Łukasz Brzozowski: Niedawno zagraliście kilka koncertów przed Foo Fighters - co poczuliście, kiedy dostaliście tę propozycję? W końcu niecodziennie post-punkowa kapela dzieli scenę ze stadionową gwiazdą.
Reid Bateh: Kiedy pojawiła się ta propozycja, nie mogłem w nią uwierzyć. Z początku myślałem, że ktoś sobie z nas żartuje, kiedy Blaze opowiadał mi o niej przez telefon, z miejsca go wyśmiałem. Kiedy już ochłonęliśmy i przetrawiliśmy to, nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że musimy się zgodzić. W końcu kto wie, czy kiedykolwiek później znowu damy radę zagrać u boku tak znanego zespołu? Wszystkie wrażenia stojące za tym przedsięwzięciem były dla mnie czymś absolutnie nowym i niesamowitym.
Blaze Bateh: To tym zabawniejsze, że był to pierwszy występ Bambary od dwóch lat. Nasz ostatni koncert, jeszcze przed pandemią, zagraliśmy w małym klubie, do którego przyszło mniej niż dwadzieścia osób, a przed Foo Fighters mieliśmy przed sobą kilka tysięcy osób.
Jakie wrażenia były dla was nowe i niesamowite?
William Brookshire: Wszystkie związane z tym, co działo się dookoła, bo nigdy wcześniej nie zetknęliśmy się z tak ogromnym profesjonalizmem od strony organizacyjnej. Foo Fighters to potężny zespół, mają ogromną ekipę i każdy jej członek pracuje naprawdę solidnie. Soundchecki przed koncertem, stałe badania na obecność koronawirusa oraz ogrom detali, o które zadbano w ramach występów do tej pory robią na mnie wielkie wrażenie.
RB: To było cudowne uczucie, doświadczenie czegoś robionego na tak wielką skalę pozostawia duże wrażenie. Czujesz się malutki przy tych wszystkich ludziach...
To było przytłaczające doświadczenie?
RB: Niekoniecznie przytłaczające, ale czuliśmy się, jakbyśmy trafili do cudownego snu, z którego wcale nie chcieliśmy wychodzić. Nasze występy przebiegły zgodnie z planami, zrobiliśmy swoje i tyle, ale wszelkie działania za kulisami były dla nas tak nowe, że czuliśmy się prawie jak goście na cudzym koncercie. Cała ekipa produkcyjna wspierająca Foo Fighters to naprawdę cudowni ludzie i zaszczytem była możliwość obserwowania ich w wirze pracy.
Z każdą kolejną płytą stajecie się zespołem coraz bardziej melodyjnym i chwytliwym, nie tracąc przy tym firmowego mroku, ale wściekłe punkowe odloty to już nie wasza bajka. Ewolucja w takim kierunku to efekt dojrzewania czy chęć znalezienia nowych środków do eksplorowania post-punka?
BB: Powiedziałbym, że to pomost pomiędzy tymi dwiema skrajnościami. Zawsze, gdy jesteśmy w studiu - albo w swojej próbowni, gdzie komponujemy nowy materiał - staramy się wyjść z czymś innym, definiującym muzykę Bambary na nowo. Nie odchodzimy od naszego stylu, bo jest nam w nim dobrze, ale używanie różnych środków wyrazu bardzo pomaga w ciągłym dopływie inspiracji i kreatywności. Nie występują u nas żadne limity, działamy impulsywnie, a potem sklejamy wszystkie pomysły w sensowną całość.
RB: Z czasem rozwinęliśmy się jako muzycy, mamy większą swobodę w eksplorowaniu różnych pomysłów kompozycyjnych. Z reguły wygląda to tak, że każda piosenka ma jakiś kluczowy aspekt albo korzeń, z którego wychodzi, a na jego bazie dorabiamy resztę i dzięki temu melodyjne partie wybrzmiewają dokładnie w taki sposób, w jaki powinny brzmieć - powiedziałbym, że dość tanecznie. Kiedy zaczynaliśmy, naszym głównym celem było krzywdzenie ludzi hałasem, ale obecnie przyświecają nam zupełnie inne idee.
Kiedyś hałasowaliście, jakby jutra miało nie być, dziś w waszym brzmieniu dominuje mrok z dużą dozą elegancji.
RB: Nikt wcześniej nie opisywał naszej muzyki w taki sposób, ale podoba mi się to! Musimy podchwycić ten zwrot, bo serio dosyć trafnie oddaje esencję obecnego wcielenia Bambary, w którym dalej jest miejsce na agresję, ale i na subtelniejsze momenty.
