Jarosław Kowal: U mnie jest już prawie północ, ty właśnie wracasz z pracy i to jedyna dogodna chwila na rozmowę, jaką udało się nam znaleźć. Dzielenie życia na tak zwaną "normalną pracę" i koncertujący zespół jest trudne?
John Connor: Przywykłem do tego. Na pewnym etapie Dog Eat Dog był zespołem na pełen etat i z nim wiązały się wszystkie moje dochody, ale na przestrzeni wielu lat całkowicie się to zmieniło. Od ponad dwudziestu lat jednocześnie pracuję i gram w zespole, podobnie zresztą pozostali członkowie Dog Eat Dog. Powiedziałbym nawet, że to zespół jest dla nas dodatkową działalnością, a inne zajęcia zajmują znacznie więcej czasu. Ja na przykład gram w hokeja i od ponad dwóch dekad uczę tego dzieci.
W takim razie brak koncertów w ostatnich osiemnastu miesiącach chyba nie był dla ciebie aż tak dużym obciążeniem?
Na pewno nie było nam aż tak ciężko, jak wielu młodszym zespołom, które bardzo niecierpliwią się, żeby nagrywać albumy i ruszać w trasy koncertowe. Zajmujemy się tym od trzydziestu jeden lat, mamy naprawdę duże doświadczenie, zjeździliśmy niemal cały świat, graliśmy w ponad pięćdziesięciu krajach - nie mogę narzekać na brak możliwości występowania, kiedy ludzie na całym świecie chorują i umierają. To byłoby bardzo samolubne. Oczywiście brakuje mi przyjaciół, z którymi jeżdżę w trasy, ale to może poczekać.
Byliście w tym okresie w jakikolwiek sposób aktywni?
Nie widywaliśmy się, bo mieszkamy na innych kontynentach. Brandon [Finley, perkusista] i ja mieszkamy w Waszyngtonie, Dave Neabore w New Jersey, Roger Haemmerli w Zurychu, a nasz saksofonista w Pradze. To uniemożliwia spotkania, ale jeszcze przed covidem pracowaliśmy nad nowym materiałem, byliśmy dwa albo trzy razy w studiu i powoli zmierzamy w kierunku kolejnego albumu. Jakiś czas temu byłem w studiu w New Jersey, nagrałem trochę wokali, ale to na razie tyle. Nie ma żadnych prób, nie robimy żadnych streamów, wyłącznie rozmawiamy o tym, co chcielibyśmy zrobić. Pandemia wszystko opóźnia, ale nie odpuścimy.
Kiedy tylko cała ta sytuacja zaczęła się, zauważyłem, że wielu naszym fanom doskwiera samotność, potrzebowali jakiegoś rodzaju więzi ze swoim ulubionym zespołem, więc raz w tygodniu organizowałem chat na żywo. Czasami zapraszałem do niego muzyków z innych zespołów albo grałem na ukulele piosenki Dog Eat Dog czy inne piosenki, które lubię. Myślę, że dla niektórych osób było to pomocne, a dla mnie była to jakaś rekompensata za brak możliwości wychodzenia na scenę. To oczywiście nie jest to samo, co stanie naprzeciwko ludzi, ale w ten sposób również da się stworzyć prawdziwą więź i wchodzić w interakcję w rzeczywistym czasie dzięki komentarzom i reakcjom. Covid zmusił wiele osób zajmujących się rozrywką do improwizowania i zdobywania nowych umiejętności, ja dzięki takiej działalności pozostawałem w dobrym nastroju i poczuciu, że nadal jestem zaangażowany w działalność Dog Eat Dog.
W tym roku minęło dwadzieścia pięć lat od premiery "Play Games", waszego drugiego albumu, ale mam wrażenie, że poza kilkoma koncertami organizowanymi na tę okazję, nie robicie z tego wielkiego wydarzenia. Nie patrzysz z sentymentem na własną dyskografię?
Nasza poprzednia trasa była związana z rocznicą "All Boro Kings", to był listopad 2019 roku, zjeździliśmy Europę, trochę poimprezowaliśmy i było naprawdę świetnie. Być może teraz też zrobilibyśmy coś więcej, ale dla mnie robienie z dwudziestopięcioletniego albumu wielkiego wydarzenia w czasach, kiedy wiele zespołów nie ma co ze sobą zrobić, gdzie zagrać, kiedy ludzie nie mogą spotkać się ze swoją rodziną, kiedy wielu umiera jest trochę niedorzeczne. Nie wiem, jak to wygląda w Polsce, ale w Stanach ludzie są bardzo podzieleni przez politykę, opinie dotyczące szczepień i tak dalej. Przy tym wszystkim rocznica "Play Games" wydaje się czymś bardzo mało znaczącym.
