Łukasz Brzozowski: Uważasz, że życie często jest przekorne?
Piotr Zin: Wiele osób faktycznie może tak powiedzieć, bo spotykają je różne dziwne sytuacje, które nie łatwo przewidzieć, ale chyba nie jestem jedną z nich. W moim przypadku życie raczej nie jest przekorne. Dlaczego pytasz?
Ponieważ w Polsce stoner od lat stanowi temat żarcików, a dziennikarze czy słuchacze punktują jego wady. Niemniej Dopelord gra koncerty, a zainteresowanie wami jest duże i u nas, i za granicą.
Temat przemieniania kogoś w obiekt kpin nie jest kwestią gatunku, który się uprawia. W każdym nurcie znajdziesz rzeczy zajebiste, ale żenujące również. My też lubimy pośmiać się z pewnych zjawisk w naszej małej banieczce, ale uważam, że wszystko zależy od tego, jaki jest dany zespół. Jeśli trzymasz poziom, trudno się z ciebie naigrawać, ale jeśli odstawiasz dyskusyjne akcje, żarty rodzą się same. Nie będę ukrywał, że scena stonerowa ma minusy, a spora część formujących ją zespołów nie potrafi mnie porwać, ale wielu słuchaczy ma wyrobioną opinię na temat takiej muzyki, znając w rzeczywistości niewiele zespołów, które ją grają. Obecnie mogę powiedzieć, że sam wiem o wielu rzeczach z tej szuflady więcej niż w momencie, gdy Dopelord powstawał. Mam inną optykę, podchodzę do spraw z większym dystansem, a oczekiwania odnośnie podobnych nam kapel rosną.
Gdybyś zakładał zespół dzisiaj, to grałby coś innego niż stoner?
Niekoniecznie. Dopelord istnieje od prawie dwunastu lat i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że nie zakładaliśmy tego zespołu tak, jak ludzie robią to obecnie.
Jak robią to obecnie?
W dzisiejszych czasach mnóstwo zespołów - ale oczywiście nie wszystkie - podąża za trendami i chce załapać się na szczytowy moment danej mody, by ukroić sobie z tego tortu kawałek dla siebie. Może nie będę rzucał nazwami, ale dochodzi do sytuacji w stylu - od dziś będziemy nagrywać partie stopy z dyskotekowym brzmieniem, bo tak się to robi, parę kapel już wcieliło ten pomysł w życie, więc my też musimy. Dopelord powstał z zupełnie innych, bardziej prozaicznych pobudek - zwyczajnie byliśmy zajarani estetyką dookoła stoneru. W Polsce wówczas nikt nie grał podobnie, więc poszliśmy w tym kierunku. Zresztą wcześniej zapytałeś, czy gdybym zakładał zespół dzisiaj, zrobiłbym to na innych zasadach, a ja odpowiem, że jestem już starym człowiekiem i ostatnie, o czym bym myślał, to zajmowanie sobie głowy tak absorbującym przedsięwzięciem jak prowadzenie kapeli [śmiech]. Promocja, rozwój, nagrywanie - wszystkie te czynności pochłaniają masę energii, zwłaszcza pierwsza z nich, bo doskonale pamiętam nasze początki. Przez pierwsze kilka lat na koncerty Dopelorda przychodziło po kilkanaście osób, z czego większość z nich stanowili znajomi. Potrzebowaliśmy czasu, żeby dorobić się ustabilizowanego grona słuchaczy.
Pod koniec 2010 roku mało kto interesował się stonerem, nie mieliśmy potrzeby załapania się na żaden hype train, nie mieliśmy też pojęcia, czy kiedykolwiek dojdzie do ekspansji tego gatunku w Polsce, więc wszystko robiliśmy dla czystej przyjemności
Wystarczy uciekać od koniunktury i motywować się pasją, by zbudować zespół funkcjonujący przez lata?
Nie mam bladego pojęcia - poważnie. Kiedyś uważałem, że aby ustabilizować swoją bytność na polskiej scenie stonerowej, wystarczy się nie rozpaść i nie grać asłuchalnego gnoju. Jeśli masz na koncie ileś koncertów i łeb na karku, wyciągasz z tego wnioski - wiesz, co zażarło i nad czym popracować, obracasz się w różnych środowiskach, co daje opcję do rozwijania horyzontów i warsztatu kompozycyjnego, dzięki czemu unikasz zjawiska totalnej stagnacji. Potem wystarczy być na tyle wiarygodnym, by utrzymać przy sobie słuchaczy, którzy sprawdzą każdy kolejny album, a jeśli osiągniesz ten pułap, wszystko będzie w porządku.
Jak doszło do tego, że przetrwaliście? Wiele zespołów stonerowych rozpada się z braku zainteresowania.
Podejrzewam, że złożyło się na to kilka czynników, a jednym z ważniejszych jest okres, w jakim założyliśmy zespół. Pod koniec 2010 roku mało kto interesował się stonerem, nie mieliśmy potrzeby załapania się na żaden hype train, nie mieliśmy też pojęcia, czy kiedykolwiek dojdzie do ekspansji tego gatunku w Polsce, więc wszystko robiliśmy dla czystej przyjemności. Nie było rozpisanego planu biznesowego czy innych tego typu spraw, co okazało się dla nas bardzo korzystne, bo - jak pokazał czas - stoner miał później swój złoty okres, dzięki czemu nam i zespołom z podobnej półki przybyło wielu odbiorców. W związku z tym można było liczyć na jakąś bazę słuchaczy oraz całkiem fajne frekwencje na koncertach. Co do rozpadu, mogę powiedzieć natomiast, że mieliśmy w Dopelordzie kilka momentów, kiedy chcieliśmy zawijać żagle. Sytuacja w zespole wyglądała dosyć trudno, brakowało nam wiary w siebie, wisieliśmy na krawędzi, ale za każdym razem decydowaliśmy się na kolejną szansę. Nie ukrywam też, że widok ludzi bawiących się na naszych koncertach, słuchających naszych płyt czy kupujących merch bardzo pomaga - pompuje nasze ego. To bardzo przyjemne uczucie, gdy masz świadomość słuszności tego, co robisz i dużej liczby osób wspierającej twoje działania. Takie rzeczy wyjątkowo dobrze działają na samopoczucie i wiarę w sens istnienia kapeli.
Z czasem ego staje się ważniejsze od pasji?
Nie staje się ważniejsze w żadnym wypadku, ale na pewno pozwala pasji nie zgasnąć. To chyba dosyć oczywiste, że pasję podsycają banalne przyjemności, a uwaga skupiona na tobie, kiedy robisz ukochaną rzecz, daje dużo dobrej energii. Na przykład kiedy grasz koncert, czujesz się czasami, jakbyś właśnie obchodził urodziny. Wszyscy krążą dookoła ciebie, czekają na twój występ, są tym autentycznie podjarani, więc możesz poczuć się jak król świata. Zresztą bardzo łatwo jest się od tego uzależnić w momencie, gdy przez kilka tygodni z rzędu podchodzi do ciebie po sto osób i zaczynają chwalić na każdym kroku. To podobne wrażenia jak przy zażyciu narkotyku, bo w podobny sposób wyzwalają radość i stymulują umysł. W pewnym momencie działalności aż trudno wyobrazić sobie sytuację, w której się tego nie robi, wygląda to zbyt fajnie, by nagle przestać i odciąć tę część swojego życia.
Był moment w karierze Dopelord, w którym czułeś się uzależniony od przebywania w centrum uwagi czy zawsze miałeś głowę na karku?
Wciąż jestem uzależniony, ale może nawet nie tyle od przebywania w centrum uwagi, co od grania koncertów i całej otoczki stojącej za każdym z nich. Autentycznie dalej chce mi się jeździć w różne miejsca, co wieczór dawać z siebie wszystko na scenie, a później słuchać opinii ludzi, którzy mają przecież różne punkty widzenia. Coś, co dla jednej osoby może być cudownym patentem przy okazji występu na żywo dla innej będzie stanowić jakiś banał i taki człowiek może powiedzieć, że jego zdaniem coś spieprzyliśmy. Przeżywałem ten stan już setki razy, ale cały czas go pożądam.
Kiedy spotykam się z opiniami antyfanów stoneru na wasz temat, łączącym je punktem jest określenie, że nie przynudzacie. Dochodzi więc do kwestii, jak podejść do komponowania, by stoner nie stał się nudną, rozwleczoną dźwiękową bułą?
Trzeba po prostu wyjść ze swojej szuflady, ale nie jakoś radykalnie, tylko troszkę. W naszym przypadku wyglądało to tak, że stopniowo dorzucamy do naszej muzyki pewne nowe, nieco inne elementy, z których w głębokiej przeszłości balibyśmy się skorzystać w kontekście twórczości Dopelord.
O jakich elementach mówisz?
Wystarczy przekonać się o tym samodzielnie i zestawić nasz debiut chociażby z ostatnią EP-ką, by wyłapać dosyć oczywiste, ale - podkreślam - niekoniecznie radykalne zmiany, które przeszły przez nasz zespół. Z czasem stwierdziliśmy, że fajnie byłoby dorzucić do naszych piosenek drugi wokal, czyli rozwiązanie niezbyt popularne wśród kapel stonerowych, i zwrócić więcej uwagi na melodie, nie bać się napisać czegoś, co z pozoru brzmi ckliwie. Takie rzeczy często wychodzą z nudy. W pewnym momencie czujesz, że ciągle grasz to samo, więc urozmaicasz swoją formułę.
W jednym z wywiadów po premierze "Children of the Haze" wspomniałeś, że zespół musi stale poszerzać swoje ramy muzyczne. Sugerując się twoją wypowiedzią, podejrzewam, że w Dopelordzie rozumiane jest to jako stałe dokładanie nowych klocków do muzyki
Trochę tak i trochę nie, nigdy nie robimy takich rzeczy intencjonalnie, niczego nie planujemy. Daleko nam do podejścia w stylu - ostatni album brzmiał jak brzmiał, więc na tym nowym musimy koniecznie dorzucić coś nowego, bo inaczej będzie źle. Po prostu sporo rzeczy potrafimy sobie teraz przeanalizować i demokratycznie przedyskutować, by móc wszystko przetrawić, a w następnej kolejności podjąć decyzję, czy chcemy dany pomysł realizować, czy może jednak sobie odpuścić. Gdybyś na etapie pierwszej płyty zaproponował nam partię syntezatora użytą w "Hail Satan", w życiu byśmy na to nie przystali, a dzisiaj autentycznie kupujemy takie rozwiązanie. Niemniej jeszcze raz podkreślę - nie jesteśmy zespołem eksperymentalnym. Nie zamykamy się na nic, ale gramy to, co gramy i o rewolucję tutaj trudno.
Zauważyłem, że często jeździcie w trasy z kapelami brzmiącymi bardzo podobnie do was. Nie naszła was nigdy pokusa, aby podróżować z bardziej urozmaiconymi towarzyszami? Zespołami, które mają podobną muzyczna wrażliwość, ale zaglądają do innych gatunków.
Nie panujemy nad tym, dlatego tak się dzieje.
To jakiś problem, by nad tym zapanować? Śledzisz różne zespoły, więc jeśli coś ci się podoba, odzywasz się do któregoś z nich i proponujesz wspólną trasę lub pojedynczy koncert.
To niestety trochę bardziej złożony proces. Nie jest tak, że możemy zadzwonić sobie do losowej kapeli i oznajmić, że chcemy zagrać z nią wspólną trasę. Jeżeli występujesz gdzieś jako "gwiazda wieczoru", najczęściej na supporcie masz wrzuconych kilka lokalnych kapel, a jeżeli w jakimś wypadku my supportujemy inny zespół, to najczęściej nie z tych powodów, o których myśli sobie słuchacz.
Czyli z jakich?
Bardzo różnych. Kiedy widzisz jakiś mniejszy zespół jadący w trasę z większą nazwą i wydaje ci się, że jest tak, bo muzycy głównej kapeli bardzo przepadają za tą mniejszą, to możesz być w błędzie. W wielu sytuacjach wytwórnia czy osoba odpowiedzialna za promowanie "gwiazdy wieczoru" zdaje sobie sprawę z możliwości supportu. Wie o tym, że dana kapela ma własny sprzęt i względne otrzaskanie w warunkach koncertowych, więc na nią stawia. Bardzo często o dobieraniu składu w ramach dłuższego cyklu występów decydują prozaiczne, przyziemne powody, chociażby chęć ściągnięcia do klubu jak największej liczby fanów danego gatunku. Im więcej zbliżonych do siebie zespołów, tym więcej fanów przyjdzie.
Jak bardzo irytujące jest to, gdy zespół z dwunastoletnim stażem w dalszym ciągu jest pytany przez dziennikarzy o tematy związane z jaraniem zioła i genezą nazwy?
Chyba nie jest irytujące, zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić [śmiech]. Na szczęście ostatnimi czasy nie dzieje się to tak często i nasze ostatnie doświadczenia wywiadowe w większości przypadków możemy zaliczyć do pozytywnych. Kiedyś to wyglądało inaczej, słuchacze mieli mnóstwo blogów, więc czasami po koncercie potrafiło czekać na ciebie kilku typów z mikrofonami, którzy chcieli odhaczyć akurat każdy zespół grający w okolicy, więc zadawali pytania z szablonu, ale to chyba minęło.