Obraz artykułu Mound: Muzyka zawsze była ucieczką od nieprzyjemnych momentów życia

Mound: Muzyka zawsze była ucieczką od nieprzyjemnych momentów życia

Trójmiejski Mound na przestrzeni lat wyraźnie dojrzewa, ewoluuje i przekształca się. To twór ambitny, niesztampowy, a jednocześnie relatywnie nowy, borykający się z problemami zespołów dopiero wypływających na szersze wody muzycznego światka. Więcej na jego temat dowiecie się z rozmowy z Janem Dzierżanowskim (bas i wokal) i Patrykiem Narewskim (gitara).

Powiększyliście w ostatnim czasie skład, nowe kompozycje wymagały dodania drugiej gitary czy odwrotnie - są bardziej rozbudowane dlatego, bo przybył nowy członek zespołu?

Jan Dzierżanowski: Patryk pojawił się u nas dzięki Szymonowi [Prokopowi - gitarzyście]. Jego dołączenie sprawiło, że kompozycje nabrały innego kształtu. Po dołożeniu jego partii wszystko zaczęło inaczej brzmieć.

 

Patryk Narewski: Śmieszna kwestia - okazało się, że pracowałem z Szymonem w jednym miejscu. Zacząłem grać gdzieś na tej samej próbowni i jakoś się dograliśmy. Początkowo chciałem iść na bas, ale okazało się, że wakat jest na gitarę, co odpowiadało mi nawet bardziej. No i nauczyłem się, czego trzeba, spodobało się i po półtora miesiąca zagrałem pierwszy koncert.

Wasza pełna płyta brzmi totalnie inaczej niż EP-ka. Skoro jedynym elementem personalnym, który się zmienił jest Patryk, to aż ciśnie się pytanie o to, na ile miałeś wpływ na proces powstawania utworów?

P: W Gdańsku grałem dotychczas hardcore, wcześniej też coś grałem w Suwałkach. Piszę sporo w domu, ale cały czas w duszy czułem, że wszystkich nas ciągnie w stronę szeroko pojętego "post". Słychać to było w numerach, które dostałem - wszystkie miały jakieś wstawki, naleciałości. Dodałem tyle, co nic - jakieś ambienty, harmonie. Tak się to zagryzło samo ze sobą.

 

Skoro od początku wszyscy chcieliście iść w tym kierunku, dlaczego debiutancka EP-ka okazała się trochę inna?

J: W trójkę też mieliśmy ciągoty w tę stronę, ale czegoś nam brakowało. Przed dojściem Patryka co jakiś czas wracał temat drugiej gitary, ale nie było na to wielkiego nacisku. Patryk za to wypełnił potrzebną przestrzeń i pozwolił otworzyć się na nowe szlaki.

 

Skoro istniała przestrzeń wymagająca wypełnienia i mieliście tego świadomość, to czy "Bane" było półproduktem?

J: Nie, to pełen materiał podsumowujący pierwszy etap istnienia zespołu. Nagrywając "Bane", byliśmy na scenie ponad roku, a od około dwóch lat graliśmy próby w trio Ja-Szymon-Jasiek [Nawacki - perkusista]. Ten materiał był raczej odskocznią, która pozwoliła nam pójść dalej.

Zdjęcie portretowe zespołu "Mound".

"Pharisaism", zeszłoroczny album, to płyta złożona, skomplikowana, przemyślana. Co jednak zwraca uwagę, jest na niej bardzo mało wokalu - dlaczego?

J: Mam nietypowe podejście do wokalu - traktuję go jak kolejny instrument, nie coś pierwszoplanowego. Gdybym nie śpiewał, to byłbym "tylko" basistą i też byłoby mi z tym dobrze. Kładę nacisk na wokal pod kątem czysto brzmieniowym, nie chcę dawać go wszędzie, gdzie tylko można. Chcę pozwalać odpocząć i odbiorcy, i sobie. Wolę bawić się wokalem.

 

Wokal to dla ciebie kolejny instrument czy coś, co umożliwia wykończenie aranżacyjne? Bardziej składnik dania czy przyprawa?

J: Mimo wszystko bardziej przyprawa. Coś, co umożliwia w naszych pomysłach rozbudowanie partii. Są momenty, kiedy kombinujemy, czasami ktoś zagra to samo, co inny instrument, czasem każdy ma swoje, zupełnie indywidualne partie. Dlatego próbuję wokalem tylko akcentować partie instrumentalne.

 

W moim odczuciu najmocniejszym elementem albumu są teksty, piszecie je pod muzykę czy powstają w pierwszej kolejności?

