Łukasz Brzozowski: Uznałbyś Buñuel za zespół niekonwencjonalny?
Xabier Iriondo: Może tak, ale szczerze mówiąc, nie wiem [śmiech]. W dzisiejszych czasach słowo "niekonwencjonalny" ma mnóstwo znaczeń, często ze sobą niepowiązanych. Musiałbyś dookreślić, co masz na myśli.
Wydaliście płytę noiserockową z okładką godną albumu country, macie nieoczywiste struktury piosenek i jesteście jak aktywny wulkan, który na pewno wybuchnie, ale nikt nie wie kiedy.
Chyba mogę się podpisać pod takim tokiem myślenia. Od dawna gram też w innym zespole, obracającym się w zupełnie innych okolicach stylistycznych, ale mającym pewne punkty wspólne z macierzystą grupą. Moim zdaniem o klasie i przede wszystkim o tożsamości kapeli decydują nie tylko teksty czy ładne melodie, co struktury piosenek. W Buñuel często stawiamy na - wbrew pozorom - proste, a wręcz oklepane rozwiązania w tradycji klasycznego rocka, ale czasami odpinamy wrotki i ruszamy w nieznane. W pewnych momentach bywamy niekonwencjonalni, a w pewnych nie bywamy [śmiech].
Klasyczne yin i yang.
Coś w tym jest, bo nasza muzyka bywa ciężka i mroczna jak diabli, ale czasami odpływa w rejony starego, dobrego easy-listeningu, narażamy słuchaczy na lekki zamęt w głowach, ale to chyba dobrze. Sytuacja zmienia się jeszcze bardziej podczas koncertów - na scenie jesteśmy dzikimi bestiami. Nie mieliśmy na to żadnego planu, kariera Buñuel zaczęła się od nagrania albumu, a nie - jak w przypadku wielu innych zespołów - od intensywnego koncertowania w mniejszych lub większych klubach. Kiedy już pracowaliśmy nad materiałem, przysięgliśmy sobie, że nikt nie odbierze nam swobody artystycznej. Chcemy być wolni i koniec, to argument absolutnie bezdyskusyjny, bo właśnie dzięki wolności możemy robić takie piosenki, jakie chcemy, czyli brutalne, niebezpieczne i przede wszystkim nieprzewidywalne.
Nie uważasz, że diametralna zmiana brzmienia na żywo w porównaniu do tego, co można znaleźć na płycie to wręcz stały element noise rocka? Cała ta niepokojąca energia eskaluje podczas występów, a nie o każdej odmianie muzyki gitarowej można to powiedzieć.
Wszystko zależy od ducha zespołu. My mamy skrajnie eksperymentalne podejście, które bierze się z wpływów zaczerpniętych od grup post-hardcore'owych, post-punkowych, a nawet ze ściany dźwięku, która ukształtowała brzmienie no wave'u. Kiedy zaczynaliśmy, mieliśmy bardzo podobne podejście, ale w mojej głowie rodziło się wiele pytań. Zastanawiałem się, jak podczas występów przyjmą nas ludzie, myślałem o brzmieniu piosenek i przede wszystkim toczyłem bitwę z sobą samym odnośnie tego, czy na pewno powinniśmy podążać właśnie w tym kierunku. Okazało się, że owszem i bardzo dobrze. Dużo dał mi też pierwszy koncert, który kiedykolwiek zagraliśmy. W jego trakcie wpadłem w jakiś cudowny wymiar dziczy i kontrolowanego chaosu, co dało mi mnóstwo frajdy, tym bardziej, że przed występem nie zagraliśmy ani jednej próby. Powiem więcej, Eugene'a [Robinsona, wokalistę, znanego między innymi z Oxbow] po raz pierwszy w życiu spotkałem na dwie godziny przed wejściem na scenę.
Nie czułeś, że to może się zawalić? Brak prób, brak możliwości przewidzenia, co się stanie czy dzielenie desek scenicznych z człowiekiem, którego w zasadzie nie znałeś, nastraja pesymistycznie.
Nie czułem niczego negatywnego nawet przez sekundę. Od lat gram muzykę improwizowaną, która w dużej mierze opiera się na instynktach, podłapywaniu rytmów i działaniem w zgodzie ze swoją wyobraźnią. Często jammuję z jazzmanami, dzięki czemu nauczyłem się wielu dobrych rzeczy, chociażby wymyślenia czegoś na poczekaniu i rozwijania tego bez żadnego planu z tyłu głowy. Jesteś ty i spontaniczne pomysły, nic więcej. Lubię to, więc nie mam problemu z graniem na scenie z zupełnie obcym człowiekiem.
Ty sobie radzisz, jazzmani również znają swój fach, ale miałeś pewność, że Eugene da radę?
Tak i to stuprocentową. Już wtedy wiedziałem, że Eugene kocha muzykę improwizowaną i związane z tym nagłe zmiany, których nie da się przewidzieć, więc czułem pokrewieństwo dusz. Zanim spotkaliśmy się na żywo, wymieniliśmy mnóstwo wiadomości przez internet, wybadaliśmy siebie nawzajem i mieliśmy pewność, czego chcemy poszukiwać. Występ to potwierdził, brzmiał mniej więcej jak hardcore punk - zwłaszcza od strony podejścia czy sposobu gry - ale prezentowany przez trochę starszych ludzi niż nastolatkowie. Już w tamtym momencie każdy z nas miał więcej niż czterdzieści lat na karku, więc postanowiliśmy połączyć energię z doświadczeniem i umiejętnościami.
Czyli punk w garniturze - wciąż wściekły, wciąż agresywny, ale jednak ustabilizowany.
