Natalia Ławska: Do waszej muzyki przylgnęło określenie indie, ale to bardzo głęboka szufladka.
Cezary Kujach: Wydaje mi się, że indie to trochę wyblakłe pojęcie, dawno o nim nie słyszałem. Kiedyś graliśmy w tych klimatach, teraz jesteśmy kapelą uniwersalną.
W takim razie, jak sami określacie gatunkowo waszą muzykę?
CK: To bardzo trudne, w dobie serwisów streamingowych w opisie zespołu należy przypisać swojej twórczości jaką łatkę i zawsze kminimy: Co tu wpisać? Mamy teraz zajawkę na dreampop i shoegaze, więc akurat te nazwy umieściliśmy w opisie, ale to, co później robimy na próbach czasami okazuje się zupełnie inne. Jedna piosenka to brzmienie Franz Ferdinand - typowy indie rock; inna brzmi jak Cocteau Twins - oniryczna i rozmyta; a jeszcze kolejna to totalny noise.
Mateusz Miszkiewicz: Określenie "indie" nie tyczy się zresztą jedynie brzmienia muzyki, ale również tego, w jaki sposób jest produkowana i wydawana. Robimy wszystko sami, koncepcja DIY jest nam póki co najbliższa.
Jan Kozak: Grafiki, okładki, materiały wideo - to wszystko nasza robota. Jesteśmy również swoimi menedżerami, działamy jak mała firma.
Jaki jest najtrudniejszy element waszej pracy w zespole?
CK: Dla mnie najtrudniejsze jest pisanie tekstów. Komponowanie muzyki przychodzi mi lekko, kwestia intuicji, ale słowa wymagają skupienia i większej ilości czasu. Muszę odlecieć na inną planetę żeby zacząć pisać, co bywa trudne w natłoku codziennych zajęć.
JK: Jeśli mówimy o całym procesie, to zdecydowanie miks i mastering nagranych utworów. Produkcja zajmuje nam najwięcej czasu.
CK: Ostatni singiel - "Spokój" - to mój debiut producencki. Praca nad nim zajęła mi aż trzy miesiące dzień w dzień. Paweł produkował "Chapterhouse" - również jego debiut i duże wyzwanie. Masa kolejnych podejść, szlifowanie aranżu, zmiana wokali czy nawet zabawy w transponowanie.
Nie kusiło was, żeby nagrać całość w jednym ujęciu, na "setkę"?
CK: Przy niektórych gatunkach muzycznych nagrywanie etapami nie ma sensu, na przykład przy jazzie czy punk rocku. My z kolei nakładamy sporo efektów, kombinujemy z dealyem, reverbem i tak dalej. Na poziomie produkcyjnym dzieje się bardzo dużo, dlatego nagrywanie na setkę w naszym wypadku nie zdałoby egzaminu.
Wydaliście dopiero dwa single, większość waszego materiału można usłyszeć wyłącznie na żywo - nie obawiacie się, że słuchacze do tego stopnia przywykną do wersji koncertowych, że poczują się rozczarowani studyjnymi?
JK: Brzmieniowo będziemy trzymać się tego, co gramy live.
CK: Na żywo robimy dłuższe wstępy i outro, bawię się wokalem, czasami eksperymentuję instrumentalnie, ale to tyle.
JK: Na koncerty patrzymy też pod kątem show, chcemy rozruszać publikę. Ostatnio Czarek zdjął koszulkę i od razu wszyscy byli zachwyceni. Ja byłem w swetrze i też dobrze [śmiech].
Jesteście muzykami obytymi ze sceną, ale czy Lastadia powstała po rozpadzie innego zespołu, czy to całkowicie nowy projekt?
CK: Razem z Mateuszem tworzyłem kiedyś zespół Lovers in Uniforms, zakończył działalność jakiś czas temu. Teraz znaleźliśmy nowych muzyków, tworzymy nową grupę.
JK: Grałem przez jakiś czas w zespole Metropolis, jeszcze na studiach, ale nasze drogi się rozeszły. Dogadałem się z chłopakami, pierwsza próba i zatrybiło.
Paweł Duszyński: Jako jedyny z zespołu jestem po szkole muzycznej, dlatego gram na basie [śmiech]. Na początku próbowałem klawiszy, ale zupełnie nie pasowały do reszty. Brzmiało to jak muzyka z taniego soft porno rodem z kanału Tele 5 po godzinie dwudziestej drugiej.
Co robicie, żeby odróżnić się od innych zespołów, odejść od schematów?
CK: Patrząc na rodzimą scenę, mogę stwierdzić, że ciekawa i chwytliwa melodia jest dla mnie priorytetem. Czerpię z soulu, funku, muzyki lat 60. Nie piszę nigdy tekstu przed melodią. Dopasowuję słowa do napisanej wcześniej muzyki i rytmu. Nie cierpię melorecytacji na jednym dźwięku i "trudnych’" pretensjonalnych tekstów.
Nie boisz się z drugiej strony zbyt prostolinijnych tekstów, skoro piszesz je pod melodię?
CK: Czasem jest ciężko, chciałbym użyć konkretnych słów, aby coś przekazać, ale nie współgra to z dźwiękiem, ale ostatecznie jest to rozwijające. Poszukiwanie środków wyrazu nie pozawala pójść na łatwiznę. Nie jestem też zwolennikiem tekstów przekombinowanych, ciężkich do rozszyfrowania. Prosta fraza może być interpretowana na różne sposoby i często ma głębsze znaczenie niż najbardziej złożony monolog.
Chcecie pozostać przy języku polskim czy myślicie o dodaniu anglojęzycznych?
CK: Nie jest to dla mnie łatwe, ale staram się pisać po polsku. Możliwe jednak, że dwadzieścia procent albumu będzie w języku obcym.
Nawiązujecie nazwą i okładką pierwszego singla do motywów marynistycznych. Pójdziecie dalej w kierunku identyfikacji z miejscem pochodzenia?
MM: Przy drugim singlu już od tego odeszliśmy, chcemy zaskoczyć odbiorców i z każdą publikacją pokazywać coś innego.
JK: Na pewno nie zrobimy sobie zdjęć na tle stoczniowych żurawi [śmiech].
CK: Nazwą zespołu i grafiką do pierwszego singla puściliśmy oczko do słuchaczy, pokazaliśmy, skąd pochodzimy, ale to tyle.
Po wydaniu zaledwie dwóch singli wiele osób ma was już na oku - w mediach społecznościowych, w rozgłośniach radiowych. To kwestia dobrego marketingu?
CK: Jedna sprawa jest taka, że kiedyś już graliśmy w innych zespołach, które jakimś echem odbiły się w Polsce; druga - dojrzeliśmy do tego, żeby kłaść nacisk na marketing. Lata temu byliśmy idealistami, myśleliśmy, że jak napiszemy dobrą piosenkę, to jakiś znany producent zauważy ją nawet wtedy, jeżeli nie wyjdziemy z piwnicy [śmiech]. Teraz wiemy, że to tak nie działa. To element pracy nad muzyką, promowanie jej gdzie się da. Widziałem nawet kiedyś wywiad z Frankiem Zappą, gdzie jego radą dla początkujących było właśnie napieranie ze swoją twórczością dosłownie wszędzie.
JK: Trzeba być w tym konsekwentnym, cierpliwym i upartym. Wysyłasz muzykę do stu stacji radiowych - większość cię odrzuci, ale kilka puści twój numer.