Jarosław Kowal: Na "CK Anderson" można się doszukać trapu, industrialnego rocka czy popu, ale duży rozstrzał gatunkowy spina klamra nastrojowa - to raczej ponure utwory. Tak postrzegacie naszą rzeczywistość?
Bartek Caboń: Rzeczywiście wdarł się w naszą muzykę wątek - można powiedzieć - romantyczny. Chłoniemy to, co nas otacza, lubimy komentować po swojemu rzeczywistość i na pewno pandemiczny klimat odcisnął na albumie piętno. Znaczna część płyty powstawała właśnie w tym czasie, więc nie sposób było odżegnać się od przynajmniej odrobiny przygnębienia, ale w tym naszym cukrowym stylu charakterystyczne jest również to, że zawsze przemycamy przynajmniej odrobinę naszego specyficznego humoru.
A gdyby w waszym zasięgu było panaceum na wszelkie bolączki współczesnego świata, to skorzystalibyście z niego czy obawialibyście, że życie w utopii odbierze wam inspiracje, może nawet motywacje, do kontynuowania działalności artystycznej, bo po prostu nie byłoby o czym pisać?
Amadeusz Krebs: Może wtedy nie byłoby też komu słuchać muzyki, bo wszyscy byliby spełnieni i szczęśliwi. Szczerze mówiąc, chętnie bym takie panaceum zażył.
BC: Ja mam w drugą stronę - poniekąd lubię swój smutek. Lubię się nim otulić, zaakceptowałem go już dawno temu i czerpię z niego wiele inspiracji do pisania piosenek. Podpisuję się pod tym, że szczęśliwy artysta to nudny artysta.
Dopytuję o to dlatego, bo każdy chce być szczęśliwy, ale jeśli spojrzeć na historię muzyki czy sztuki w ogóle, to szczęście bardzo rzadko było inspiracją popychającą do tworzenia wielkich dzieł, więc może jakaś dawka melancholii, smutku czy niepokoju jest dla artysty niezbędna?
BC: Oczywiście, że tak - ta frustracja bardzo często okazuje się motorem napędowym. To może być frustracja wynikająca ze smutku, może wynikać z gniewu, rozpaczy czy tęsknoty... Tak powstają najpiękniejsze piosenki świata, które zastają z nami na lata. Tak już ten świat jest skonstruowany, że negatywne emocje są znacznie bardziej intensywne, ale z drugiej strony piosenki mają wartość terapeutyczną, potrafią przemienić te uczucia w coś pozytywnego, co później jest śpiewane i na nowo interpretowane przez innych ludzi.
AK: Krótko mówiąc, mamy jako artyści przesrane.
BC: Trzeba po prostu umiejętnie się dołować [śmiech].
Na bazie tej umiejętności stworzyliście wiele utworów, na przykład "Polska" niby jest tanecznym kawałkiem, ale mam wrażenie, że byłby to taniec niewywołany radością, taniec nie dla jakiegoś powodu, a bardziej na przekór czemuś. Taniec ze łzami w oczach.
AK: Jest taki numer "Dancing With Tears In My Eyes" i trochę mi się z tym klimatem kojarzy, albo z Joy Division. Jest tanecznie, ale wszyscy tańczą ze szlugiem w ustach i z głową zawieszoną w dół.
Jednym z bardziej subtelnych składników waszej muzyki wydają mi się naleciałości numetalowe. Nie macie może elektrycznych gitar i tego specyficznego groove'u, ale odnoszę wrażenie, że na przykład utwór "Chłopcy są na mieście" ma konstrukcję klasycznego hiciora z tamtych czasów - łagodny wstęp, agresywnie rapowana zwrotka, breakdown i chwytliwy refren. Ta muzyka faktycznie w was siedzi?
BC: Trafiliśmy na znawcę [śmiech].
AK: Dorastaliśmy na tej muzyce. Korn, Limp Bizkit, Slipknot - kiedyś to było dla mnie całe życie. Słuchałem ich przez cały okres szkolny, znałem na pamięć składy każdego z tych zespołów, tytuły płyt, ciekawostki, wiedziałem o nich wszystko i Bartek miał podobnie. W "Chłopcy są na mieście" rzeczywiście szukaliśmy takiego kornowego patentu, trafiłeś w dychę.
BC: Wydawało mi się, że ta inspiracja jest w "Chłopcy są na mieście" bardzo skrzętnie ukryta, ale udało ci się znaleźć - bardzo fajnie.
Nu metal wchodzi obecnie w ostatnią fazę rozwoju gatunku muzycznego - najpierw była popularność, później było wyśmiewanie, teraz coraz częściej nawiązuje się do niego, ale bez dosłownych cytatów. Jak na przykład Code Orange w bardziej hardcore'owym wydaniu albo Poppy w bardziej popowym. To pokrywa się z waszą percepcją tej muzyki? Fascynacja, odrzucenie i w końcu sentyment?
