Łukasz Brzozowski: W jakim nastroju najlepiej słuchać twojej muzyki?
Shawn James: Nie wiem, czy istnieje jeden rodzaj emocji spajający moją twórczość, staram się przemycać różne uczucia do różnych piosenek.
Wszystko zależy od kawałka albo płyty, której w danym momencie słuchasz - znajdziesz u mnie śmiech, radość, smutek, zmieszanie i wszystkie stany pośrednie. Chyba nie ma konkretnego dominującego nastroju w tym, co robię. Mam rock'n'rollowe numery pełne żywiołu, mam bardziej radiowe piosenki, mam też folkowe smuty wyłącznie na gitarę i wokal - dla każdego coś dobrego.
Nie starasz się tłumić emocji przy komponowaniu muzyki w obawie przed tym, że przemycenie czegoś będzie obciachowe?
Absolutnie nie. Staram się, aby moja muzyka była wielobarwna i oddawała to, co w danym momencie czuję. Bardzo nie chciałbym stać się artystą kojarzonym z wyłącznie jednym, wyeksploatowanym do bólu stylem i nagrywać kawałki, które brzmią identycznie. Jestem zainspirowany wieloma rzeczami, a przez głowę przelatuje mi masa różnych myśli, odczuć czy nastrojów, chcę zawrzeć to wszystko w piosenkach. Ograniczanie się byłoby bez sensu.
Wielu twórców utrzymuje muzykę w sztywnych ramach stylistycznych i być może lubią, kiedy tak jest, ale ja do nich nie należę. To brzmi jak czcze gadanie, ale prawdziwość tych słów potwierdza słyszalny w moich nagraniach eklektyzm gatunkowy. Uwielbiam moich słuchaczy, ale mimo całej tej sympatii, nie robię piosenek po to, by komuś zaimponować lub spełnić czyjeś oczekiwania, a po to, by w pełni wyrazić siebie. Jeśli nie jesteś szczery ze swoim wewnętrznym ja, z miejsca tracisz wiarygodność.
W pewnym momencie zadecydowałem o rozpoczęciu terapii i to okazało się strzałem w dziesiątkę. Dzięki temu zacząłem swobodniej myśleć, bardziej kontrolować stany emocjonalne, co zaowocowało tworzeniem muzyki satysfakcjonującej mnie w pełnym wymiarze.
Odnoszę jednak wrażenie, że istnieje jeden dominujący nastrój w twojej muzyce, który nazwałbym "goryczą życia".
W pewnym stopniu mogę się z tym zgodzić, ale nie wiem, czy określenie "gorycz" w pełni pasuje do tego, co mam w głowie... Mówisz o nowych kawałkach czy ogólnie o całej mojej muzyce?
Ogólnie, choć muszę przyznać, że "A Place in the Unknown" jest bardziej pozytywnym od reszty twoich albumów.
Zdecydowanie masz rację, jest na nim więcej nadziei i szczerej wiary w to, że mimo utrudnień, każdy problem da się rozwiązać w lepszy lub gorszy sposób. Kiedy piszę nowy materiał, staram się zawrzeć na nim sytuacje, z którymi się mocuję albo przynajmniej pokazać słuchaczowi stan umysłu towarzyszący mi podczas komponowania. Z tego powodu przez wiele z tych kawałków wyraźnie przebija się nutka smutku i czuć w nich ciemniejsze zakamarki ludzkiego ducha, ale na pewno nie wszystkie z nich można podciągnąć pod ten schemat. Miewam różne nastroje - można by powiedzieć, że nawet huśtawki nastrojów - więc próbuję przy pomocy muzyki rozstrzygnąć, dlaczego jestem, jaki jestem i skąd biorą się te wszystkie rzeczy w mojej głowie.
W jakim byłeś stanie, gdy tworzyłeś materiał na najnowszy album?
Byłem w różnych stanach, czasami nie potrafię tego pojąć [śmiech]. Wszystko zaczęło się w okolicach pierwszego szczytu pandemii, który datowałbym na marzec 2020 roku. Miałem akurat trasę ze swoim zespołem, wszystko wyglądało z pozoru normalnie, aż tu nagle zamknęli cały świat, odwołali koncerty, kazali wracać do domu i nawet nie powiedzieli, kiedy spodziewać się końca tej chaotycznej spirali. Początkowo oczywiście nie miałem z tym większego problemu, a nawet cieszyłem się z takiego rozwoju spraw. Uznałem, że odpocznę, zajmę się innymi rzeczami, poświęcę więcej czasu rodzinie i będzie fajnie.
