkadziesiąt sekund. Powiedziałbym jednak, że cały czas jesteśmy żywo zajarani punk rockiem, a etos oraz nasze podejście do grania wywodzą się przede wszystkim z tej sceny. Julien [Rour Chanut - gitarzysta], człowiek, z którym zakładałem ten zespół i z którym znam się od czasów nastoletnich, ma podobną opinię. Może teraz jesteśmy czterdziestodwulatkami, co brzmi jak byśmy byli totalnymi staruchami, ale wciąż uważamy się za hardcore'owe dzieciaki.
Czas upływa, życie z dnia na dzień ulega bardzo poważnym zmianom, ale pewne ideały zostają z nami do końca. Wiele działań realizowanych pod naszym szyldem bierze się z mocno zakorzenionego etosu DIY, a wobec siebie i innych osób z naszego otoczenia zachowujemy się niemalże jak członkowie rodziny. Podejrzewam, że w ten sposób doszliśmy do poziomu popularności i rozpoznawalności, jakie mamy teraz. Wspieraliśmy różne kapele, różne kapele wspierały nas, dlatego stopniowo pięliśmy się w górę, nie zapominając, że wyszliśmy z absolutnego podziemia.
Czy to wszystko, o czym mówisz, nie kłóci się z faktem, że wydaje was Nuclear Blast, czyli wydawniczy moloch i muzyczna korporacja? A może to ideologiczni puryści przesadzają, kiedy chcą, by każda kapela ze światka hardcore'owego pozostawała niszowa?
Wiem, do czego zmierzasz, to dosyć zabawna sytuacja. Faktycznie, jesteśmy wydawani przez Nuclear Blast i nawet przez sekundę nie pożałowaliśmy wstąpienia w ich szeregi, póki co nie widzę żadnych wad tej decyzji, a zalety mógłbym wymieniać tak długo, że gadalibyśmy jeszcze przez kilka dni [śmiech]. Poza tym ta wytwórnia ma u siebie takie zespoły, jak Madball czy Agnostic Front. To absolutni bogowie gatunku, nie da się być bardziej hardcore'owym niż oni, to kapele, które są jednymi z absolutnie najważniejszych w kontekście historii tej sceny. Czy ktoś stawiałbym im zarzut przejścia do dużego wydawnictwa? Wątpię.
Zawsze będziemy czuli się częścią podziemia, ale gdy dostaje się taką propozycję, jaką złożyło nam Nuclear Blast, nie można odmówić. Jeśli chcesz, by twój zespół cały czas parł do przodu i rozwijał się, trzeba podejmować odważne decyzje, a to był jeden z nich. Kiedy dostaliśmy tę ofertę, nie rozmyślaliśmy nawet nad nią - zadecydowaliśmy o jej przyjęciu właściwie z miejsca. Wcześniej wydawały nas dwie mniejsze wytwórnie i było nam z tym w porządku, jesteśmy im wdzięczni, ale w tym wypadku trzeba było wskoczyć o szczebel wyżej.
To brzmi bardzo rozsądnie, ale czy zawsze podchodziliście do takich kwestii racjonalnie? Gdyby Nuclear Blast zaoferował wam kontrakt siedemnaście lat temu, też byście na to przystali?
Kiedyś byłem trochę innym człowiekiem i do niektórych spraw podchodzę dzisiaj inaczej, ale trzon moich poglądów pozostaje niezmienny. Gdyby Nuclear Blast złożył nam ofertę siedemnaście lat temu, na pewno byśmy to rozważyli. Nuclear Blast to wielka, rozpoznawalna marka z reprezentantami na całym globie, ogromnym poziomem rozpoznawalności, świetnymi zespołami w katalogu i przede wszystkim umożliwiająca realizowanie działań promocyjnych na naprawdę dużą skalę. Jak moglibyśmy powiedzieć "nie"? Czy wtedy gralibyśmy trasy w Stanach Zjednoczonych? Czy zwiedzilibyśmy inne zakątki świata? W żadnym wypadku, a jeżeli już, to dotarcie do tego punktu byłoby znacznie trudniejsze i bardziej frustrujące. Poza tym francuskie zespoły są inne, znajdują się mocno w tyle za Niemcami, Stanami Zjednoczonymi czy Wielką Brytanią, mają wiele problemów z pchnięciem swojej muzyki poza granice własnego państwa.
O jakich problemach mówisz?
W przeszłości były to pewne utrudnienia na różnych płaszczyznach. Francja to kraj mocno zaangażowany w rozwój sceny podziemnej, od dawna są tutaj świetne zespoły hardcore'owe, mnóstwo naprawdę dobrego black metalu, ale jednak coś nie grało od strony promocyjnej. Może to kwestia braku wiedzy? Może jakieś ograniczenia? Trudno powiedzieć, ale kapele z naszego państwa zawsze potrzebowały więcej czasu, by przebić się w Europie, nie mówiąc o reszcie świata.