AK: Ja nigdy nie odrzuciłem nu metalu. Nawet kiedy wszyscy śmiali się z Limp Bizkit, nigdy do tego śmiechu nie dołączałem.
BC: Miałem dokładnie tak samo - nigdy nie zdradziłem kornowych inspiracji [śmiech]. Nawet wtedy, gdy mieli już bardzo poważne kłopoty, bo ich główny kompozytor odszedł z zespołu.
Fani często dzielili się na dwie frakcje - obóz Korn i obóz Limp Bizkit, można się z waszych odpowiedzi domyślić, do której każdy z was należał.
BC: My od początku wiedzieliśmy, że panuje pomiędzy tymi zespołami przyjaźń.
AK: No właśnie, przecież to Jonathan Davis wypromował Limp Bizkit, co zaczęło się zresztą w ten sposób, że Fred Durst najpierw robił mu tatuaże. Można powiedzieć, że to kumple z jednego podwórka. Jeżeli już, to Limp Bizkit nie lubiło się ze Slipknot - tam była największa kosa.
Słychać po waszej produkcji, że "CK Anderson" to album współczesny, ale za każdym razem kiedy po niego sięgam, mam wrażenie, że cofnąłem się do przełomu wieków, do płyt na przykład Agressivy 69 albo Hedone. Czy faktycznie przy tworzeniu tego albumu często zdarzało się wam patrzeć za siebie, do muzyki, która wpływała na was w wieku nastoletnim?
AK: Muszę przyznać, że znam nazwę Agressiva 69, ale nie znam ich twórczości. Myślę, że ta muzyka w naturalny sposób po prostu wypływała z nas i na pewno są w niej elementy tego, na czym wyrośliśmy. Nie mieliśmy podejścia typu "zrób kawałek, który będzie brzmiał jak coś tam", to wszystko brało się z naszych wnętrz.
BC: Zazwyczaj nie mamy żadnego planu na to, jak powinien brzmieć dany utwór. Ufamy naszym wspólnym inspiracjom i dajemy się im ponieść.
Nagrywaliście ten album razem w studiu czy nadal działacie głównie na odległość?
AK: Nasz tryb robienia muzyki wygląda tak, że zajmuję się wszystkimi podkładami w domu, a później dogrywamy w studiu wokale. To się sprawdza, tak powstała pierwsza płyta, tak powstała druga i zanosi się na to, że trzecia też w ten sposób powstanie.
BC: To dość dziwne, jeśli chodzi o pracę grupy muzycznej, że nie mamy prób, nie mamy rozmów i spotkań przed nagraniami, widzimy się dopiero w studiu. To się wiąże z zaufaniem i pomaga wiele rzeczy przyspieszyć.
Ale pewnie kiedy zbieracie się do trasy koncertowej, przynajmniej niektóre elementy setu musicie przećwiczyć albo nawet na nowo zaaranżować.
AK: Jasna sprawa, proces tworzenia i nagrywania zawsze jest czymś zupełnie innym niż przygotowywanie się do koncertów. Nasze aranże koncertowe są kompletnie inne, rozłożone na więcej organicznych instrumentów - ja gram na bębnach, Bartek gra na basie, gra z nami gitarzysta. To zupełnie inna para kaloszy i jest to przemyślana decyzja - nie chcemy, żeby koncerty brzmiały tak samo jak płyty. Według mnie takie podejście nie miałoby żadnego sensu. Zawsze mi się podobało, kiedy zespoły grały swój repertuar na żywo w trochę inny sposób, bardziej przystosowany do sceny, i my też staramy się to robić. Cukier na płycie i Cukier na żywo to dwie różne bajki.
BC: Ta koncertowa bajka zawsze okazuje się bardziej skuteczna, kiedy gramy trochę mocniej, co nas znacznie bardziej kręci. Takie wykonania naszych utworów wymagają też innego zaangażowania emocjonalnego, bo wiemy, że będziemy mieli przed sobą żywego odbiorcę.
Któraś z tych dwóch bajek jest waszą ulubioną?
BC: Właśnie chciałem dodać, że obydwie mają swój urok. Nauczyliśmy się dobrze pracować ze sobą i czerpiemy z tego frajdę. Nawet jeżeli zdarzy się nam o coś pokłócić, to i tak muzyka cały czas nas łączy. Praca nad dobrą piosenką jest w studiu celem nadrzędnym, przypomina ping ponga, którego rozgrywamy tylko we dwóch. To fascynujące i inspirujące. Tym bardziej, że Amek nigdy nie wie, co ze sobą przyniosę - dowiaduje się, o czym jest piosenka i jak lecą wokale dopiero na etapie nagrywania. Kiedy pracujemy z kolei nad koncertami, od razu mamy w głowach to, że będą przed nami ludzie, że trzeba będzie na czymś zagrać. To dwie kompletnie inne strony, ale obydwie bardzo lubimy.
