Łukasz Brzozowski: Koncert na Soundrive Festival będzie waszym pożegnaniem, ale czy w wypadku otrzymania propozycji od innego bookera w przyszłości zawahalibyście się, czy stanowczo odmówili?
Krzysztof Paciorek: Nie nazwałbym tego koncertu naszym pożegnaniem, ponieważ Calm the Fire nie istnieje od 2018 roku. Sama opcja pojawienia się na scenie jeszcze jeden raz wyszła bardzo spontanicznie, kiedy w sierpniu ubiegłego roku odezwał się do mnie Jarek Kowal i zaproponował wskrzeszenie zespołu w ramach Soundrive Festu 2022. Bardzo zdziwiła mnie ta propozycja, bo jednak jestem dziś w zupełnie innym miejscu, ale rzuciłem info reszcie chłopaków, a oni - podobnie jak ja - podjarali się tym pomysłem. Fajnie będzie spotkać się w tym składzie po tak długim czasie, a że festiwal, o którym rozmawiamy wie, jak zadbać o występujące tam zespoły, to tym lepiej. Przyjeżdżamy na gotowe i nie musimy sami niczego organizować [śmiech].
Skoro ten koncert nie jest pożegnaniem, to czym?
To po prostu okazja do spotkania się z chłopakami i zagrania razem w fajnym miejscu między fajnymi ludźmi. Chcemy się dobrze pobawić i miło spędzić czas, a w takich okolicznościach nie wyobrażam sobie innego scenariusza.
Funkcjonowanie Clam the Fire w jakimś zakresie jest dla ciebie łatwiejsze od tego, jak działa twój obecny zespół - Jad?
W ogóle o tym nie myślę i nie porównuję, to jednak dwa różne zespoły i dwie różne metody funkcjonowania. Calm the Fire zakładaliśmy jako bardzo młodzi ludzie, więc z tego tytułu mieliśmy zupełnie inne podejście do wielu rzeczy, to były całkowicie inne czasy, przełom 2003 i 2004 roku. Od tamtego momentu zmieniłem swoją optykę w kwestii masy tematów, więc ja z tamtych lat, a ja z dzisiaj to dwa oddzielne byty. To samo na pewno mogą o sobie powiedzieć chłopaki. Niemniej muszę przyznać, że z Calm the Fire graliśmy dużo więcej koncertów i za tym zdarza mi się zatęsknić. Przez upływ lat i natłok życiowych spraw blokujących pełne poświęcenie graniu muzyki z Jadem występujemy znacznie rzadziej, a w dodatku trafiły nas czasy pandemii, kiedy niczego nie można być pewnym nawet przez chwilę. W ten sposób straciliśmy półtora roku, które w planach miało nam dać mocnego kopniaka do przodu.
Nie brzmisz na specjalnie sentymentalnego, mówisz o tym wszystkim bez wpadania w rzewne tony.
Nie chcę przeceniać działalności Calm the Fire. Jestem dumny z tego, co zrobiliśmy w ramach tego zespołu, ale wolałbym uniknąć podniosłych tonów. Oczywiście mógłbym zacząć w tej chwili wspominać najróżniejsze historie z naszych dziejów, bo jest ich mnóstwo, a swego czasu naprawdę nam odpierdalało, więc historii, pikantnych anegdotek i materiałów audiowizualnych mamy bardzo dużo. Dlatego też ten występ na Soundrive jest super wydarzeniem, bo możemy się znowu spotkać i zrobić coś fajnego dla nas samych. Koza i Radek mieszkają w Warszawie, a Wojtek co prawda rezyduje w Gdyni, ale jednak musi zajmować się życiowymi obowiązkami, więc niestety nie mamy czasu na stałe utrzymywanie kontaktu. Będzie super - jeden wyjątkowy wieczór, podstarzali rockmani, duże brzuchy i przetarty jeans - tak jest najlepiej [śmiech].
Nasz wspólny znajomy zapytany o was stwierdził, że rozpadliście się akurat w momencie, gdy zaczęliście grać świetną muzykę. Nie masz czasami wrażenia, że może tego rozpadu dało się uniknąć, że zaprzepaściliście swój potencjał?
Raczej wątpię. Zawsze śmiałem się, że kiedy robiliśmy coś muzycznie, to albo za szybko, albo za wolno w porównaniu do tego, czym na dany moment żyła scena punkowa. Końcowe lata Calm the Fire były super, bo zespół po wielu latach okrzepł, zaczął grać naprawdę dobre koncerty, ale brakowało już czasu, mocno się wypalaliśmy. Najlepszym na to dowodem niech będzie fakt, że rozpadliśmy się w 2018 roku, ale ostatni koncert zagraliśmy w 2017 [śmiech]. Po prostu czuliśmy potrzebę domknięcia tego etapu naszych żyć i mimo że czasami zastanawiałem się nad słusznością takiego wyboru, to ostatecznie mogę bez problemu przyznać, że niczego nie żałuję.