W Polsce wygląda to dokładnie tak samo - wiele skłóconych środowisk, brak miejsca na dyskusję, kłótnie często dla samych kłótni, a nie w obronie rzeczywistych przekonań i żerowanie polityków na strachu.
Dokładnie tak. Cały świat mierzy się z koszmarnymi wydarzeniami, a nasi przywódcy zawodzą na każdym kroku. Przykro na to patrzeć, bo przecież taki kryzys mógłby nas zjednoczyć. Każdy z nas potrafi znaleźć w sobie współczucie czy empatię, a zamiast tego o wszystko się wściekamy i rzucamy do gardeł. To okropne, zmarnowanie okazji, by zjednoczyć ludzi, a w działalności Dog Eat Dog zawsze kładliśmy na to największy nacisk.
Chciałem zapytać o to, czy nie czujesz zmęczenia, kiedy po raz tysięczny śpiewasz wasze największe przeboje pokroju "No Fronts", "Isms" albo "Rocky", ale powiedziałeś przed chwilą, że jednoczenie ludzi jest dla was ważne, a wspólne odśpiewywanie ulubionych piosenek to przecież idealny sposób, by się jednoczyć.
Pięć-dziesięć lat temu w ogóle nie myślałem o nagrywaniu nowej muzyki. Chodziło nam tylko o zabawę, radość z tego, że ludzie nadal nas pamiętają i nadal chcą nas słuchać. Wiem, jak wielu osobom bliskie są nasze starsze nagrania, dlatego nigdy mnie nie nudzą. W ostatnim czasie odkrywamy jednak w sobie nową energię, potrzebę stworzenia czegoś więcej. Znowu czujemy, że mamy coś ważnego do powiedzenia. Na pewno nigdy nie porzucimy starszej muzyki, ale czujemy się pokrzepieni i gotowi do wejścia w nowy rozdział w historii Dog Eat Dog. Wielki sukces czy nagrody już nas nie interesują, motywują nas bardzo czyste i szczere pobudki, co wydaje mi się wyraźne w nowszych kawałkach.
W koncertowej setliście zawsze macie też kilka coverów, na przykład Green Day, The Offspring albo Portishead czy nawet "I Got 5 On It" Luniz. Na jakiej zasadzie wybieracie je? To po prostu utwory, które lubicie?
Green Day, Helmet, House of Pain albo Portishead to były moje pomysły. Kiedy byliśmy na trasie z "All Boro Kings", skupialiśmy się wyłącznie na tym jednym materiale, ale starcza go na jakieś czterdzieści minut, więc musieliśmy coś jeszcze dorzucić, żeby koncert trwał przynajmniej godzinę. Powiedziałem chłopakom: Lata 90. były takim fajnym okresem, powstawało tak dużo ciekawej muzyki, może zamiast wykonywać kawałki z naszych późniejszych albumów, ciekawie byłoby na koniec koncertu zrobić imprezę i zagrać coś z tamtych czasów. Wybraliśmy kilka przebojów, ale na przykład Portishead dla wielu naszych fanów nie jest zbyt znane, co tylko dodatkowo zachęciło nas, do zagrania ich utworu. Lubimy poszerzać granice i pokazywać, że Dog Eat Dog to nie tylko crossover.
"I Got 5 On It" to trochę inna historia, gramy go już pewnie z dziesięć lat, ale nie podczas każdego koncertu. Lubię na żywo wplatać do naszego setu elementu DJ-skie pomiędzy utworami, bo czasami ktoś chce wziąć łyk piwa albo dostroić się, a bardzo nie lubię, kiedy na scenie zapada cisza. Puszczam wtedy coś, co nie pozwala przygasnąć energii obecnej na sali, a kiedy puszczałem "I Got 5 On It", wiele osób natychmiast zaczynało śpiewać, więc ja też dorzuciłem do tego swój rap. Kieruje nami wyłącznie to, że chcemy wprowadzić coś nowego, zaskoczyć fanów, zapewnić im dobrą zabawę i zakładamy przy tym, że jeżeli nam się coś podoba, to publiczność będzie miała podobne odczucia.
Za chwilę ruszacie w trasę koncertową po Europie - powrót do koncertowania na innym kontynencie po dłuższej przerwie jest trudny?