AK: Na koncertach ważne są prawdziwe emocje - idą do ludzi, udzielają się im, a później wracają do nas przetworzone. Studio od tych emocji czy żywiołu niestety jest odcięte. Trudno porównywać te dwa wymiary naszej działalności i jednoznacznie stwierdzić, co jest fajniejsze.
Amek chwilę wcześniej wspomniał, że w podobny sposób powstanie trzeci album - faktycznie macie takie tempo, że ledwo wyszedł drugi album, a już pracujecie nad kolejnym?
BC: Jest jeszcze nawet EP-ka w planie [śmiech] - pięć utworów, które wyjdą jesienią. Nasz proces tworzenia pozwala działać szybko, możemy nieustannie komponować nowe rzeczy.
AK: Poza tym bardzo lubimy to robić. Nie jest to dla nas nieprzyjemną pracą, nie jesteśmy na to skazani - lubimy tworzyć. Nie wyobrażam sobie brania na przykład rocznej przerwy od komponowania, chyba bym zwariował. To dla nas mega frajda i dlatego jesteśmy tak szybcy, płodni, dlatego tak intensywnie działamy.
BC: Moja głowa jest tak skonstruowana, że jeśli nie angażuję mózgu do jakichś wymagających czynności, to myślami skręcam w bardzo dziwnych kierunkach, których wolę nie odwiedzać. Wolę więc angażować wszystkie siły w pisanie piosenek. Nawet kiedy jem obiad, myślę o tekście i wolę układać w myślach tekst niż dać się ponieść durnotom, jakie przychodzą mi do głowy, kiedy nie mam żadnego zajęcia.
Na "CK Anderson" umieściliście wiele popkulturowych odniesień - w tytule albumu nawiązujecie do "Matrixa", macie utwory nazwane po "12 małpach" Terry'ego Gilliama i "Dziadach" Mickiewicza, a apogeum to "Tomek Li", gdzie pojawiają się Indiana Jones, Batman, James Bond, Spice Girls i wielu innych. Sięgacie po takie zabiegi na zasadzie odwoływania się do symboli, które mają uniwersalny przekaz?
AK: Wydaje mi się, że cały urok tkwi w tym, że nie masz wszystkiego podanego na tacy, możesz odkrywać jakieś drobne niuanse, ukryte "jajka wielkanocne" - zawsze mnie to kręciło w muzyce.
BC: Jesteśmy dziećmi popkultury, bardzo lubimy taką zabawę. Z takim samym sentymentem, z jakim opowiadaliśmy chwilę wcześniej o Kornie możemy opowiedzieć też o Spice Girls. Wychowaliśmy się zresztą w takich czasach, kiedy na MTV w prime timie leciały obok siebie Korn, Spice Girls, Metallica i Backstreet Boys. Nikomu to nie przeszkadzało i dlatego mimo że byliśmy metalowcami, mamy też wiedzę na temat innych gatunków, potrafimy rozpoznać dobrą piosenkę. Swojego czasu byłem zakochany na przykład w Avril Lavigne.
AK: Zwłaszcza w jej rzewnych balladach [śmiech].
BC: I czasami katuję nimi Amka, namawiam go, żeby po raz tysiąc pięćdziesiąty drugi posłuchał jakiejś piosenki, bo przecież jest tam piękna wiolonczela [śmiech].
Wspominamy w tej rozmowie nu metal czy rock industrialny, czyli zjawiska może nie z głębokiej alternatywy, swojego czasu całkiem popularne, ale jednak na marginesie głównego nurtu, a tymczasem wy z tą waszą ponurą przebojowością bez problemu wpasowaliście się w występowanie przed Darią Zawiałow albo Natalią Przybysz. Czujecie, że ta muzyka ma komercyjny potencjał? Czujecie, że chcielibyście ten potencjał wykorzystać?
BC: Bez wątpienia jest to niesamowicie miłe, kiedy ktoś przychodzi na koncert z muzyką bardzo odmienną od naszej, a jednak dobrze odbiera to, co gramy. Sami byliśmy zaskoczeni, że nasze refreny tak łatwo wpadają ludziom w uszy - najpierw w ogóle nie znali naszych piosenek, później śpiewali już z nami.
AK: Wydaje mi się też, że granica pomiędzy alternatywą a komercją jest już dzisiaj niewyraźna. Do ludzi przemawia przede wszystkim prawda, jakikolwiek gatunek muzyczny by to nie był. Nie ważne, czy zagramy przed Darią Zawiałow, czy przed kimkolwiek innym - wystarczy, że publiczność poczuje w naszej muzyce szczerość. Właśnie dlatego dajemy radę zagrać przed artystami, którzy nie do końca przynależą do tego samego klimatu muzycznego.