Schodzenie ze sceny od zawsze stanowi problem w świecie muzyki gitarowej. Wielu dinozaurów odcinających kupony od dawnych sukcesów nie ma odwagi, by spakować zabawki i pożegnać się z ludźmi.
Tak, ale zjawisko, o którym wspominasz dotyczy przede wszystkim sceny metalowej. Jasne, to może wyglądać dosyć żenująco, gdy jakieś dziadowskie zespoły oszukują cały świat, że ciągle są w formie i fajnie się z tego pośmiać, ale z drugiej strony... Może to daje pożywkę do szyderki i podśmiechiwania się, ale niech sobie grają, jak mają ochotę. Nikomu krzywdy w ten sposób nie robią, a może dzięki temu uciekają od jakichś życiowych problemów i zapewniają w ten sposób trochę radości przede wszystkim sobie.
Czyli w punku tego nie ma?
Oczywiście, że jest. Rzuć okiem na stare zespoły albo te przebrzmiałe kapele z ery Silver Tonu, które do tej pory można złapać na jakichś ZBOWiD-owych festiwalach albo dniach miast. Źle to się wszystko starzeje, ale powtarzam - jeżeli im samym z tym dobrze, to super.
Dlaczego podczas koncertu w Prabutach 16 lutego 2005 roku wasz gitarzysta grał w masce?
To był koncert z In Twilight's Embrace, które w tamtym czasie działało jeszcze pod nazwą Over the Edge - bardzo stare dzieje. W masce wystąpił nasz ówczesny gitarzysta, Darek, jak na artystę wizualnego przystało, przychodziły mu do głowy różnie niestandardowe pomysły i miał w nosie zdanie ludzi na ich temat. Myślę, że tego typu historie bardzo dobrze obrazują, czym było Calm the Fire w okolicach 2005 roku.
Nie kusiło was, żeby całym zespołem założyć podobne maski? W końcu to późna era nu metalu, gdzie jaskrawa stylówka zawsze była w cenie...
W życiu, byliśmy fanami starego metalcore'u i kapel pokroju Sunrise. Odkąd pamiętam nu metal uchodził w naszym środowisku za coś mocno przypałowego, więc nie było szans go u nas dostrzec [śmiech].
Ale z drugiej strony nowsze zespoły w typie Turnstile, Vein czy Code Orange są czymś w rodzaju nu metalu przefiltrowanego przez współczesne czasy.
Dwa ostatnie, które wymieniłeś zdecydowanie i świadomie czerpią z nu metalu, bo się na nim po prostu wychowały i jest to naturalne, że przenoszą te inspiracje do swojej muzyki. Gdy z kolei słucham Turnstile, mam w głowie jako skrót myślowy, do głowy przychodzą mi nawiązujące gorący romans Nirvana i Biohazard, którego owocem jest właśnie Turnstile z "Glow On".
Swojego czasu przemieszczaliście się busem służącym na co dzień do rozwożenia jajek. Nie woleliście zwykłego vana?
To była dziwaczna historia, bo któregoś razu musieliśmy dostać się na pewien koncert, ale nasz van odmówił posłuszeństwa, więc załatwiliśmy zastępstwo, czyli busa, który właśnie zjechał z rozwożenia jajek. Pachniało jak w kurniku [śmiech]. Jechaliśmy wtedy bardzo spóźnieni na koncert do Poznania, na urodziny Rozbratu. Jak tak teraz sobie myślę, to masa rzeczy związanych z działalnością Calm the Fire nie miałaby racji bytu w 2022 roku - mnóstwo spraw robiliśmy na opak, często nie kierując się rozumem, ale dzięki temu tak dobrze wspominam tamte czasy i zastanawiam się, skąd mieliśmy wtedy tyle energii [śmiech]?
Jak wspominasz szum dookoła waszego koncertu w szczycieńskiej Przepompowni odwołanego z racji katastrofy smoleńskiej? Od poufnego informatora wiem, że nawet księża w kościołach nawoływali do bojkotowania tego wydarzenia, bo promowało je hasło dechrystianizacja ziem pruskich.
Pamiętam, że to wydarzenie promował plakat, na którym widniał śpiewający Jezus z fujarą na wierzchu. Twórca obrazka, a także organizator wydarzenia, Michał Ałaj, miał po jego publikacji pewne problemy i wszystko napędzała dosyć kontrowersyjna aura, ale dziś dostałoby się nam znacznie bardziej za odstawienie czegoś takiego. Należy pamiętać, że w tamtych latach naszym krajem rządził kto inny, a religia w Polsce nie była wysunięta aż tak mocno na front. A co do tego koncertu, mini-trasę sygnowaną hasłem dechrystianizacja ziem pruskich miały objąć dwa występy - jeden w Szczytnie, drugi w Bartoszycach. Czas pokazał, że średnio nam ta dechrystianizacja wyszła [śmiech].
Wspominasz te mocno przypałowe sytuacje z uśmiechem na twarzy czy jednak gdzieś tam wkrada się w tobie zażenowanie?
