Obraz artykułu White Lies: Wiedzieliśmy, że musimy być pompatyczni i teatralni

White Lies: Wiedzieliśmy, że musimy być pompatyczni i teatralni

Szósty album londyńskiego zespołu to zwrot w kierunku jeszcze bardziej tanecznej muzyki, choć niezmiennie okraszonej ponurymi, refleksyjnymi tekstami. O jej powstawaniu, o trudnej sztuce powściągliwości, a także o tym, dlaczego White Lies nie gra emo-popu, opowiada perkusista Jack Lawrence-Brown.

Jarosław Kowal: W informacji prasowej towarzyszącej waszemu nowemu albumowi pojawia się określenie, po jakie wiele zespołów o długim stażu sięga - powrót do korzeni. Podejrzewam, że niekoniecznie sami je tam umieściliście, ale czy faktycznie na "As I Try Not to Fall Apart" wróciliście do korzeni?

Jack Lawrence-Brown: Słuszna uwaga - nie wiedziałem, że takie zdanie znalazło się w informacji prasowej, ale w pewnym sensie mogę się z nim zgodzić. Sięgnęliśmy po pewne elementy brzmienia, które łączą się z tym, co robiliśmy na samym początku działalności White Lies, ale nie mógłbym opisać w ten sposób całego "As I Try Not to Fall Apart" - spektrum gatunków, do jakich odwołaliśmy się było tym razem wyjątkowo szerokie. Niektóre utwory mają bardzie popowy charakter, ale na przykład "Blue Drift" ma w sobie coś z wczesnego White Lies. Może wynika to także z tego, że połowę materiału przygotowaliśmy razem z Edem Bullerem, który był producentem pierwszego albumu i z którym zawsze w mniejszym lub większym stopniu współpracujemy, jest niemal czwartym członkiem zespołu i w jakimkolwiek stylistycznym kierunku skierowalibyśmy się, zawsze wie, jak wycisnąć z tego dobry utwór. Praca z nim to zawsze do jakiegoś stopnia powrót do korzeni.

Słuchałem "As I Try Not to Fall Apart" i "To Lose My Life..." na przemian, żeby wychwycić podobieństwa, ale nie znalazłem wielu. Na pierwszym albumie jest dużo z post-punka, na nowym z art popu, bliżej mu na przykład do Davida Bowiego. Pomyślałem więc, że powrót do korzeni dotyczy nie tyle was jako kompozytorów, co was jako słuchaczy i wracacie do muzyki, jaka na was wpływała w wieku nastoletnim.

To słuszna uwaga... Może po prostu to zdanie w informacji prasowej jest dość przypadkowe i wetknięte tam z automatu [śmiech]. Nie mogę się nie zgodzić z tym, że trudno byłoby wskazać większe podobieństwa łączące te dwa albumy, jeżeli już, to można podciągnąć pod hasło powrotu do korzeni teksty. Zawsze kierujemy w dość ponure rewiry, ale tutaj ponownie mierzymy się z tematem śmiertelności, po który w ostatnich latach nie sięgaliśmy. Na "To Lose My Life..." ciężar śmierci był przytłaczający, ale Charles [Cave - basista] w pewnym sensie zawsze pisze o tym samym, życie i śmierć to dla niego niewyczerpalne źródła inspiracji, zmieniają się jedynie proporcje.

Gdybym miał wskazać tylko jeden zespół, który miał na nas największy wpływ, bez cienia wątpliwości byłoby to Talking Heads.

Cofnijmy się na chwilę do jeszcze odleglejszej przeszłości - covery jakich utworów grałeś, żeby nauczyć się panowania nad perkusją?