J: W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków to tekst powstaje pod muzykę, pod emocje, które uaktywniają we mnie nasze utwory. Staram się ubrać je w słowa. Tylko do części "Murderer" miałem najpierw wizję tekstu, ale to i tak czasowo zgrało się z utworem, który pisaliśmy.

 

A dlaczego sięgnąłeś po język ojczysty?

J: Tak wyszło naturalnie. Piszę pod muzykę i jak się utwory krystalizują, to staram się skonkretyzować tekst. W "Ecce Homo" zacząłem nucić partię gitary i jakoś tak zagrało mi to z tonem modlitwy.

Polski to trudny język do muzyki. Długie słowa, specyficzne zbitki głosek - traktowałeś to jak wyzwanie?

J: Nie myślę o tym w taki sposób. Jak będę mieć pomysł na tekst w języku polskim, to taki napiszę. Fakt, że większość utworów jest po angielsku nie wynika z przywiązania do dialektu, czy trendu, ale faktycznie polski jest ciężki. Wymaga trochę innego podejścia. Cieszę się, że w "Ecce Homo" udało się go zastosować. Dzięki temu utwór brzmi inaczej, wprowadza jakiś niepokój czy dramaturgię.

 

Faktycznie uważacie, że na świecie dzieje się tak źle, jak pisujecie to w tekstach?

P: Widzimy, co się dzieje, widzimy nagłówki, widzimy, jacy są ludzie. Wszystko nam o tym przypomina. Oczywiście istnieje też wielu porządnych ludzi, ale ponura strona pasuje bardziej do naszej muzyki.

 

Czy jako ludzie lubimy karmić się cierpieniem?

P: Może nie tyle lubimy, a przynajmniej nie wszyscy, co samo bycie człowiekiem oznacza dużo cierpienia. Śmierć, strach - przeżywamy to. Każdy patrzy na świat własnym oknem.

 

J: Muzyka zawsze była ucieczką od nieprzyjemnych momentów życia. Mound to dla mnie swego rodzaju uwolnienie od pewnego etapu życia, katharsis. Pozwala wyrzucić z siebie rzeczy, które w innym wypadku długo siedziałyby we mnie. Dzięki temu mogę coś powiedzieć, odnieść się do tego, jak widzę świat i jak inni go postrzegają.

Zdjęcie portretowe zespołu "Mound".

Dlaczego nie macie jeszcze wydawcy?

P: Czekaliśmy na wydawcę, pisaliśmy maile pod wszystkie możliwe kontakty - nikt nie wyraził zainteresowania, wymówek były setki...

 

J: Tak, często dostawaliśmy pozytywne odpowiedzi, ale wydawcy odwoływali się do kolejek publikacyjnych i chęci skupienia się na sprawach bieżących. Też nie jesteśmy bez winy - zabraliśmy się za to bardzo późno. Za bardzo skupiliśmy się na wykończeniu płyty. Współpraca z Kumanem [Łukasz Kumański - producent albumu, a także muzyk Why Bother? czy Me and That Man] zabrała nam trochę czasu w sensie pozytywnym, ale jednak.

 

Miałem okazję z nim porozmawiać - stwierdził, że byliście zespołem, który wszedł z konkretnymi oczekiwaniami i wiedział, czego chce. Faktycznie tak było?

P: Do studia weszliśmy z mentalnością oddania dokładnie tego, co jest na próbie. Te same efekty, te same artykulacje. Pomysły Łukasza przy postprodukcji często dawały nam jednak to i owo. Kawałki mieliśmy bardzo dobrze ograne, wiedzieliśmy, czego chcemy od tej płyty. Graliśmy te numery przez jakiś rok. W głowach mieliśmy obraz tego, jak wyglądają te utwory. Wiedzieliśmy, czego chcemy, ale była też doza szaleństwa i kilka zmian na dzień przed nagrywaniem.

 

J: Graliśmy te utwory na żywo, słuchaliśmy też uwag Kumana i wyszliśmy na tym dobrze. Nawet raz była sytuacja, kiedy nie do końca się z nim zgodziłem, a finalnie okazało się, że miał rację i cieszę się, że ustąpiłem.

 

Jak było w Hamburgu? Graliśmy tam z moim zespołem dzień przed wami i wiem, że został niemały bałagan po festiwalu.

J: Lokal był super, ciekawa, artystyczna przestrzeń. Klatka schodowa urzekła wszystkich od wejścia, sala też wyjątkowo swojska. Wszędzie graffiti, mural z pająkiem. Robiło to wrażenie. A stan techniczny? No cóż, jakby działała kolumna do basu, to na pewno byłoby lepiej [śmiech]. Sam koncert był super, ale faktycznie odczuliśmy problemy techniczne.

 


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce