Jarosław Kowal: Wróciliście do Brooks Was Here po kilku latach przerwy, w nowym składzie, mimo że każdy z was ma też inne zespoły, a w dodatku z nowym brzmieniem, więc od razu nasuwa się pytanie, dlaczego nie założyć innego zespołu? Dlaczego nazwa Brooks Was Here była dla was na tyle istotna, żeby do niej wracać?
Majkel: W mojej opinii Brooks od samego początku był projektem muzycznym, a nie stricte zespołem. Na każdej płycie mamy inny skład, na każdej płycie jest inne brzmienie, to raczej zapis chwil, w których znajdujemy się muzycznie czy życiowo. Nowa muzyka jest dosyć odmienna od "III", co wynika z tego, że my sami jesteśmy w innym miejscu, słuchamy innej muzyki i robimy inne rzeczy. To przychodzi bardzo naturalnie.
Dłuższa przerwa wynikała natomiast z tego, że po "III" Mikołaj [Kołaczek] postanowił odejść z zespołu i skoncentrować się na innych tematach, bardziej pozamuzycznych. Z Matim i Figlem próbowaliśmy ciągnąć temat z różnymi perkusistami, między innymi z Teo Olterem; później myśleliśmy o robieniu czegoś we trzech, bez perkusisty; a potem złapałem kontuzję łokcia, która sprawiła, że przez dwa lata w ogóle nie mogłem grać na gitarze i gdzieś to się rozmyło. Prób reaktywacji podejmowaliśmy sporo, Figiel ma na dysku chyba z dziesięć numerów, które powstały po drodze, ale nigdy nie doczekały się finalnych wersji.
Do tego, że wróciliśmy akurat teraz w dużej mierze przyczynił się lockdown i to, że mogłem w końcu wrócić do grania. Przy pierwszym lockdownie sięgnąłem po gitarę, przygotowałem kilka szkiców, napisałem do chłopaków i od słowa do słowa zaczęliśmy znowu grać. Zaprosiliśmy do zespołu Pawła, zagraliśmy z sześć prób, przed nagraniami jeszcze ze trzy, później powstał materiał i jesteśmy.
Mateusz Romanowski: Zmiany składu brały się bardziej ze specyfiki chwili, niż z tego, że nie chcieliśmy składem być. Na etapie "High Violence" byłem z Majkelem siłą napędową Brooksa, zagraliśmy wiele koncertów, na których byliśmy jedynymi członkami regularnego składu zespołu. Teraz na pewno traktuję Brooksa jako zespół i trzeba pamiętać, że Figiel doszedł zaraz po wydaniu "III", więc przez te sześć lat zmienił się tylko perkusista. Paweł wydawał się oczywistym wyborem - Majkel grał z nim w Native Lungs, ja w Hanako, więc postawiliśmy na spontaniczność i emocje. Wiem, że jesteśmy teraz w stanie robić bardzo różne rzeczy. Nagraliśmy akurat bardzo bezpośredni materiał i w sumie dosyć prosty od strony muzycznej - choć od strony wokalu momentami był wymagający - ale to nie znaczy, że podobne utwory będziemy nagrywać w kolejnych latach.
Maciej Figiel: Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy przy pracy nad nowym materiałem, mieliśmy w głowach szkice piosenek, które podesłał nam Majkel. Zagraliśmy jedno czy dwa podejścia i siadło tak szybko, jakbyśmy nigdy nie przestali razem grać.
M: Zgadzam się, a mówiąc, że Brooks jest projektem, nie chciałem go deprecjonować jako zespołu. Miałeś na myśli raczej to, że gdybyśmy następną płytę chcieli nagrać na przykład z saksofonem albo z raperem, albo z lirą korbową, to możemy tak zrobić, bo traktujemy to jak otwarty projekt. O to chodzi w graniu, żeby się rozwijać i wchodzić na coraz wyższy poziom. To nie jest zamknięte koło pięciu rollingstonesów, którzy przez osiemdziesiąt lat napierdalają to samo.