Być może. Słucham punk rocka mniej więcej od trzynastego roku życia, a w ubiegłym roku stuknęła mi pięćdziesiątka - to długi okres. Chciałbym jednak zaznaczyć, że nigdy nie grałem ugrzecznionego punk rocka skrojonego pod mainstream. Zawsze poszukiwałem i robiłem swoje, dzięki czemu wychodzą takie płyty jak "Killers Like Us", odzwierciedlenie moich kompozytorskich zajawek tu i teraz.
"Killers Like Us" wyróżniają także teksty - nihilistyczne, niepozostawiające nadziei na lepsze jutro, chyba najbardziej dobitne w waszej karierze. "For the Cops" brzmi jak hołd złożony Swans i albumowi "Cop".
Wydaje mi się, że jest w tych tekstach mnóstwo skrajności, intensywności, ale też niedopowiedzeń. To moje subiektywne odczucie, w końcu ich nie pisałem, ale zwróć uwagę na sam tytuł płyty - czy chodzi o takich zabójców jak my? A może o to, że zabójcy po prostu za nami przepadają? Tego nikt nie wie, możliwości interpretacji jest mnóstwo. Trudno mi dyskutować o tekstach Eugene'a, są zbyt osobiste, ale doskonale uzupełniają muzykę. Całość daje poczucie słuchania opowieści o życiu, śmierci i różnych rzeczach pomiędzy nimi.
Za wydawanie waszej muzyki odpowiada wytwórnia Profound Lore, kojarzona przede wszystkim z ekstremalnym metalem lub równie intensywnymi formami hardcore punka. Sprawiacie wrażenie rodzynka w tym zestawie. Co może łączyć was z tak radykalnymi grupami?
Energia Buñuel na żywo, poziom głośności i jad płynący z głośników są tak brutalne, że żaden deathmetalowy czy blackmetalowy zespół nie zapewnia mi podobnych wrażeń. To jest chyba ten jedyny element łączący nas i najbardziej skrajne formy metalu. Po prostu jesteśmy maksymalnie sobą. Chcemy być szczerzy wobec publiczności. Fajnie, że ktoś może się z nami utożsamiać, że dostajemy pozytywne recenzje, że dużo osób nas wspiera. Takie rzeczy potrafią nieźle podbudować i naładować, ale punkt wyjścia pozostaje niezmienny - gramy naszą muzykę, nie waszą, więc robimy wszystko, na co mamy ochotę. Albo wchodzicie w to z nami, albo szukajcie sobie innych zespołów do słuchania. Jeśli będziemy mieli taki kaprys, zagramy refren w którymś z kawałków siedem razy, a nie tylko dwa. Jeśli najdzie nas ochota, wydłużymy piosenkę i zmienimy jej melodię. Nie każdemu może się to podobać, ale nie jesteśmy zespołem od dostarczania wyłącznie pozytywnych emocji.
W moim odczuciu to negatywne emocje są zaletą i jedną z głównych cech Buñuel.
Zgadzam się. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałeś nas albo nawet tylko Eugene'a na żywo, ale jego sceniczna prezencja wywala z butów, nie żartuję. Ten człowiek traktuje koncerty prawie jak spektakle, wyśpiewuje wszystkie słowa w mocno dramatycznej, wręcz teatralnej konwencji i to jest niesamowicie dobre. Do każdego występu podchodzimy tak, jakby jutra miało nie być, dlatego daleko nam do standardowych zespołów traktujących granie jak pracę. Ludzie lubią Buñuel, bo wiedzą, że gdy przyjdą nas znowu zobaczyć, dostaną skrajnie odmienne widowisko od poprzedniego.
Przypomina mi to o polskim wykonawcy z rejonów zupełnie innych niż wasze - rapera, Legendarnego Afrojaxa. Jego koncert w Gdańsku z 2019 roku był tak odpychający i nieprzyzwoity, że liczba ludzi w klubie stopniowo malała z setki do dwunastki. Frapujące i odmienne doświadczenie - zakładam, że chcecie pokazywać coś podobnego?
Może niekoniecznie w takim ujęciu, by kogoś odpychać, ale wszystko, o czym mówisz jest kwestią pokazania się na scenie w takiej kreacji, jaką uznajesz za odpowiednią. Graj, co chcesz, a jeśli twoje zmagania obserwują nawet trzy osoby, to znaczy, że masz coś do przekazania i masz swoją grupę wiernych odbiorców. Chcemy by ludzie zapamiętywali koncerty Buñuel w kategorii suwenirów, niezwykłych pamiątek obrazujących ciekawie spędzony czas. Mamy nadzieję, że to się spełnia.
Parę miesięcy temu rozmawiałem z innym włoskim zespół z okolic noise rocka i post-punka, The Gluts. Mają podobnie brudne, szorstkie brzmienie i czuć w ich muzyce niepokój. Dlaczego w tej stylistyce Europejczycy są najbrutalniejsi? To kwestia naszej wrażliwości i podejścia do świata?
Czynników jest wiele, ale europejskie pochodzenie dużo daje w tym temacie - tak mi się wydaje. Historie wielu krajów z naszego kontynentu potrafią przerazić, a jednocześnie żyjemy w wielkim kulturowym tyglu pełnym odmiennych subkultur, osobowości, narodowości i podejścia do życia. Otaczająca nas rzeczywistość w ogromnym stopniu wpływa na brzmienie Buñuel. Przemycamy nasze emocje, pasje, chęci i frustracje do muzyki, a następnie patrzymy, co z tego wynika. Gdybyśmy udawali kogoś innego, to straciłoby sens. Oczywiście wielu muzyków wchodzi w pewne role na scenie i występują w maskach - metaforycznie lub dosłownie - co świetnie się sprawdza, ale nie w naszym przypadku. My musimy być wyłącznie sobą.