Łukasz Brzozowski: Jesteś w stanie wskazać, jakie uczucie najczęściej towarzyszyło ci podczas komponowania "Animorphs"?
Edvard Valberg: Może poczucie fajnej i nieoczekiwanej przygody? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, uważam, że dobra muzyka powinna łączyć wiele różnych nastrojów. W Honningbarnie z całych sił staramy się uzyskać taki efekt i wywoływać sprzeczne odczucia wśród słuchaczy. Tacy jesteśmy jako ludzie - sprzeczni. Próba zaznaczenia w tym wszystkim wyłącznie jednego stanu jest naprawdę sporym wyzwaniem.
To dość niecodzienna teza, że muzyka nie powinna operować wyłącznie jednym nastrojem. Wielu artystów obraca się w ograniczonym spektrum emocji, ale trudno odebrać to jako wadę.
Owszem, rozumiem, co masz na myśli, może ująłem to niezbyt precyzyjnie. W Honningbarnie chcemy, żeby muzyka była najzwyczajniej w świecie odbiciem naszych żyć, a nasze życia są sprzeczne. Zaliczamy wiele wzlotów, upadków, jesteśmy torpedowani najróżniejszymi emocjami... Fajnie, jeśli te wszystkie stany znajdują swoje odzwierciedlenie w piosenkach.
Zapytałem o jedno uczucie, bo przy każdej konfrontacji z "Animorphs" przychodzi mi do głowy słowo duma. Duma z bycia innymi niż reszta, manifestacja tej inności i wynikająca z niej radość.
Jesteśmy dumni z tego, jacy jesteśmy i nie chcemy niczego w tym temacie zmieniać. "Animorphs" to poniekąd świadectwo tej inności oraz tego, że nie stoimy w miejscu. Cały czas się zmieniamy, cały czas robimy rzeczy w odmienny sposób, by nie utracić iskry. Na nowej płycie zawarliśmy esencję naszego zespołu na obecny moment, bo przecież przy kolejnej znowu znajdziemy się w odmiennym miejscu. Uważam to za super rzecz.
Inność jest istotną częścią waszej muzyki? To określenie idealnie obrazuje, czego można się spodziewać po "Animorphs".
Mamy nawet motto: Nigdy nie wpaść w pułapkę schematów. Z każdą kolejną płytą chcemy iść na przód i nie mam na myśli drobnych modyfikacji, a zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Punk rock jest bardzo szerokim stylistycznie gatunkiem, korzystamy z tego i dorzucamy wszystko, co przyjdzie nam do głowy. Nie chcemy narzucać sobie ograniczeń, bo istotą Honningbarny jest sprawianie sobie radości, a nasza radość bierze się między innymi z zabawy muzyką, z poszukiwania i nieustannego dopływu świeżego powietrza. Czy moglibyśmy nagrać płytę brzmiącą podobnie do którejś z tych wcześniejszych? Jasne. Wszystkie zostały przyjęte całkiem nieźle, dlatego takie rozwiązanie byłoby z góry skazane na wymierny sukces, ale nie interesuje to nas. Unikamy tchórzostwa i sztucznej asekuracji. Szczerość przede wszystkim. Kolejny krążek pewnie też nabierze zupełnie innych kształtów, a słuchacze znowu będą zaskoczeni, bo cykl życia zespołu jest podobny do cyklu życia człowieka - zawsze wychodzi w nim coś nowego i nieoczekiwanego. To maksymalnie naturalna i zdrowa rzecz.
Mieliście kiedyś moment, gdy pomyśleliście, że wasza muzyka wpadła w pułapkę schematu?
Szukam w głowie takiego wspomnienia, ale chyba go nie znajdę. Zawsze jesteśmy na krawędzi, zmieniając struktury muzyki oraz dopingujemy się nawzajem do robienia kolejnych kroków. Wychodzi nam to całkiem nieźle teraz i wychodziło nieźle w przeszłości. Po prostu cały czas musimy pamiętać, że nie możemy pozwolić sobie na komfort. Wtedy wszystko będzie w jak najlepszym porządku.
Ale czy ciągłe poszukiwanie i nagrywanie satysfakcjonujących płyt nie staje się wówczas czymś w rodzaju strefy komfortu?
Nie mogę się z tym zgodzić [śmiech]. Robienie tego, co kochasz nie oznacza utknięcia w strefie komfortu. Efekt może być satysfakcjonujący i zapewniać dużo frajdy, ale stoi za nim ciężka harówa, często brak weny i przede wszystkim stałe poddawanie w wątpliwość tego, co pozornie uważasz za dobre. Mnóstwo kochanych przeze mnie rzeczy stoi tak daleko od słowa "komfort", że nawet nie masz pojęcia.
Na przykład?
Granie koncertów będzie chyba najlepszym przykładem, są dla mnie wręcz wycieńczające. Przed prawie każdym występem rzygam w garderobie, a złamanych kości podczas moshu czy innego stage-divingu nawet nie zliczę, ale jednak kocham to robić i nie widzę dla siebie innej opcji. Ludzkie życia są pełne zmian - można to zaobserwować każdego dnia, niektórzy łakną ich jak narkotyku, ale takie podejście działa. Cały czas musisz się jakoś stymulować. Jeżeli jednak chcesz coś zmienić, musisz najpierw zniszczyć wszystko, co miałeś wcześniej. Nie da się wprowadzać modyfikacji bez destrukcji.
Mike Patton powiedział kiedyś, że traktuje swoje płyty jak dzieci - gdy któreś już dorasta, wyrzuca je z domu i każe żyć na własną rękę, bo cała uwaga skupiona jest na tym najnowszym.
Data premiery nowego albumu jest trochę jak narodziny. Właśnie wtedy ludzie poznają twojego potomka, wtedy wyrabiają sobie na jego temat jakieś zdanie, a ty chodzisz oblany potem i zestresowany tym, czy wszystko poszło lub pójdzie zgodnie z planem. To całkiem normalne, w końcu pracowałeś nad płytą długimi miesiącami, cyzelowałeś każdy detal i każdy dźwięk. Nie robisz tego dla ludzi, ale chcesz, by w jakiś sposób docenili wykonaną przez ciebie ciężką i angażującą emocjonalnie pracę... Przyszło mi do głowy nawet coś lepszego od porównania premierowego materiału do narodzin - posłanie syna lub córki do szkoły. Stres i poziom zmartwienia jest niemalże identyczny. Wiesz, że dadzą sobie radę, wiesz, że są zajebiście inteligentni, ale czy koledzy ich polubią? Czy nie będzie problemu z oswojeniem się w nowej sytuacji? To proces ciągłego zadawania pytań i snucia czarnych scenariuszy. Z czasem wszystko ulega jednak zmianie. Mija miesiąc od wypuszczenia najnowszego krążka i kto miał wyrazić opinię na jego temat, już to zrobił, dlatego nabierasz dystansu.
Wiem, że jesteście przywiązani do języka norweskiego i nie chcecie śpiewać po angielsku, ale w Polsce wielu muzykom zarzuca się, że teksty w ojczystym języku brzmią żenująco albo zbyt pompatycznie. Zauważyliście podobną sytuację w waszym kraju?
Nie, nasz język jest super, łatwo klei się myśli za jego pomocą. Słuchacze też go lubią, dlatego masa zespołów stąd śpiewa po norwesku. W tym języku myślimy i czujemy, dzięki niemu w pełni wyrażamy wszystkie emocje, które nam towarzyszą. Mógłbym napisać coś po angielsku, ale to mija się z celem, Umiem się nim posługiwać, ale zawsze będzie jakiś dystans i brak swojego rodzaju intymności, bo jednak moje serce działa w inny sposób. Jeśli w Polsce młodsze lub starsze zespoły mają z tym problem, to wielka szkoda.
Słuchanie ciebie śpiewającego po norwesku to intrygujące doświadczenie, nie brzmisz jak typowy frontman, upodabniasz głos do instrumentu.