Przez kilka pierwszych miesięcy czułem się całkiem nieźle i nie narzekałem, ale z czasem zaczęło mi doskwierać to ciągłe zamknięcie w czterech ścianach. Nie mogłem grać koncertów, na co nie byłem gotów i nie miałem czasu, żeby się na to mentalnie przygotować. Później było jeszcze gorzej - oprócz masowej kwarantanny, pojawiły się ogólnokrajowe zamieszki i wyjątkowo napięta atmosfera w każdej dziedzinie życia publicznego. Przestawałem czuć się bezpieczny w tych warunkach i momentami odbijało mi. Zrozumiałem, że życie jest absolutnie nieprzewidywalne, dlatego zacząłem komponować nowy materiał - liczyłem na jego magiczne działanie gotowe oswobodzić mnie z tych wszystkich wewnętrznych niesnasek. Niestety średnio to wychodziło, miałem twórczą blokadę i nie byłem zadowolony z pierwszych pomysłów. W pewnym momencie zadecydowałem o rozpoczęciu terapii i to okazało się strzałem w dziesiątkę. Dzięki temu zacząłem swobodniej myśleć, bardziej kontrolować stany emocjonalne, co zaowocowało tworzeniem muzyki satysfakcjonującej mnie w pełnym wymiarze.
Wspomniałeś o pokrętnym plusie pandemii, czyli uświadomieniu sobie własnych słabości. Wiele osób toczyło walki z wewnętrznymi demonami przez lata, ale dopiero ten niedawny szok pchnął je do skorzystać z pomocy terapeuty.
Mam dokładnie tak samo, dobrze ująłeś moje myśli [śmiech]. Wielu ludzi - zwłaszcza dorosłych, mających na swoich głowach wiele trosk oraz zmartwień - prowadzi bardzo zabiegany tryb życia. Załatwiają różne sprawy, odhaczają kolejne podpunkty na liście "do zrobienia", starają się, by ich najbliżsi żyli jak najlepiej, ale przez to w ogóle nie mają czasu dla siebie. Jeśli taka sytuacja trwa długo, ich procesor zaczyna się przegrzewać i pada, bo już nie mogą dźwigać ładunku zobowiązań ani minutę dłużej.
Pandemia w jakiś sposób nam pomogła, pokrzyżowała wszelkie plany do tego stopnia, że nie było innej opcji, jak tylko zdecydowanie się na terapię. Ludzie nie mogli dłużej zapijać smutków w barach albo przegrywać oszczędności w kasynach, bo przecież te lokale z miejsca zamknięto. Jedyne, co im zostało to wyrzucenie problemów na wierzch. Jest coś krzepiącego w tym, że stopniowo przestajemy prężyć muskuły i nie boimy się powiedzieć: Nie jestem w najlepszym stanie, potrzebuję pomocy. Dzięki takiej postawie można naprawdę wiele zdziałać, zmienić swoje życie, porzucić toksyczne przyzwyczajenia i w konsekwencji być lepszym. Zarówno dla siebie, jak i dla tych, których kochasz.
Komponowanie nie naprawia problemów, to byłoby zbyt proste, ale pomaga w przepracowywaniu pewnych spraw kotłujących się w głowie i ustabilizowaniu myśli.
"A Place in the Unknown" powstawało w szczycie pandemii, w twojej głowie rządziło zagubienie, a w dodatku przeżyłeś bolesną twórczą blokadę - jesteś obecnie w podobnym stanie?
Dzisiaj jestem w zupełnie innym miejscu. Kiedy zabieram się za muzykę, robię w głowie coś na wzór screenshota - zapisuje konkretny moment życia i bazuje na nim. Zrobiłem tak przy "A Place in the Unknown" i przy każdej innej płycie, nad którą pracowałem. W ostatnim czasie do tworzenia napędzały mnie rozchwiane stany emocjonalne, ale dziś nagrałbym już coś innego. Komponowanie nie naprawia problemów, to byłoby zbyt proste, ale pomaga w przepracowywaniu pewnych spraw kotłujących się w głowie i ustabilizowaniu myśli. Poza tym mój nowy album ma premierę w lutym, a jego lwią część zrobiłem w drugiej połowie 2020 roku, co daje półtora roku przerwy. Przez ten czas musiało się u mnie sporo pozmieniać.