Pierwszy koncert po prawie dwóch latach zagraliśmy we wrześniu w Pradze podczas Mystic Cup - było niesamowicie. Zawsze wychodzimy z założenia, że ze środowisk związanych z deskorolką czy snowboardem wywodzą się nasi najbardziej oddani i żywiołowo reagujący fani, więc na imprezie w Pradze trafiliśmy idealnie w naszą grupę odbiorców. Bawiliśmy się znakomicie, ale muszę przyznać, że po dłuższej przerwie powrót do grania był dość wycieńczający. Zazwyczaj kiedy jesteśmy w trasie przez dwa-trzy tygodnie, to w ostatnich dniach czujemy się najlepiej. Im więcej gramy, tym jesteśmy silniejsi. Ciekawe jest też to, że brak możliwości spotkania się ze sobą wymagał wyregulowania emocjonalnej energii. Przylecieliśmy do Pragi wcześniej, żeby trochę pograć i poćwiczyć w sali prób, ale zanim w ogóle się za to zabraliśmy, minęło kilka godzin, kilka wypitych piw, dużo rozmów. Musieliśmy na nowo odnaleźć więź nie tyle pod względem muzycznym, co właśnie emocjonalnym.
Jesienna trasa będzie dosyć nietypowa, bo najpierw spędzicie w Europie jeden weekend, a prawie miesiąc później zagracie sześć kolejnych koncertów, w tym w Polsce. Przez cały ten czas będziecie na miejscu czy będziecie krążyć pomiędzy Stanami a Europą?
To będą dwie podróże do Europy, mamy zbyt dużo obowiązków, by zostać na dłużej. Pierwotnie mieliśmy tylko dwa koncerty w jeden weekend, z czego jeden z nich wyprzedał się dwa lata temu i cały czas czekaliśmy, żeby w końcu mogło do niego dojść. Nasza agencja koncertowa stanęła jednak na głowie, żeby znaleźć nowe daty i dołożyć kilka dodatkowych. Do koncertów w listopadzie przygotowujemy się podobnie, jak do koncertu we wrześniu - przylatujemy dwa dni wcześniej, żeby spędzić trochę czasu w sali prób, pograć przede wszystkim nowe kawałki, dopracować niektóre pomysły, wdrożyć kolejne i zamierzamy niektóre z nich po raz pierwszy wykonać na scenie.
Setlista na te występy zapowiada się tak, że zagramy trochę starych, doskonale znanych utworów, trochę oszlifowanych przez ostatnie trzy lata i gotowych do nagrania w studiu, a do tego utwory, które dosłownie powstaną dzień czy kilka dni wcześniej albo nawet dopiero będą w trakcie tworzenia. Mieszkamy daleko od siebie, mamy niewiele czasu na spotkania, więc duża część naszej pracy twórczej odbywa się na oczach fanów, co daje nam możliwość błyskawicznego weryfikowania nowych pomysłów. Od razu wiemy, jak ludzie reagują na jakiś riff, czy działa na dużym festiwalu, czy działa w małym klubie. Granie nowych utworów na żywo przed wejściem do studia ma dla nas kluczowe znaczenie.
Sprawdzałem dzisiaj, w jakich krajach jesteście najbardziej popularni według statystyk Spotify - pierwsze trzy miejsca to Belgia, Niemcy i Holandia. Wygląda na to, że od lat 90. niewiele się zmieniło i nadal najwięcej odbiorców macie w Europie, nie myśleliście o tym, żeby przenieść się tutaj na stałe?
Na pewno nie teraz, może za dziesięć-piętnaście lat. Chciałbym zamieszkać w Irlandii, ale nie ze względu na popularność zespołu, tylko dlatego, że moi rodzice i duża część mojej rodziny pochodzi właśnie stamtąd. Mam poczucie, że jest to moje duchowa ojczyzna. Loty nie stanowią dla nas problemu, byliśmy już w bardzo wielu krajach i chociaż faktycznie w Europie osiągaliśmy największe sukcesy, na przykład na Facebooku najwięcej obserwujących nas osób pochodzi z Indonezji, gdzie akurat nigdy nie występowaliśmy.
Kiedy wydaliście "Amped", miałem trzynaście lat i to było moje pierwsze zetknięcie z Dog Eat Dog. Pamiętam wywiady w polskich magazynach, pamiętam teledysk do "Expect the Unexpected" na MTV i miałem wtedy wrażenie, że jesteście jednym z największych zespołów na świecie, ale nagle to wszystko zatrzymało się - dlaczego?
Nigdy nie przestaliśmy zajmować się muzyką, ale mieliśmy ogromnego pecha w kwestiach biznesowych. Nawet po wydaniu "All Boro Kings", które okazało się wielkim sukcesem, nie mieliśmy dobrych relacji z Roadrunner Records. Na to, że udało się nam wtedy zaistnieć składały się szczęście, właściwe brzmienie we właściwym czasie i na pewno wytwórnia nie może uznać, że wykonała dobrą robotę, promując naszą muzykę. Podobnie było przy "Play Games". Do tego zawsze mieliśmy fatalnych managerów. Uwielbialiśmy grać, uwielbialiśmy tworzyć, ale kwestie biznesowe nigdy nie były dla nas łatwe. Za każdym razem to była jedna wielka klęska i ciągnęły się za nią różne nieprzyjemne konsekwencje.
Tuż przed wydaniem "Amped" w 1999 roku zrezygnowaliśmy ze współpracy z naszym ówczesnym managerem, nowego znaleźliśmy w Niemczech i za jego namową wycofaliśmy się z umowy wydawniczej z Roadrunnerem. Miał nam znaleźć coś lepszego, ale nigdy tego nie zrobił i od tego czasu stawiamy na niezależność, działamy w duchu DIY. To był bardzo trudny czas, od szczęścia i dobrej zabawy szybko przeszliśmy w rozczarowanie, mieliśmy dosyć branży muzycznej i byliśmy gotowi skończyć z zespołem. Jakimś sposobem udało się nam jednak na nowo odnaleźć radość w muzyce i odtąd tylko o to nam chodzi. Kiedy skurczyliśmy się do niemal niewidocznego rozmiaru, wszelkie oczekiwania zniknęły. Zniknęła presja. Myślę, że nasi fani - choć była to wtedy dość mała grupa - dostrzegli wyjątkową chemię, jaka nas łączyła. Nie chcieliśmy niczego nagrywać, nie chcieliśmy niczego sprzedawać, zależało nam tylko na graniu, spotkaniu z publicznością, dobrze spędzonym czasie. W pewnym sensie było to wyjątkowe, bo wszystkie zespoły wokół miały ten sam komunikat: Kupcie nasz nowy album, kupcie nasze nowe koszulki, zobaczcie nasz nowy teledysk. My nie mieliśmy niczego nowego, chcieliśmy tylko grać. Dzięki temu ludzie powoli zaczęli wracać do Dog Eat Dog, odkrywali nas na nowo.
To rzeczywiście czuć podczas koncertów, miałem okazję zobaczyć was sześć lat temu w Gdańsku.
Polska od dawna jest nam bliska. Wszystko zaczęło się od teledysku do "Who's the King?" z 1995 roku, gdzie ubrałem hokejową koszulkę z polskim godłem, a później latami wiele osób myślało, że pochodzę z Polski [śmiech]. Dopóki będziemy w stanie koncertować, zawsze będziemy wracać do Polski. Nie ważne, czy to będzie duży koncert, czy koncert w maleńkim klubie - jesteśmy rodziną na zawsze.
Dzięki i mam nadzieję, że będzie jeszcze ku temu wiele okazji.
Zanim skończymy, mam jeszcze pytanie do ciebie - jakim cudem najpierw trafiłeś na "Amped", a dopiero później na "All Boro Kings" i "Play Games", które były przecież znacznie bardziej popularne?
Pewnie wiąże się to z tym, że "Amped" wyszło w momencie, kiedy z okazjonalnego słuchacza zacząłem przemieniać się w świadomego, bardziej zaangażowanego, szukającego nowej muzyki. Kiedy wychodziło "Play Games", moimi ulubionymi kasetami były debiuty Spice Girls i Backstreet Boys. Premiera "Amped" idealnie pokryła się z moją przemianą jako słuchacza.
"Amped" jest dla nas wyjątkowym albumem - przechodziliśmy przez trudny okres, kiedy powstawał, a trwało to ze dwa lata. Kiedy już wyszedł, przez te wszystkie zawirowania z wydawcami nie mogliśmy go nawet promować, nie mogliśmy grać tego materiału na żywo i ciężko to znosiliśmy. Nadal jestem dumny z tego materiału, uważam, że daliśmy z siebie wszystko i żałuję, że więcej osób nie mogło go usłyszeć, ale może w przyszłości uda się wznowić wydanie "Amped" i dotrzeć z nim do szerszego grona odbiorców.
Dog Eat Dog wystąpi w Polsce na dwóch koncertach - 30 listopada w warszawskiej Progresji i 1 grudnia we wrocławskiej Akademii.