Z dzisiejszej perspektywy na pewno kilka działań sprzed lat mogłoby uchodzić za coś żenującego, ale wtedy nam się to podobało, więc czuliśmy, że to, co robimy, jest jak najbardziej w porządku [śmiech]. Byliśmy młodzi, głupi, a pewnymi historiami wyjętymi z życia Calm the Fire moglibyśmy obdzielić kilka innych zespołów, bo naprawdę na naszych wyjazdach działo się dużo absurdalnych rzeczy [śmiech].
Istniały momenty z koncertowej historii Calm the Fire, w których odczuwałeś autentyczne zdziwienie? Choćby wtedy, gdy graliście w 2006 roku z grupą No Se, a ich wokalista rzucał skarpetkami w publikę?
Weekendy z No Se to doświadczenie nie do opisania. Tam trzeba było po prostu być - chłopskie więzienie o zaostrzonym rygorze, byliśmy absolutnie ohydni [śmiech]. Super wspominam też koncerty ze Strong So Far czy Marksman. Wtedy można było grać więcej po Polsce, a frekwencje zawsze jakoś dopisywały, bo jeszcze nie było takiego przesytu koncertami.
Punktem spajającym wszystkie twoje opowieści w jedno jest to, że koncerty, które wówczas graliście odbywały się w naprawdę szemranych miejscówkach, a nawet norach. Był taki moment w twojej przygodzie z muzyką, kiedy uznałeś, że wolisz unikać takich miejsc?
Nie przesadzajmy. Wtedy były inne warunki w Polsce i wbrew pozorom istniało więcej małych barów/klubów, gdzie można było robić koncerty niż teraz. Ale oczywiście zagraliśmy w kilku przedziwnych lokalach u nas i w Europie. Spaliśmy w kilku miejscach, gdzie dziwię się, że nie złapaliśmy pluskiew albo że nikt nas w nocy nie zabił i nie zjadł. Mowa o czasach, kiedy nikt z tej sceny nie stawiał na jakieś wygórowane standardy, więc jeśli zaistniała okazja, aby gdzieś się pojawiać, nie myśleliśmy dwa razy, tylko tam jechaliśmy.
W wywiadzie udzielonym po premierze "Doomed from the Start" powiedziałeś, że scena niezależna przeżywa trudny i przejściowy okres. Od tej wypowiedzi niedługo minie siedem lat, ale czy dalej jest ona aktualna?
Wątpię. Znana nam dobrze scena punkowa z wczesnych lat XXI wieku umiera, a wszystko się upłynnia. Chociaż... może lepiej powiedzieć, że się zmienia. Ludzie słuchają różnych rzeczy, nie czują potrzeby sztywnej przynależności do subkultur i mają pełną swobodę w poznawaniu nowej muzyki.
Moim zdaniem to dobrze, że te gatunkowe granice się zacierają.
Moim też, bardzo mnie cieszy taki stan rzeczy. Jestem jego totalnym fanem i beneficjentem, co widać nawet po działalności Jadu, bo my tak naprawdę mamy słuchaczy z różnych światów - o to chodzi. Dzisiaj fanów muzyki cechują bardzo szerokie horyzonty i brak potrzeby zamykania się w jakiejkolwiek szufladzie. Ludzie nie boją się łączyć różnych stylów i idą za instynktem, nikogo już nie dziwią stare punki czy metale na koncertach Tonfy albo Hewry, a jeszcze parę lat temu to uchodziło za szczyt przypału.
Zawsze byłeś tak bardzo otwarty?
Coś ty! Kiedyś też byłem twardogłowym szczylem, ale dzięki pracy z zespołami z całego świata złapałem inną perspektywę i zrozumiałem, że zbyt zero-jedynkowo podchodziłem do wielu rzeczy.
Calm the Fire było zespołem umiejscowionym idealnie pomiędzy metalem a hardcore punkiem, ale ty przecież nie lubisz metalu. Nie przeszkadzało ci granie muzyki z takim pierwiastkiem?
Nie no, z tym nielubieniem to przesadziłeś. Nigdy nie nazwałbym się metalowcem, miałem wiele uprzedzeń względem tej muzyki, ale z biegiem lat polubiłem to i owo. Miałem dobrych przewodników po metalu w okresie drugiego dojrzewania [śmiech]. Najzabawniejsze jest to, że w końcowych latach działalności byliśmy zbyt metalowi według punków i zbyt punkowi według metali, przez co staliśmy się zespołem dla nikogo [śmiech]. Jak przystało na prawdziwego pozera, metalem zainteresowałem się bardziej dzięki Entombed około 2004 roku [śmiech]. Lubię sobie posłuchać sprawdzonych, czołowych zespołów - nie mam potrzeby grzebania w głębokiej piwnicy tego nurtu. Jest tam na pewno masa zajebistych kapel, ale nie mam już czasu ani potrzeby, żeby wyszukiwać najbardziej podziemne rzeczy.
Calm the Fire wystąpi podczas Soundrive Festival 2022 (9-13 sierpnia 2022 roku), więcej informacji TUTAJ.
fot. materiały archiwalne zespołu