Ale czy na lepsze?
Tak. Terapia pozwoliła wyjść z dołka i za jej sprawą uporządkowałem chaos przeszkadzający w codziennym funkcjonowaniu. Kiedy udało mi się to ogarnąć do tego stopnia, by wrócić do tworzenia, proces pisania także zaczął dostarczać wiele frajdy. Poczułem, że to, nad czym pracowałem ze specjalistą, okazało się działać, a świetne numery to efekty udanego wejścia w głąb własnego umysłu. Wyzwoliłem w sobie emocje, których nie potrafiłem zwerbalizować w przeszłości i poczułem się znacznie silniejszym człowiekiem niż kiedykolwiek wcześniej. Moim obecnym celem jest to, by stawiać sobie poprzeczkę wyżej i z upływem lat czuć się jeszcze lepiej niż obecnie, ale aktualny stan rzeczy też mnie satysfakcjonuje.
Wielu artystów obracających się dookoła folku, country czy americany to samouki, ale ty zbierałeś szlify, ucząc się śpiewu w czasach licealnych, jako członek chóru gospel. Czy to daje przewagę nad innymi muzykami z tej szuflady?
Nie powiedziałbym, że przewagę, bo jednak najważniejsze są w tym wszystkim emocje. Zdolności techniczne - nawet te na najwyższym poziomie - nie zastąpią szczerych uczuć. Mogę natomiast uznać siebie za kogoś oryginalnego, bo moje umiejętności oraz sposób, w jaki z nich korzystam, pozwalają wyróżniać się na tle innych, co jest szalenie istotne, gdy chcesz robić muzykę. Dzięki wtłoczeniu indywidualnego pierwiastka do twórczości pokazuję słuchaczowi, że ja to ja, a nie jakiś klon bardziej znanego, podobnego muzyka. W ten sposób autorskie historie i przebieg życiowych podróży opisane w tekstach stają się jeszcze wiarygodniejsze, a do tego przyciągają odbiorcę.
Często bywasz nazywany singer-songwriterem, ale co to określenie właściwie oznacza? Do tego samego wora wrzucamy Toma Waitsa, Nicka Cave'a, Johnny'ego Casha i ciebie, a przecież każdy z was tworzy lub tworzył zupełnie inną muzykę.
Masz rację, to określenie jest bardzo szerokie, a co za tym idzie - niedokładne. Średnio mi się podoba jego używanie, jeśli nazywasz kogoś singer-songwriterem, nie dajesz odbiorcy żadnego drogowskazu odnośnie jego twórczości. Co taki ktoś gra? Przecież może grać wszystko. W końcu w tym pojęciu chodzi o to, że jeden człowiek odpowiada za całą muzykę od strony kompozycyjnej, a także wokal i bycie frontmanem, ale stylistycznie brak w nim jakiegokolwiek sensownego tropu. Wolę nie tytułować siebie w ten sposób.
Jak chciałbyś być tytułowany?
To pytanie powraca do mnie jak bumerang odkąd zacząłem tworzyć, a wciąż nie potrafię na nie sensownie odpowiedzieć [śmiech]. Moja muzyka zahacza o różne stylistyki, daleko mi do nakładania na siebie ograniczeń, więc nie ma chyba odpowiedniego określenia, które by mnie podsumowywało.
Gdy zaczynałeś tworzyć, twoja młodsza siostra toczyła walkę z rakiem, którą na szczęście wygrała. W jaki sposób wpłynęło to na twoją muzykę?
Potrzebowałbym co najmniej kilku godzin, by odpowiedzieć na to pytanie w pełni, ale jak pewnie sam się domyślasz, wpływ tej sytuacji na moje podejście do tworzenia i życia jest nie do przecenienia. Kiedy moja siostra trafiła do szpitala z nowotworem, byłem załamany. To bardzo młoda osoba, która w żadnym wypadku nie powinna przeżywać tak dramatycznej sytuacji, co dodatkowo wywoływało we mnie frustrację. Starałem się zapewniać jej jak najwięcej dobrej energii, przebywając z nią na szpitalnym oddziale, a gdy wracałem do domu, przelewałem złość i smutek w piosenki. Cała ta sprawa dała mi do zrozumienia, że nic nie jest pewne i nigdy nie wiesz, co cię za chwilę spotka.