Chciałem was dopytać, jak dawno temu powstały nowe utwory, ale Majkel już zdradził, że macie kilka nagranych pomysłów, do których postanowiliście nie wracać, więc muszę to być dosyć świeże kawałki?
M: Ten materiał powstał mniej więcej między kwietniem a majem 2020, na początku lockdownu. Stwierdziłem, że z moją ręką nie będzie już ani lepiej, ani gorzej, więc chociaż trochę sobie pogram. Później nagrałem to u Piotrka Siwickiego z Last Penance, a potem robiliśmy jeden numer na jedną próbę, ale z odrobiną miejsca na pracę w studiu. Zależało mi na tym, żebyśmy nie szlifowali tych numerów do przesady.
MR: Dla mnie istotny był efekt świeżości. Poprzednia płyta była mocno skomplikowana rytmicznie, musieliśmy spędzić dużo czasu w sali prób, żeby później dobrze wykonywać te kawałki na żywo. Teraz fajne było to, że nie zdążyliśmy się znudzić tymi numerami. Mentalnie czuję się tak, jakbym miał je dobrze ograne i dopiero zaraz wchodziłbym z nimi do studia. Często zespoły bardzo długo przygotowują się do nagrań i kiedy już wchodzą do studia, mają tych numerów dosyć. Ja póki co nie czuję znudzenia.
Mam wrażenie, że działacie podobnie do wielu grup jazzowych, które rzadko grają w niezmiennym ustawieniu przez wiele lat, a swoista pielgrzymka od składu do składu to wręcz cel wielu muzyków. Wy też macie poczucie, że z każdego z zespołów czerpiecie coś nowego i granie w kilku składach pozwala uniknąć popadnięcia w schemat czy jednak jest w tym rutyna?
Paweł Kowalewicz: Z tego składu tylko z Maćkiem nie miałem okazji wcześniej grać, ale już po pierwszej próbie wiedzieliśmy, że sekcja siedzi bardzo fajnie. Dla mnie przy podejmowaniu decyzji o grze w jakimś zespole najważniejsze jest to, żeby za każdym razem zajmować się trochę inną muzyką. Większość z tych składów znajduje się w obrębie hardcore'u, ale są od siebie różne. Hanako jest dość skomplikowane, więc kiedy dołączyłem do Brooksa, ucieszyłem się, że zaczęliśmy od rozmów o uproszczeniu brzmienia, poniekąd powrotu do korzeni. To miały być fajne, nieprzekombinowane piosenki, które można zaśpiewać.
Doświadczenie z różnych zespołów jest ważne, ale wydaje mi się, że jeszcze ważniejsze jest po prostu spędzanie ze sobą czasu. W naszym środowisku tak już jest, że przebywamy ze sobą, robimy razem różne rzeczy, a granie muzyki to jedna z nich. W pewnym sensie nie traktuję Brooks Was Here jako kolejnego zespołu, a raczej jak kolejny sposób na spędzanie wolnego wieczoru [śmiech].
MR: Zabawne, że wspomniałeś składy jazzowe, bo przez jakiś czas funkcjonowałem na warszawskiej scenie improwizowanej, co było dla mnie niesamowicie odświeżającym doświadczeniem. Trudno dać jednoznaczną odpowiedź na twoje pytanie - zdarza się rutyna w ramach grania z ludźmi, z którymi nie gra się często i można też odkryć na nowo pokłady kreatywności u osób, które są blisko przez cały czas. To nie jest nieustanne wymyślanie siebie na nowo, bardziej traktowanie środowiska wokół jako miejsca, które przy odpowiednim spojrzeniu może dać coś nowego bez konieczności utraty własnej tożsamości. Niedawno wróciłem do płyt mojego innego zespołu, The Spouds, bo musiałem przypomnieć sobie te numery na okazję pożegnalnego koncertu i słyszałem tam dużo rzeczy, z których korzystałem później. Dostrzegam pewien trzon mojego sposobu grania i śpiewania, ale wiem, że byłoby dla męczące ciągłe granie tego samego i granie ciągle w jednym składzie.
