Łukasz Brzozowski: Wolisz przygodę czy poczucie stabilności?
Manuel Gagneux: Przygoda wygrywa, słychać to na każdym albumie Zeal & Ardor. Wolę poszukiwanie nowych ścieżek i sprawdzanie różnych rozwiązań niż trzymanie się jednej formuły.
Zapytałem dlatego, bo nie jesteś już postrzegany jako sezonowa ciekawostka, a jak stała część odłamu sceny metalowej, w którym eksperymenty wita się z otwartymi ramionami. Kiedy poczułeś, że Zeal & Ardor osiągnęło ten status?
Miałem dwie sytuacje, w których uznałem, że wszystko kręci się, jak należy, a Zeal & Ardor to regularny zespół, a nie coś na zasadzie ciekawostki. Pierwsza z nich miała miejsce po premierze "Devil is Fine", gdy wspomniano o nas na Twitterze, a pokłosiem był duży artykuł w Rolling Stone. Wtedy poczułem coś w stylu niewyobrażalnej dumy, bo w życiu nie pomyślałbym, że można zajść z taką muzyką tak daleko i dotrzeć do szerokiego grona słuchaczy. Druga z tych sytuacji to występ na Roadburn Festival. Już samo zaproszenie odebrałem jako coś niezwykłego i w jakiś sposób nierzeczywistego, a kiedy podczas koncertu publika bawiła się z nami, wariowała od początku do końca i śpiewała teksty, padłem z wrażenia. Tamten moment utwierdził mnie w przekonaniu, że jestem dobry w tym, co robię.
Zeal & Ardor powstało jako żart, ale skrycie marzyłeś o tym, żeby dotrzeć dalej niż sypialnia i forum 4chana?
W żadnym wypadku. Nigdy nie myślałem o tym, jak ludzie odbiorą ten projekt albo czy stanie się popularny. Po prostu szedłem w zaparte ze swoim pomysłem na brzmienie, grałem w zgodzie z własnymi preferencjami i wszystko powstawało w swoim tempie, a że sprawiało mi to frajdę, nie widziałem sensu w zmienianiu czegokolwiek. Można to chyba uznać za jeden z głównych powodów sukcesu Zeal & Ardor - tworzenie muzyki zapewniającej ogrom przyjemności. Gdybym badał, jakie rzeczy podobają się słuchaczom i na siłę szedł na kompromisy, nie miałoby to najmniejszego sensu - ani dla mnie, ani dla odbiorców. Fani od razu wyczuwają ściemę, a gdy do tego dochodzi, natychmiast tracisz na wiarygodności.
Czy aby na pewno fani zawsze wyczuwają ściemę? W wielu odmianach metalu koniunkturalne granie motywowane zarobkami jest czymś powszechnym, a słuchacze takich kapel nie mają z tym problemu. Długo mógłbym rzucać nazwami.
Wiem, o czym mówisz, ale też nie będę wymieniał nazw [śmiech]. Najgorszy jest chyba ten moment, gdy granie w zespole staje się rutyną. Kiedy dochodzi do ciebie, że musisz to robić i przestajesz czerpać z tego radość, chcesz jedynie odwalić swoją robotę, by później zająć się bardziej interesującymi sprawami - wtedy jest naprawdę niedobrze. Wiele kapel - nie tylko metalowych - z długim stażem podchodzi do komponowania jak do pracy w korporacji, w której jesteś wręcz za karę i w ogóle się tym nie cieszysz. Dlatego bardzo mi miło, że słuchacze lubią moją muzykę, ale także dlatego, że sam ją lubię - mogę nazwać siebie szczęściarzem.
Obecnie chyba już żyjesz z muzyki?
Owszem, jest to moje główne źródło zarobków, ale nie popadam w rutynę. Robię rzeczy, na które mam ochotę, bo tak mi się podoba, a ludzie doceniają takie podejście - wiedzą, że jestem szczery z nimi i ze sobą. Mogę spokojnie powiedzieć, że jestem w naprawdę dobrym położeniu. Żyję z własnej pasji, a moja kreatywność ani trochę nie maleje. Super sprawa.
Jak pozostać konsekwentnym, kiedy piszesz tak różnorodną stylistycznie muzykę? Wyobrażasz sobie sytuację, w której nagrywasz kilka płyt i każda nich brzmi jak zrobiona przez inny zespół?