O rany... Chyba pierwszym, jaki graliśmy - mieliśmy wtedy piętnaście czy szesnaście lat - było "Psycho Killer" Talking Heads. Największą inspiracją w okresie dorastania był dla mnie punk rock i chociaż Talking Heads to zdecydowanie bardziej post-punk, prostota ich utworów trafiała do mnie. Wszystko, co grali wydawało się takie proste, wykonywane bez żadnego wysiłku, a to przemawiało do trzech młodych chłopaków, którzy dopiero zaczynali uczyć się gry na instrumentach. Poza tym non stop słuchałem Red Hot Chili Peppers, ale słuchały ich wtedy wszystkie dzieciaki w moim wieku. Granie tych kawałków pozwalało uderzać w bębny ze znacznie większa siłą. Gdybym miał jednak wskazać tylko jeden zespół, który miał na nas największy wpływ, bez cienia wątpliwości byłoby to właśnie Talking Heads.

Członkowie zespołu "White Lies" stoją, zdjęcie portretowe.

Jesteśmy w podobnym wieku, a w czasie kiedy byliśmy nastolatkami, duża popularnością cieszyły się nu metalemo pop - do grania takiej muzyki nigdy cię nie ciągnęło?

[śmiech] Często jej słuchałem i lubiłem tę energię. Na przykład Jimmy Eat World był świetnym pop-rockowym/emo zespołem, ale największe wrażenie robił na mnie jednak punk rock, chociażby Rancid. Nigdy nie poszliśmy w kierunku emo między innymi dlatego, bo przy głosie Harry'ego [McVeigha - wokalisty i gitarzysty] to by się nie sprawdziło. Śpiewa bardzo nisko, barytonem, co kompletnie nie nadaje się do muzyki emo. Od początku wiedzieliśmy, że musimy być bardziej pompatyczni i teatralni.

 

Dwa lata temu opublikowaliśmy wywiad z Harrym, w którym twierdził, że praca nad pierwszym albumem była najbardziej ekscytująca i nigdy później nie towarzyszyły wam podobne emocje. Jak blisko byliście tym razem?

Uwaga Harry'ego jest słuszna, nie da się ponownie uchwycić energii, jaka towarzyszy nagrywaniu pierwszego albumu. Kiedy dowiadujesz się, że zarejestrowanie twojego debiutu zostanie sfinansowane przez wytwórnię; kiedy lecisz do studia w Belgii i spędzasz miesiąc w innym kraju, poświęcając się wyłącznie pracy twórczej; przypływ adrenaliny jest niesamowity. To także ogromna presja, byliśmy dość młodzi i dawało się to nam we znaki, ale z perspektywy minionych lat na pewno mieliśmy ogromne szczęście, że mogliśmy coś takiego przeżyć.

 

Praca przy nowym materiale była napięta, do pewnego stopnia wręcz zdradliwa, co wynikało głównie z tego, że w trakcie pandemii dużo czasu spędziliśmy osobno, a dotąd komponowanie muzyki zawsze wiązało się u nas z częstymi spotkaniami i wspólną pracą. Kiedy zjawiliśmy się w studiu na pierwszą sesję, czułem, że nie jesteśmy dobrze przygotowani. Nagraliśmy kilka utworów, z których byliśmy bardzo zadowoleni, ale wiedzieliśmy, że potrzebujemy więcej czasu, by zarejestrować coś, co będzie nas w pełni satysfakcjonować. To był całkowicie inny rodzaj energii, nie towarzyszyła nam ekscytacja, ale coś w rodzaju kreatywnego wzburzenia, dzięki czemu powstał właśnie taki album.

W tym roku minie piętnaście lat od założenia White Lies - domyślam się, że widzieliście już wszystko, ale pandemia sprawiła, że trzeba było wprowadzić wiele zmian do działań, które wcześniej były niemal rutynowe. Doświadczyłeś ostatnio czegoś związanego z działalnością zespołu, czego nie doświadczyłeś nigdy dotąd?