Każe mi to podejrzewać, że dziś nie nagralibyście takiego materiału jak "Night Chimes", który był po brzegi wypełniony czystym hałasem.
BB: Jeżeli już podjęlibyśmy się takiego zadania, to na pewno podeszlibyśmy do tego zupełnie inaczej niż na "Night Chimes". Na pewno nie nagralibyśmy drugiej części tego albumu, raczej uwspółcześnili pomysły z niego, dodając do tej hałaśliwej gęstwiny wokale i więcej czytelnych melodii czy rozwiązań produkcyjnych. Oczywiście wychwyciłbyś pewne podobieństwa z naszym teraźniejszym wcieleniem, bo techniki tworzenia wielu warstw dźwięków na raz z czasów choćby "Dreamviolence" towarzyszą nam po dziś dzień, ale po prostu odgrywają inną rolę w kompozycjach, stanowią element tła. Taki album w obecnym wydaniu brzmiałby na pewno bardziej elegancko - jak widzisz, naprawdę spodobało nam się to określenie [śmiech].
Wasz ostatni album, "Stray", to prawdopodobnie najmroczniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek nagraliście. Cała powaga stojąca za tą płytą, a do tego stale powracający temat śmierci, wręcz przytłaczają ciężarem. Czy pisanie tekstów i muzyki w takim klimacie pozwala wam stopniowo oswajać się z tematami przemijania?
RB: Przemijanie i śmierć to tematy, które od zawsze chodzą mi po głowie. Eksploruję je bardzo często, sporo czytam i rozmyślam, ale wiem, że przede mną jeszcze mnóstwo nauki oraz zadawania pytań w tej kwestii. Muszę jednak przyznać, że oswoiłem się z tymi zagadnieniami bardzo szybko i dobrze mi z tym, ale samo analizowanie ich stanowi niezbadane źródło refleksji czy nawet nauki na temat własnego umysłu.
Oswojenie się z tymi tematami przyszło ci łatwo, a jednak w twoich tekstach śmierć bardzo często równa się strachowi i niepewności.
RB: Nie wiem, czy zgodziłbym się z obecnością strachu - nie czuję go. Postawiłbym raczej na pesymizmem egzystowania. Życie to jedna wielka marność, ciągle walczysz z czymś, na co nie masz żadnego wpływu. To zagadnienie zajmuje mnie najbardziej, opuszczanie świata żywych to przy tym nic wielkiego. Jak przeskoczyć nieuniknione rzeczy, które spotkają każdego z nas? Jak sobie z nimi poradzić? Czy w ogóle da się tak zrobić?
Skoro życie jest tak jałowe i z góry wiadomo, że skończy się źle, to po co robić z nim cokolwiek?
RB: Ciekawe, prawda? O tym właśnie mówię. Życie jest pustką, ale ciekawość marności, z którą mierzymy się każdego dnia każe działać, robić nowe rzeczy i nie ustawać w poszukiwaniach. Dlatego eksploruję ten temat tak dogłębnie w tekstach - nie da się go wyczerpać, a dotyczy dosłownie każdego z nas. Czy znalazłby się ktoś, kto nigdy nie myślał o szarości albo bezcelowości ludzkiej egzystencji? Na pewno nie. Śmierć zawsze będzie nad nami czuwała, a gdy przyjdzie odpowiedni dzień, zabierze nas ze sobą, warto więc zrobić coś przydatnego i zostawić po sobie ślad. Stąd bierze się moja pasja. Nie próbuję jej nawet racjonalizować, bo napędza mnie do tylu rzeczy, że po prostu płynę z prądem i nie zadaję pytań, korzystam z weny.
W jaki sposób jałowość życia wpływa na twoje emocje? Czujesz się przez nią sfrustrowany?
RB: Czasami bywam sfrustrowany, ale jeszcze częściej wyzwolony. Patrzę na to z perspektywy wiecznej równości we wszechświecie, która od zawsze ma swoje zastosowanie - nic nie ma znaczenia i zarazem wszystko ma znaczenie. Cieszy mnie to, że w obliczu nieuniknionego wszyscy będą równi, bez podziałów, bez kategoryzowania.
Reid, twój storytelling jest jedną z cech charakterystycznych Bambary - zawsze przytaczasz wiele imion, nazw i życiowych sytuacji. Czy żeby dojść do takiej swobody w opowiadaniu, trzeba chłonąć duże ilości literatury, czy po prostu wnikliwie obserwować rzeczywistość?