Podrzuciłeś zajebisty pomysł, muszę tego spróbować [śmiech]. Myślę, że dobrze bym sobie z tym poradził, taka zabawa na pewno dostarczyłaby mnóstwo rozrywki. Najważniejsze jest to, żeby utrzymać pewną atmosferę - taką, która zapewnia odpowiedni klimat kawałków i w której dobrze się czuję. Dzięki niej mogę robić wszystko, cokolwiek tylko zapragnę. Dobrym tego przykładem jest ostatni album - cała jego otoczka jest jednolita, może nawet jednorodna, ale wszystko dookoła fruwa w różnych kierunkach.
Dobrze, że wspominasz o konsekwentności, bo twój nowy album - mimo ogromu eklektyzmu - jest bardzo spójny. Znudziło ci się wrzucanie wielu pomysłów do jednej piosenki?
Nie, po prostu w przypadku poprzednich płyt Zeal & Ardor nie miałem wystarczająco dużo czasu, żeby pisać muzykę jednolicie i budować ją dookoła wyrazistego, spójnego konceptu. Wcześniejsze albumy były zbiorem stylistycznie porozrzucanych, często niezwiązanych ze sobą piosenek, teraz wszystko ma swoje miejsce w szeregu.
Dlaczego nie miałeś czasu, żeby pisać muzykę bardziej jednolicie?
Przez cały czas byliśmy w trasie. Koncert tu, koncert tam, po drodze wywiad i wszystko inne. Trudno skupić się na jednym, dosyć wymagającym zadaniu, gdy wszystko dookoła cię rozprasza, dlatego poprzednie płyty Zeal & Ardor brzmiały dosyć schizofrenicznie. Teraz świat zdaje się odżywać, ale bądź co bądź większość materiału na najnowsze wydawnictwo powstawała, kiedy nie można było koncertować, więc to z pewnością dało mi dużo czasu na konsekwentną pracę.
W materiałach promocyjnych na temat nowego albumu można przeczytać, że "Zeal & Ardor" sumuje wszystko, kim jesteś jako artysta, co od razu nasuwa pytanie o to, kim ty właściwie jesteś? Podejrzewam, że gdyby zapytać słuchaczy, każdy odpowiedziałby inaczej.
Nowa płyta z pewnością pomogła wykrystalizować wszystko, czym obecnie jest Zeal & Ardor. Pracowałem naprawdę ciężko, żeby ten album brzmiał tak, jak brzmi - skupiłem się na koncepcie, nie wykorzystywałem losowych pomysłów i nie pisałem muzyki na kolanie, postawiłem na ciężką i żmudną harówkę. Ale jaki będę za parę lat? Nie mam bladego pojęcia. Może zacznę grać eurodance.
Jak w takim razie określiłbyś Zeal & Ardor w kilku słowach - nie w znaczeniu gatunkowym, ale emocjonalnym.
Wydaje mi się, że najbardziej pasowałoby tu określenie "ciężka muzyka naładowana emocjami". Gram bardzo skrajne rzeczy, nie mam piosenek trochę agresywnych, trochę radosnych i trochę pomiędzy. Jeżeli towarzyszy mi konkretne uczucie, zanurzam się w nim w całości. Wolę radykalność niż rozmemłanie.
To słychać, bo chyba nigdy wcześniej nie postawiłeś na emocje tak wyraźnie, jak na nowym albumie.
Mogę się z tym zgodzić. Po części wpływ na taki stan rzeczy miał rozwój mojego warsztatu kompozytorskiego. Teraz, gdy wiem, jak należycie pisać muzykę Zeal & Ardor, jak układać kontrasty i jak rozmieszczać poszczególne wątki w piosenkach, wszystko wychodzi naturalniej. Kiedy w głowie czy w sercu wirują uczucia, mogę się na nich skupić i użyć ich do pisania utworów. Wtedy wiem, co powinienem zrobić i nie błądzę po omacku. Jestem zgrany ze sobą, a to naprawdę pomaga w tworzeniu, dzięki czemu nowe kawałki są bardzo intensywne.
Czyli w przeszłości nie wiedziałeś, jak pisać muzykę Zeal & Ardor?
W jakiś sposób na pewno wiedziałem. Esencją Zeal & Ardor jest nieustanna potrzeba eksperymentowania, ale dopiero teraz wiem, jak eksperymentować i jednocześnie zachować własną tożsamość. Kiedyś miałem z tym problem, co słychać zwłaszcza na "Devil is Fine". W przeszłości moja muzyka była jak kilka kawałków drewna posklejanych w jedną rzeźbę, teraz to ta sama rzeźba, ale zbudowana z jednego kawałka drewna. Nie wiem, czy to ma sens, ale wierzę, że mnie rozumiesz [śmiech].