Tuż przed którąś z kolei dużą falą covidu w Wielkiej Brytanii zagraliśmy trzy koncerty w naprawdę małym klubie. Tak długo ze sobą nie graliśmy, że w ogóle nam to nie przeszkadzało, chcieliśmy po prostu wyjść na scenę. Mieliśmy świadomość, że bilety szybko się wyprzedadzą, niewiele musieliśmy się przy tym napracować od strony promocyjnej, ale okazało się to kompletnie nowym doświadczeniem. Po półtora roku przerwy ludzie byli wygłodniali koncertów, przyszli z niesamowitą energią. Nie wiedzieliśmy, czy będą nosić maseczki, jak się zachowają, czy będą stać w miejscu i trzymać się jak najbardziej z dala od siebie, ale skończyło się na dość szalonym i intensywnym występie. Każdy chciał dać upust zbierającemu się od miesięcy napięciu. Doświadczenie było nowe, ale szczerze mówiąc, mam nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli tego powtarzać. Nie chciałbym mieć jeszcze jednej tak długiej przerwy od grania, za bardzo to kocham.

 

Czy w takim razie doświadczanie czegoś nowego i inspiracja są potrzebne, żeby tworzyć nową muzykę, czy to romantyczna wizja, a tak naprawdę trzeba po prostu przysiąść do muzyki i ciężko nad nią pracować?
Ciężka praca jest chyba najważniejsza. Oczywiście przypływ inspiracji pomaga, a przeżycie czegoś nowego pozwala obrać odmienną perspektywę, spojrzeć na muzykę w świeży sposób, ale uważam, że kluczem do sukcesu jest poświęcenie muzyce dużej ilości czasu i szlifowanie rzemiosła. Czasami trzeba też być ze sobą brutalnie szczerym, po napisaniu czegoś zadawać sobie pytanie, czy aby na pewno jest to najlepsza wersja tego utworu, na jaką mnie stać. Niełatwo się tego nauczyć i myślę, że jeszcze przy drugim albumie nie mieliśmy dostatecznie rozwiniętej krytycznej samoświadomości. Dopiero przy trzecim wygospodarowaliśmy więcej czasu i przyłożyliśmy się do każdego z utworów.

Członkowie zespołu "White Lies" stoją, zdjęcie portretowe.

Moim ulubionym utworem na nowym albumie jest "Blue Drift", gdzie grasz na perkusji nieustannie, szybko, głośno, z wieloma uderzeniami w talerze; ale już w kolejnym kawałku - "The End" - jest wolniej, momentami nie grasz w ogóle. Co jest trudniejsze - granie czegoś fizycznie tak wymagającego, że nie ma chwili na złapanie oddechu czy granie w powściągliwy sposób, kiedy trzeba nad sobą bardziej panować?
Granie w powściągliwy sposób jest zdecydowanie trudniejsze, a zwłaszcza jeżeli gra się w wolnym tempie. Wynika to na pewno ze sposobu, w jaki uczyłem się grać na perkusji i sposobu, w jaki wszyscy ze sobą od początku graliśmy - skupialiśmy się na tym, żeby w pierwszej kolejności wytworzyć jak najwięcej energii. Podobnie ma wiele zespołów, dopiero z wiekiem, wraz z dojrzałością przychodzi umiejętność grania w skromniejszy sposób. Wtedy można wprowadzić w życie regułę mniej znaczy więcej. Na "As I Try Not to Fall Apart" nagraliśmy więcej utworów niż mogliśmy pomieścić na płycie, dlatego musieliśmy dokonać selekcji. Zostawienie "The End" może wydawać się dziwną decyzją, ale myślę, że to ważny kawałek - album potrzebuje chwili oddechu.

 

Myślisz, że perkusista ma najtrudniejsze zadanie, kiedy próbuje uchwycić emocje za pomocą swojego instrumentu? Na pewno najłatwiej jest wokaliście, bo operuje słowem, dosyć łatwo można je wyrażać w melodiach, ale jak dużo da się przekazać wyłącznie za pośrednictwem rytmu?