RB: U mnie sprawdza się obserwowanie - dużo słucham i analizuję. Kiedy wychodzę z domu, staram się zabierać ze sobą notatnik, by na bieżąco spisywać przemyślenia, które później przekładam na teksty. Poza tym chodzę w różne miejsca, rozmawiam z ludźmi, łaknę nowych historii od znajomych lub nieznajomych i bazuję też na własnych doświadczeniach. Kiedy czuję, że mam wystarczająco dużo informacji, by zrobić z nimi coś kreatywnego, zaczynam okres izolacji. Zamykam się w domu na miesiąc, nie rozmawiam z nikim i cyzeluję teksty, a przede wszystkim zaczynam wieść życie postaci, o których opowiadam - to pomaga w zachowaniu autentyczności i uchwyceniu jak największej ilości istotnych szczegółów. Ktoś powie: Ojej, drastyczna metoda, ale uważam ją za potrzebną. Kiedy pozwalasz sobie na ucieczkę od świata, zyskujesz pełne pole do popisu w łączeniu pomysłów i pracowaniu.
Nie masz momentów, kiedy izolacja rozprasza cię? Nie tęsknisz za rodziną, przyjaciółmi?
RB: Nie, wcale. Bardzo lubię raz na jakiś czas wejść w stan izolacji, to niesamowicie odświeżające. Kiedy już kończysz ten proces i wracasz do świata żywych, łapiesz zupełnie nową perspektywę na otaczającą cię rzeczywistość, zaczynasz myśleć inaczej.
Bambara istnieje od 2009 roku, ale wiele osób postrzega "Shadow on Everything" sprzed czterech lat jako wasz debiutancki album. Czujecie, że to dzięki tej płycie zrobiliście wyraźny krok na przód?
BB: Przed wydaniem tej płyty przenieśliśmy się do Wharf Cat Records i z miejsca poczuliśmy, że to dobry wybór - zasięgi oraz renoma tej wytwórni niezwykle nam pomogły w promocji i zdobywaniu rozpoznawalności.
RB: Do tego zaczęliśmy robić bardziej wpadające w ucho piosenki.
WB: Na tamtym etapie nasza muzyka stała się łatwiejsza do przyswojenia. To pierwszy album, którego nie miksowaliśmy samodzielnie i miało to kluczowe znaczenie. "Dreamviolence" czy "Swarm" to dobre krążki, ale trzeba mieć wyrobione ucho, żeby przebrnąć przez tę magmę z wściekłego punka i ledwie przyswajalnej produkcji. Kiedy nagrywaliśmy te płyty, nie mieliśmy pieniędzy, wszystko robiliśmy dosyć chałupniczo. W przyszłości chcielibyśmy je zremiksować i nadać im odpowiednie brzmienie.
Na początku kariery przeprowadziliście się z Athens do Nowego Jorku i to chyba słuszna decyzja, bo słychać u was klimat dusznego, wielkomiejskiego ośrodka życia. Chyba nie brzmielibyście tak samo, gdybyście pochodzili na przykład z Ohio?
RB: Coś w tym jest. Nowy Jork ma w sobie jakąś magiczną, trudną do opisania atmosferę, która wpływa na to, jak brzmimy i w jakim kierunku idziemy jako zespół.
WB: Nie da się zignorować mocy, którą wtłacza w ciebie życie w takim mieście jak Nowy Jork.
O jakiej mocy mówisz?
BB: To kwestia rozmiaru Nowego Jorku i tego, że właściwie cały czas coś się w nim dzieje. Wychodzisz z domu i już natrafiasz na hałas, brud, miejski gwar i wszystkie inne tego typu rzeczy. Tutaj nie ma miejsca na oddech, a w dodatku nawet nie wiesz, co cię spotka, gdy opuścisz swoje mieszkanie. Totalnie nieprzewidywalne miejsce.
RB: Czas płynie tutaj nieporównywalnie szybciej niż w Athens.
BB: Ponadto w Athens można przetrwać, wkładając znacznie mniej zaangażowania w kwestie utrzymania czy po prostu życia. Tutaj musisz harować i liczyć każdy grosz, bo w innym wypadku przepadniesz, a Nowy Jork pożre cię żywcem.
To brzmi jak koszmar, a nie miasto marzeń.
RB: Może masz rację, ale Nowy Jork ma w sobie coś, co przyciąga, a wręcz wsysa. To miasto, w którym możesz totalnie się rozwinąć, jeśli masz możliwości oraz siłę do działania. Możesz robić w nim wszystko, co tylko chcesz, opcji jest mnóstwo. Dodatkowo widzisz tu najróżniejsze zjawiska, ponieważ to miasto stanowi jeden wielki tygiel odmiennych kultur.
fot. Pooneh Ghana