Pytałeś o pewnego rodzaju migrację pomysłów czy patentów i energii pomiędzy składami, wydaje mi się, że to działa w ten sposób, pomaga rozszerzyć paletę środków wyrazu. Miałem epizod w zespole, który grał bardzo połamaną muzykę - Merkabah, ale w ich prapoczątkach, jeszcze zanim nagrali pierwszą EP-kę i wiem, że moja chęć połamania czegoś raz na jakiś czas bierze się właśnie stamtąd. Z kolei bardzo połamane partie Majkela na poprzedniej płycie były odpowiedzią na styl gry Mikołaja, który grał wyjątkowo i nadal uważam go za jednego z najlepszych perkusistów w Polsce, ale nie był optymalny przy graniu klasycznego screamo czy post-hardcore'u.
M: Dla mnie w graniu chodzi o to, żeby mieszać ze sobą różnych ludzi. Mati dobrze to określił - moje granie na gitarze było odpowiedzią na styl gry Mikołaja i podobnie jest teraz. Grałem z Pawłem już wcześniej i obecność mocnego groove'u w nowych kawałkach czy obecność sekcji na pierwszym miejscu to właśnie zasługa tych doświadczeń. Można być upartym człowiekiem i grać przez całe życie punk 77, ale według mnie muzyka to rezultat synergii nas wszystkich. Efekt zawsze jest najlepszy wtedy, gdy każdy uwzględnia sposób gry pozostałych członków zespołu, ale to faktycznie jest podejście bardziej jazzowe niż na przykład metalowe. Ciężko wyobrazić sobie zespół metalowy, gdzie ktoś odpowiada swoimi partiami na styl gry drugiej osoby, bo tam zazwyczaj wszyscy grają tak samo [śmiech].
MF: Fajne jest też to, że kiedy znudzi się nam granie jednej rzeczy, możemy wrócić do innego zespołu i grać coś innego. Gram też z zespołem Wild Books, z którym zrobiliśmy niedawno trochę psychodeliczny materiał z dość długimi kompozycjami, przez większość numerów gram bardzo podobne rzeczy i lubię odskocznię w postacie Brooksa, gdzie gramy bardziej piosenkowe rzeczy.
Stałym elementem waszej twórczości są teksty, w których komentujecie rzeczywistość, a ta dzisiejsza pewnie dostarcza wam więcej tematów niż ta sprzed sześciu lat.
MR: Myślałem o tym, ale nie ma łatwej odpowiedzi na to pytanie. Wszystko zależy od tego, na czym się skupiasz w danej chwili. Na "III" mamy numer "Lampedusa", który dotyczył tak zwanego kryzysu uchodźczego z 2015 roku, a teraz do pewnego stopnia podobne rzeczy dzieją się na polskiej granicy z Białorusią. Zmienia się tylko odległość i wynikające z niej zaangażowanie ludzi, dystans zmienia perspektywę. Bardzo przeżywałem tamte wydarzenia i zbrodniczą politykę Frontexu wobec uchodźców, teraz też sytuacja jest dla mnie ciężka, ale gdybym zrobił dwa kroki wstecz i spojrzał na to z perspektywy globalnej, z perspektywy osób cały czas zaangażowanych w kwestie uchodźcze - na przykład fundacji Chlebem i Solą, Ocalenia czy The Hope Project Polska - szybko zauważyłbym, że nawet jeśli w mediach panuje cisza, to nie znaczy, że tych problemów już nie ma. One istnieją cały czas, tylko nie zawsze się o nich mówi.
Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy dzisiejsza rzeczywistość daje mi mniej lub więcej powodów do frustracji. Widzę wiele negatywnych tendencji, ale z drugiej strony mam wrażenie, że szczególnie wśród młodszych osób wektor zainteresowań ideowych przechylił się dosyć mocno na lewo w stosunku do rzeczywistości sprzed paru lat, co na pewno jest efektem działalności licznych grup zajmujących się tematyką LGBTQ, grup anarchistycznych, grup skoncentrowanych wokół praw kobiet albo polityki klimatycznej. To są pozytywne zmiany, których lata temu nie dało się zauważyć. Często kiedy jest się w środku czegoś, trudno dostrzec małe pozytywy i to, jak niegdyś absurdalne pomysły garstki zapaleńców przedostają się do głównego nurtu. Niedawno rozmawiałem z kolegą o scenie hardcore'owej, która obecnie ma poniekąd problem tożsamościowy wynikający z tego, że część poruszanych w jej obrębie tematów pokroju niejedzenia mięsa, tolerancji albo zdrowego trybu życia nie jest już zagadnieniami wyłącznie hardcore'owymi, przeszły do głównego nurtu i od dawna są fajne dla osób spoza hardcore'u.
Wydaliście już dwa podwójne single i co dalej? Będzie nowy album?
M: Przyjęliśmy politykę wypuszczania singli, a następne, co mamy przygotowane to różnego rodzaju featuringi do tych utworów. Myślę, że w przyszłym roku, może w okolicach wiosny, będziemy mieć już nowe numery. Według mnie rynek muzyczny zmienił się na tyle, że pełne albumy tracą zasadność. Zespoły powinny być aktywne cały czas, powinny wypuszczać coś nowego w odstępie dwóch-trzech miesięcy. Uważam, że to jest najciekawszy rodzaj kontaktu z odbiorcą i sam właśnie taki kontakt preferuję. Albumy też to zresztą pokazują, bo najczęściej są to zbiory singli, na przykład Turnstile fajnie to robi.
MF: Przykład Turnstile akurat dobrze pokazuje, że może nie zawsze warto wydawać cały album, bo najlepsze kawałki mieli na singlach. Kiedy zbili to w całość i dodali pozostałe utwory, to nie było już tak bardzo interesujące.
MR: Ja czuję zasadność wydawania pełnych albumów, ale nie ulega wątpliwości to, że wypuszczanie singli jest teraz najbardziej efektywne. To trochę dyskusja o tym, co najlepiej działa, a trochę o tym, co kto lubi.
M: Ja na to patrzę tylko z perspektywy skuteczności, bo dzisiaj czas płynie szybciej niż dziesięć-piętnaście lat temu. Sam po sobie widzę, że to działa, bo słuchałem singli Turnstile, ale całego albumu nie przesłuchałem i nie widzę w tym niczego złego.
MR: To teraz pojawia się pytanie, czy sprawdziłbyś album, gdyby nie wyszły wcześniej single?
M: Pewnie bym sprawdził, ale na pewno przyciągnęliby mniejszą uwagę, nie byłoby takiego zainteresowania, jakie udało im się osiągnąć.
MF: Można też zapytać, czy przesłuchałbyś album Turnstile, gdyby nie było na nim singli, które wypuścili wcześniej?
M: Pewnie tak, ale chodzi mi o to, że pewien rodzaj podawania informacji odbiorcy i konsumowania jej jest dla mnie przystępniejszy. Nie mam czasu, żeby położyć się wieczorem i słuchać albumu Turnstile od początku do końca.
Wniosek z tego taki, że nie wiadomo, czy będzie nowy album Brooks Was Here.
M: [śmiech] To jest najfajniejsze w tym zespole - nigdy niczego nie wiadomo, możemy zrobić coś z tymi featuringami albo połączyć je z wcześniejszymi utworami, albo możemy nagrać remiksy elektroniczne. Marzy mi się, żeby wyciąć elementy składowe naszych utworów i podesłać jakiemuś producentowi do poskładania. Gdybym miał coś takiego dostać, to bym się zajarał. Utwory w normalnej wersji, featuringi i jeszcze do tego remiksy - taki album ma sens.
Brooks Was Here ma w planach trzy koncerty wraz z Love Glove i Pavement Pizza: 29 października w stołecznym Pogłosie, 30 października w klubie Baza w Krakowie i 31 października we wrocławskiej Akademii.
fot. Szumy Sceny/F.Holka