Zaskakujesz mnie, bo Zeal & Ardor rzeczywiście od samego początku opierało się na eksperymentach, ale myślałem, że doskonale wiedziałeś, jak powinna brzmieć ta muzyka.
Wiedziałem, ale koncept w głowie a przekucia go na muzykę to dwie różne sprawy. Każdy rozwija się z biegiem lat. Teraz bardzo doceniam "Zeal & Ardor", ale pewnie za rok czy dwa zacznę narzekać, że nie wszystko zrobiłem jak należy, że dałoby się lepiej i takie tam artystyczne bzdury.
To czego brakowało ci w przeszłości - umiejętności technicznych czy wyobraźni?
Myślę, że obydwu. Po prostu kiedyś wrzucałem wszystko do jednego wora i pewne piosenki do siebie nie pasowały. Byłem eklektyczny, ale w niewłaściwy sposób, bo nie dość, że wszystko brzmiało zupełnie inaczej, to w dodatku brakowało mi spójności i jakiegoś jednego elementu, który mógłby połączyć te kawałki w spójnie działający organizm. Stąd bierze się moje narzekanie na poprzednie wydawnictwa.
Najistotniejszym elementem Zeal & Ardor jest bardzo wyraźny podział pomiędzy ekstremalnym metalem a bluesem i spirituals. Gdybyś z jakiegoś powodu postanowił zrezygnować z metalu, byłbyś w stanie zastąpić go czymś innym?
Dobre pytanie. Może zamiast tego wrzuciłbym jakiś harsh noise albo dosyć radykalną, wzbudzającą skrajne emocje elektronikę? Nie wiem, naprawdę trudno powiedzieć, bo jak pozbyć się metalu? Przecież to wręcz niemożliwe.
Podejrzewam, że o to samo pytali słuchacze Paradise Lost po wydaniu "Host". Ciekawe zagadnienie, bo pod koniec lat 90. zespoły metalowe szły w brawurę, drastycznie zmieniały swoje brzmienie, a później przepraszały fanów i z podkulonym ogonem wracały do grania ze starych czasów. Gdybyś dzisiaj był na ich miejscu, dotknęłoby cię to samo?
Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo chciałbym ci powiedzieć, że w żadnym wypadku, bo sam sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem, ale od ponad dwóch lat Zeal & Ardor to moje główne źródło utrzymania, więc podejrzewam, że skończyłbym dosyć podobnie [śmiech]. Mam teraz szczęście, bo gust moich fanów spaja się z moim własnym gustem, ale nie mam bladego pojęcia, co zrobię, jeżeli w przyszłości wydam płytę, która ich zawiedzie.
Jak opisać statystycznego fana Zeal & Ardor?
Fani Zeal & Ardor to wielka grupa ludzi, którzy mają różne podejście do muzyki, kochają zupełnie odmienne od siebie zespoły i nie zamykają się na nic. Próby wyszukiwania jednego rodzaju słuchacza byłyby dla nich krzywdzące.
Niektóre kawałki na "Zeal & Ardor" - chociażby "Bow" - brzmią jak festiwalowe indie w stylu Foals albo The Strokes. To świadomie przemycone wpływy z twojego popowego projektu, Birdmask czy przypadkowe podobieństwo?
Może coś w tym być, ale skłaniałbym się jednak ku przypadkowemu podobieństwu. W gruncie rzeczy nie słucham zespołów, które wymieniłeś, więc nie mogę się nimi świadomie inspirować. Kto wie, pewnie kiedyś usłyszałem ich kawałki w radiu i wpadły mi one w ucho? W dzisiejszej muzyce kradzież cudzych pomysłów jest czymś zupełnie naturalnym [śmiech].
Za co najbardziej lubisz scenę metalową, która z jednej strony wita z otwartymi ramionami tak dziwne projekty jak Zeal & Ardor, a z drugiej jest pełna ortodoksów gotowych zabić za "zdradę ideałów"?
Wydaje mi się, że najfajniejsze w niej jest to, że absolutnie wszystko ma swoje miejsce. Możesz grać różne formy metalu, a i tak zawsze znajdzie się ktoś, kto cię doceni. Ponadto kreatywność metalowców nie zna granic - dziś świeże, interesujące i ekstremalne projekty wyrastają jak grzyby po deszczu, należy to doceniać.
fot. Georg Gatsas