To bardzo dobre i bardzo trudne pytanie... Nie wiem... Na pewno na nowym albumie udało mi się włożyć więcej emocji w sposób mojej gry. Wcześniej, kiedy byłem trochę słabszy od strony technicznej, oddanie emocji przychodziło mi znacznie trudniej. Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z moich partii na "As I Try Not to Fall Apart", wydaje mi się, że można wychwycić, jakie towarzyszyły nam emocje. Bardzo lubię ten moment, gdy odsłuchujemy poszczególne utwory w studiu jeszcze przed nałożeniem na nie wokalu - już wtedy wiemy, czy poszczególne kawałki sprawdzą się, czy nie. Każdy instrument służy jednak wspólnemu celowi, muszą ze sobą współgrać i umożliwić tekstowi dotarcie jak najdalej.

Zawsze mieliśmy utwory, które poruszały dość ciężkie tematy, teraz są może nieco bardziej subtelne, ale wciąż dotyczą życia i śmierci.

Zdarzyło się kiedyś, że grałeś jakiś utwór ze ściśle określoną wizją, z wyobrażeniem o jego nastroju, a później Charles przyniósł tekst, który okazał się czymś kompletnie odmiennym od twojej wizji?

Tak skrajnego przypadku nigdy nie mieliśmy. Zarys tekstu zazwyczaj powstaje już na etapie przygotowywania pierwszego demo, a że teksty Charlesa mają charakter opowieści z wyraźna narracją, nawet jeżeli później coś zmienia, mniej więcej wiem, czego będą dotyczyć. Najważniejsze w przypadku jego tekstów jest właściwe uchwycenie wokalu, co zazwyczaj zajmuje nam najwięcej czasu. To nie jest takie łatwe, kiedy odśpiewujesz te same słowa dziesięć-piętnaście razy i za każdym razem chcesz w to włożyć tyle samo serca. Tego nie da się udawać, musisz za każdym razem potrafić włożyć w utwór identyczne emocje. Bardzo często nagrywamy wokale pod koniec dnia, kiedy słońce jest już niżej, może napić się piwa i zrelaksować.

Jeżeli spojrzeć na tytuły utworów z nowego albumu, wyglądają na bardzo pesymistyczne - "Am I Really Going To Die", "There Is No Cure For It", "As I Try Not To Fall Apart" - ale niemal nigdy, może poza ostatnim utworem, nie brzmicie melancholijnie albo przygnębiająco. Czy to oznacza, że żyjemy w czasach, kiedy po napisaniu optymistycznie brzmiącego utworu nie da się dla niego znaleźć optymistycznie brzmiących słów?
Tak faktycznie może być. Zawsze mieliśmy utwory, które poruszały dość ciężkie tematy, teraz są może nieco bardziej subtelne, ale wciąż dotyczą życia i śmierci. Sądząc po tych tytułach, ktoś mógłby pomyśleć, że największy wpływ miała na nas pandemia, ale zupełnie nie to nami kierowało. Może jedno "Step Outside" nawiązuje do niej, pozostałe mają kompletnie inne źródła. Jest w tym zresztą coś niesamowitego, kiedy piszesz tekst z jednym pomysłem w głowie, a ktoś we własnej interpretuje go w odmienny sposób. Na pewno w ostatnim czasie wyjątkowo łatwo piszę się na tematy negatywne - złe wiadomości, niepokoje, stres są dzisiaj wszędzie.

 

Sam czujesz się bardziej pesymistą czy optymistą?
Czuję się optymistą, ale jako jedyny w zespole [śmiech]. To zazwyczaj ja próbuję nastrajać wszystkich pozytywnie, ale nie robię tego z przymusu. Czuję, że teraz będzie już lepiej - trasy koncertowe nie będą odwołane, wreszcie zagramy nowe utwory na żywo i sprawdzimy reakcje publiczności. Czuję ulgę, że w końcu zmierzamy we właściwym kierunku.

 


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce