Barbara Skrodzka: Założyliście zespół w 2019 roku i choć dopiero teraz wydaliście płytę, to znacznie wcześniej przykuliście uwagę branży nie tylko w Wielkiej Brytanii. Nie boicie się, że fascynacja ludzi waszą muzyką może być tymczasowa i szybko przeminie?
Ryan Needham: Takie jest życie, prawda? To gra, którą podejmujesz z absolutnie wszystkim, co robisz. Nic nie trwa wiecznie i tak szybko jak osiągniesz wymarzony cel, zaraz zostaje ci odebrany. Trzeba żyć chwilą.
James Smith: Chciałbym, żeby pomyślność sprzyjała nam jak najdłużej, ale trwa tylko tyle, ile jest jej pisane, a później dzieje się coś nowego. Nie chcę, żeby nasza przygoda skończyła się za szybko, ale gdyby tak się stało, wolałbym się tym nie przejmować. Kiedy docierasz do określonego pułapu szybciej niż zazwyczaj się to dzieje, oczekiwania względem ciebie są większe, ale stawiają je inni ludzie, niekoniecznie ty sam. Nie jesteśmy zobowiązani do spełniania oczekiwań innych osób, a te, którym podoba się nasza muzyka nie przestaną jej lubić.
Czego nauczyliście się dzięki zespołom, w których graliście wcześniej - Menace Beach i Post War Glamour Girls?
JS: Im dłużej zajmujesz się tworzeniem muzyki, tym bardziej wyrabia się twoje rzemiosło, stajesz się lepszy w pisaniu piosenek, a z upływem czasu masz też lepszy gust. W muzyce nie istnieje bezpośrednia zależność, która mówiłaby, że jeśli twój warsztat będzie lepszy, to w końcu gdzieś dojdziesz. Dzięki poprzednim zespołom, nauczyłem się, że szybciej docierasz tam, gdzie chcesz, ponieważ drugi raz nie popełniasz tych samych błędów... A właściwie to nie są nawet błędy, bardziej doświadczenia, z których możesz się czegoś nauczyć.
RN: Uczysz się jak owocnie współpracować z innymi ludźmi, właścicielami klubów, bookerami, agentami i tak dalej. Dzięki temu jesteś bardziej wydajny.
JS: W zespole stykasz się z różnymi ludźmi, poznajesz ich osobowość, dynamikę i uczysz się, jak z nimi pracować. Im szybciej wyczujesz, z którymi osobami nie jest ci po drodze, tym lepiej dla ciebie, nie tracisz na nie czasu, skupiasz się na znalezieniu kogoś, z kim jesteś w stanie sprawnie działać. Wszystko, co dotąd zrobiłem było warte zachodu, ale teraz po prostu dzieje się to na oczach większej liczby osób.
Wasz debiutancki album - "The Overload" - jest koncept albumem. Na czym tym razem postanowiliście się skupić?
JS: Odnosimy się w tekstach do kapitalizmu i pieniędzy. Prawie cały album opowiada o skutkach, jakie wywołują zarówno u jednostki, jak i u całego społeczeństwa. Jest to rodzaj obserwacji i zabawy z tym, co widzę na co dzień, prawdopodobnie też bliższe przyjrzenie się sobie samemu oraz nauka rozpoznawania własnej hipokryzji i własnych faux pas z zachowaniem w tym wszystkim poczucia humoru. Teksty są napisane z perspektywy jednej postaci, a nie kilku, jak to było na EP-ce. Żaden z utworów z EP-ki nie znalazł się na albumie, bo po prostu nie pasowały do niego. Muzycznie największą zmianę wprowadził Sam [Shjipstone], jego gra na gitarze ukształtowała pisanie tej płyty o wiele bardziej niż w przypadku wcześniejszych utworów. Wiele się dzięki niemu zmieniło.
Czasami, zwłaszcza przy koncept albumach, przyjemnie jest usłyszeć podczas koncertów cały materiał zagrany od początku do końca. Myślicie, że jest na to szansa?
JS: Koncepcja tego albumu jest na tyle luźna, że kolejność utworów granych podczas koncertów nie będzie miała znaczenia. Czasami zagramy "The Overload" od początku do końca, jak zrobił to Bruce Springsteen z "Darkness on the Edge of Town", a innym razem wszystko zmieszamy. Myślę jednak, że choć raz powinniśmy zagrać ten album od początku do końca.
RN: Mój stary zespół tak robił. Zawsze nalegali na granie albumów od początku do końca, co jest trochę nudne... Zagrajmy cały album na nasze dwudziestopięciolecie, kiedy fani nadal będą kochać Yard Act i będzie to klasyczny debiutancki album w życiu każdego z nas.
Jay Russel: Z tej okazji powinniśmy też zrobić film, który będzie wyświetlany za naszymi plecami, taki czterdziestominutowy teledysk [śmiech].
Na albumie - podobnie jak na EP-ce - pojawia się stworzona przez Jamesa postać o imieniu Graham, te dwie wersje różnią się od siebie?
JS: Graham pojawia się na albumie, ale przedstawiany świat nie jest opowiadany z jego perspektywy, a z perspektywy nienazwanej postaci, która jest przerysowaną wersją mnie.