Dziś wygląda to nieco inaczej, na pewno lepiej, bo mamy w zanadrzu dobre składy dumnie reprezentujące nas na całym globie. Swoje zrobiła w tej kwestii ogromna popularności Gojiry, w końcu to grupa, która potrafi zapełnić wielkie hale koncertowe w Stanach Zjednoczonych, a taki wyczyn nie przydarza się losowym kolesiom wziętym z łapanki. Świetnie radzą sobie też Alcest albo Celeste, my też mamy nie najgorzej, więc wszystko idzie w dobrym kierunku i czuć tu ducha rozwoju.
Na "A Loner" dominuje smutek, ale podajecie go w bardzo surowej formie. Nie przesadzacie, nie podchodzicie do tematu z teatralnym rozmachem, po prostu opisujecie swoje problemy. Myślisz, że w dzisiejszej muzyce rozrywkowej dochodzi do częstego romantyzowania depresji i rozpaczy, co jest dość szkodliwym zjawiskiem?
To ciekawe podejście, ale sam nie doświadczam częstego romantyzowania depresji. Forma naszych utworów wynika z naszego stylu bycia i pomysłu na ten zespół. Nigdy nie wyrzuciliśmy z siebie tylu flaków, co na ostatnich dwóch krążkach. Poczuliśmy ogromną potrzebę zrobienia czegoś naprawdę osobistego, dlatego poszliśmy z tym konceptem i obserwowaliśmy, dokąd to nas zaprowadzi, stąd też te surowe teksty.
Chcieliśmy w możliwie jak najprostszy i jak najbardziej konkretny sposób przedstawić, co nas gryzie. Nigdy nie fantazjujemy. Teksty Hangman's Chair zawsze charakteryzował się realizmem, śpiewamy tylko i wyłącznie o prawdziwych wydarzeniach, czasami ubieramy je po prostu w bardziej metaforyczne czy wymyślne określenia. Z czasem odpuściliśmy sobie zresztą nawet metafory, obecnie bliżej nam do zaskakiwania słuchaczy bezpośredniością. Bierze się to też z tego, jak podchodzimy do komplikacji, jaki napotykamy na życiowej drodze. Kiedy ja albo Julien mieliśmy ostatnimi czasy pewne problemy, nie przegadywaliśmy ich z każdym z osobna. Zamiast tego uciekaliśmy w samotność, próbowaliśmy dostrzec w niej coś pozytywnego, czuliśmy potrzebę chwilowego usunięcia się w cień.
A nie uważasz, że mot to być niebezpieczne? Tłamszenie problemów wewnątrz siebie wzmaga ich siłę, zamiast łagodzić.
Nie do końca się zgadzam, wszyscy uznajemy Hangman's Chair jako rodzaj muzycznej kozetki i formę terapii, podczas której możemy wyrzucić z siebie wszelkie problemy. Piszemy bezpośrednie utwory, w tekstach jesteśmy szczerzy do bólu, a do tego zawsze staramy się uzyskać coś na wzór oczyszczenia podczas komponowania. Poza tym nie należymy do najbardziej rozgadanych ludzi na świecie.
Czy ja wiem? Teraz mówisz całkiem sporo.
No tak, bo mamy wywiad i staram się, ale na co dzień jestem cichym człowiekiem, nie opowiadam o swoich uczuciach wielu osobom, nie wyżalam się, próbuję raczej przepracować życiowe niesnaski sam ze sobą.
Opisując kawałek "Who Wants to Die Old", podkreślałeś, że depresja jest jak stary przyjaciel - zawsze wraca. Sam mam osobę z bardzo bliskiej rodziny cierpiącą na tę chorobę, która uważa, że nie da się z tego wyleczyć, ale można to zminimalizować. Co robisz, by uśmierzyć swój ból?
Oprócz przelewania smutków na muzykę, uważam, że należy w jakiś sposób pogodzić się z depresją i żyć mimo jej ciągłej obecności obok. Dobrze mieć w swoim gronie fajnych ludzi, dobrze mieć pomoc, gdy zachodzi potrzeba, ale przede wszystkim trzeba zrozumieć, że ta choroba nigdy nie odejdzie, staje się częścią każdego, kto przez nią przechodzi i zostaje do końca. Już samo dojście do takiej konkluzji jest bardzo ważne, bo nie robisz sobie w ten sposób złudnych nadziei, wiesz, jak wygląda sytuacja. Działając w ten sposób, potrafimy przeciwstawić się przeciwnościom losu i wieść dobre życie, choć wiadomo, że pojawiają się też zjazdy. Każdy radzi sobie z nimi na swój sposób - ja dzięki twórczej pracy artystycznej.
Nie jest tajemnicą, że główne źródło waszych inspiracji to Type O Negative. Gdyby Peter Steele wciąż żył, którą piosenkę Hangman's Chair zarekomendowałbyś mu i dlaczego?
O cholera, to naprawdę bardzo dobre pytanie, a jednocześnie bardzo trudne. Myślę, że wskazałbym "An Ode to Breakdown" albo "Who Wants to Die Old". Te kawałki dosyć dobrze ukazują, jakim zespołem jesteśmy, oddają nasze podejście do posępnych melodii, które zaczerpnęliśmy właśnie od Type O Negative. Znając Petera, zakładam jednak, że posłuchałby tych numerów z uwagą, a później uznał, że to straszne gówno i tyle by z tego było [śmiech].