Wiem, że ludzie, którzy nie znają norweskiego mają podobne odczucia i nie do końca potrafię je zrozumieć, bo brakuje mi odpowiedniej perspektywy - w końcu posługuję się tymi wszystkimi słowami na co dzień, a wyśpiewywanie ich nie stanowi wielkiej różnicy.
Identyfikujecie siebie jako polityczny zespół, co dzisiaj w muzyce gitarowej nie zawsze jest takie oczywiste. Wielu wykonawców ucieka od tematów okołospołecznych, boją się polaryzacji i utraty fanów.
Daleko nam do strachu, ale określenie polityczny zespół samo w sobie jest dosyć śliskie i niefajne. Honningbarna nigdy nie zacznie wspierać żadnego ugrupowania, z jakiejkolwiek strony by nie pochodziło, lub - wzorem ogromu punkowych zespołów - prawić jakieś bezsensowne monologi czy moralitety ze sceny, zupełnie nie o to nam chodzi. Jeśli ktoś szuka w muzyce machiny propagandowej, to niech będzie, ale wara od nas. Wkurwia mnie niesamowicie, gdy postacie z tego światka mają się za nie wiadomo kogo i zachowują jak na wiecu wyborczym, a nie na koncercie. Potwornie idiotyczna sprawa.
Wokaliści wygłaszający długie przemowy ze sceny to faktycznie żenująca sprawa, ale warto mieć świadomość problemów tego świata i nie zamykać się na nie deklaracjami o apolityczności - dzisiaj nie da się być apolitycznym.
Owszem, ale chciałbym zaznaczyć, że w mojej opinii wcale nie jest tak, że muzycy mają wyjebane w te sprawy. W końcu dotyczą nas wszystkich i trudno od nich uciec. Wiele osób traktuje jednak granie piosenek jako formę eskapizmu i chwilowej odcinki od wszelkich życiowych problemów. Jeśli dystans od kwestii światopoglądowych bierze się z takiego nastawienia, w pełni je rozumiem i daleko mi do krytykowania go. Poza tym w wielu przypadkach artyści nie wiedzą, jak zmienić świat na lepsze, bo wszyscy jesteśmy ludźmi, więc może warto darować sobie wymądrzanie się i cringe [śmiech].
Honningbarna to zespół pochodzący z kraju kojarzonego z drugą falą black metalu, której wpływy można wychwycić w waszej muzyce. Czy z racji na twoje poglądy nie przeszkadzają ci zespoły z tego nurtu, których ideologia nierzadko zahacza o nazizm czy rasizm?
Nie zajmuje mnie to za bardzo. Ludzie z wielu zespołów tego typu to naprawdę srogie pojeby i nie chciałbym iść z nimi na kawę, ale mimo wszystko oceniam samą muzykę - jeśli do mnie trafia, nie widzę powodu, dla którego miałbym jej nie słuchać. Inspirujemy się różnymi formami black metalu, ale nie czyni to nas nazistami. Bardzo lubimy Mayhem, ale podpalanie kościołów czy satanizm średnio nas rajcują, więc daruję sobie polowanie na wiedźmy i inne rzeczy tego typu. To słabe, że ludzie próbują kategoryzować innych tylko na podstawie słuchanych przez nich płyt.
Mam podobnie - uwielbiam Burzum czy Peste Noire, ale w życiu nie uznam poglądów Varga Vikernesa albo Famine'a za coś, z czym mogę się utożsamić.
Wiadomo, że gdyby trafił się zespół z otwarcie nazistowskimi tekstami, zachęcającymi do mordowania ludzi i gardzenia nimi, nie posłuchałbym go, bo to już o krok za daleko, ale w innym wypadku? Bez problemu. Lubię black metal i nie odczuwam z tego powodu żadnego wstydu czy wyrzutów sumienia.
W jednym ze starszych wywiadów wspomniałeś, że misją waszego zespołu jest uratowanie świata. Jak chcecie to zrobić?
Jedyne, co możemy w tym kierunku zrobić, to wydawać kolejne płyty i cały czas przeć na przód, bez względu na przeciwności losu. Innej opcji nie rozpatruję [śmiech].