Łatwiej jest ukryć się za głosem wymyślonej postaci?
JS: Tak, ale zawsze znajduje się w tej wymyślonej postaci jakaś część ciebie. To nie jest ukrywanie się za alter ego, tylko obranie innej perspektywy.
Szukanie różnorodnych muzycznych inspiracji i ciągłe zmiany są wpisane w brzmienie Yard Act?
JS: Często zauważam, że zespoły, które naprawdę chcą się zmienić przeskakują trochę za daleko. Jeśli wczujesz się w twórczość zespołu, polubisz jego pierwszy album, a wraz z kolejnym kierunek zostanie całkowicie zmieniony, to równowaga będzie zachwiana. Wtedy w nowym brzmieniu nie ma ani śladu tego, co kiedyś polubiłeś. Artystycznie jest to najlepsza rzecz, jaką można zrobić, ale jako fan innych zespołów, czasami lubię, kiedy robią w kółko to samo albo przynajmniej przez kilka albumów [śmiech].
RN: To musi być ewolucja. Nie możesz po prostu przeskakiwać pomiędzy różnymi stylami. Musisz wiedzieć, dlaczego się zmieniasz. Nie możesz nagle uznać, że teraz robisz album bluesowy, bo taki jest nowy pomysł.
JR: Czasami brzmi to trochę tak, jakby zespół rockowy dostał na Gwiazdkę klawisze, czego następstwem jest płyta o zupełnie inny brzmieniu. A wtedy takie zespoły mówią, że zrobiły popowy album, ale to nieprawda. Dodanie syntezatora nie czyni utworu popowym. Niemniej bardzo ważne jest to, aby osobiście i artystycznie iść naprzód.
JS: Nie chcemy zatrzymać się na jednym poziomie, ale nie chcemy też zmieniać się dla samej zmiany. Mam szczęście, że nie wyczerpałem jeszcze wszystkich pomysłów, ale to może się w przyszłości zdarzyć. Prawdopodobnie stanie się to wkrótce, ale póki co nie doszedłem jeszcze do ściany. Zawsze jest coś nowego, co mnie ekscytuje. Chcę pracować tak długo, jak to możliwe, jestem szczęśliwy, że mogę się zmieniać i iść dalej. Myślę, że każdy tak ma.
W tym roku zagracie na Off Festivalu, to będzie wasza pierwsza wizyta w Polsce. W utworze "Fixer Upper" mówisz: Dr J. Konopiski, do you know him? Sounds a bit Russian to me... Oh! Polish, I see - skąd wziął się ten polski wątek w waszej muzyce?
JS: Konopinski jest moim nazwiskiem rodzinnym. Moja rodzina ma polskie korzenie i pochodzi z Poznania. Występ na Off Festivalu będzie moją pierwszą wizytą w Polsce i nie mogę się doczekać powrotu do ojczyzny. To coś fascynującego, kiedy zagłębiasz się w swoją historię i uświadamiasz sobie, że nie pochodzisz z miejsca, z którego myślałeś, że jesteś. To coś, do czego jestem naprawdę przywiązany - dziedzictwo, którego nie rozumiem i miejsce, w którym nigdy nie byłem, jestem tego bardzo ciekawy. Chcę przyjechać i zobaczyć całą Polskę.
Jak wygląda scena muzyczna Leeds?
JS: Leeds to naprawdę dobre miejsce do życia i tworzenia muzyki. Dzięki temu, że mieszka tutaj dużo studentów, powstaje sporo naprawdę dobrych zespołów. Te, które zaczynały w naszych czasach nagle wypływają na powierzchnię, a o wielu nowych nie mamy nawet pojęcia. Nasze ścieżki się nie przecinają, bo odeszliśmy od studenckiego życia. Dzieciaki radzą sobie dobrze, ale są trochę dziwną anomalią, bo to lockdownowe zespoły, które w przeciwieństwie do nas, nie miały żadnego udziału w tworzeniu miejskiej sceny.
Zaliczacie się do grupy zespołów, które mówią zamiast śpiewać, podobnie jak Do Nothing, Life, Dry Cleaning, Talk Show, czy Black Country, New Road. Z czego wynika tak duża popularność tego stylu?
JS: Wydaje mi się, że Sleaford Mods i ich popularność zachęciły wiele osób do tego stylu śpiewania. Każdy ma swoje własne podejście i manierę. Mówienie jest bardziej przejrzyste niż śpiewanie, łatwiej jest podkreślić akcent, który od razu wskazuje na to, skąd pochodzisz. Z powodów politycznych, polityki tożsamości oraz Brexitu to znowu dość gorący temat. Jest to trochę rozdmuchane przez fakt, że jedni ludzie próbują wymusić swoją tożsamość na innych.
Jedynym artystą, który przychodzi mi w tej chwili do głowy, a który śpiewa z mocnym szkockim akcentem jest Gerry Cinnamon.
JS: Racja, szkocki akcent brzmi cudownie. Kiedy Szkot śpiewa, ma w sobie coś w rodzaju przyjemnej łagodności, szczególnie jeśli jest z Glasgow. Może ja po prostu nie umiem śpiewać i dlatego mówię [śmiech]?
fot. James Smith