Przy okazji zbliżającego się koncertu w Polsce (podczas letniej odsłony festiwalu Jazz Jantar) rozmawiamy o zmianie stylu życia wymuszonym przez pandemię; o tym, jak odnaleźć miejsce, które można nazwać domem, gdy żyje się w trasie; o science-fiction; wynalazkach i o korzeniach oraz owocach jazzu.
Jarosław Kowal: Zacząłeś występować w bardzo młodym wieku, swojego czasu grałeś nawet dwa-trzy koncerty dziennie i przez całe dorosłe życie tak wyglądała twoja codzienność. Teraz masz za sobą ponad rok, kiedy niemal w ogóle nie mogłeś wychodzić na scenę - jak to zmieniło twoje życie?
Logan Richardson: Starałem się zaakceptować to, co wiedziałem, że musi nadejść, czyli szereg odwołanych i przełożonych występów. Z jakiegoś powodu nie czułem się z tym źle, znalazłem w swoim umyśle odrobinę pozytywnej przestrzeni, a nawet wdzięczności za cały ten dodatkowy, wolny czas, którego przy normalnym trybie życia nigdy bym nie znalazł. Oczywiście od strony finansowej było to utrudnieniem, a nawet jeszcze bardziej brakowało mi kontaktu z publicznością, ludźmi, z różnymi miejscami, do których często podróżowałem. Zajęło mi trochę czasu oswajanie się z tym, ale tylko na samym początku pandemii i nigdy nie wiązał się z tym niepokój. Dostrzegłem dzięki temu, jak wiele chcę jeszcze zrobić i zająłem się tym, na co wcześniej nie miałem czasu, chociażby grą na syntezatorach czy produkcją. Wykorzystałem ten okres w dobry sposób. Nagrałem "Afrofuturism" i kończę prace nad trzema kolejnymi albumami, a poza tym nauczyłem się też relaksować - wcześniej nie miałem pojęcia jak się to robi.
Dostrzegam wolność, jaką daje podróżowanie po świecie, mieszkanie raz w Kansas City albo w Nowym Jorku, kiedy indziej we Francji albo we Włoszech, ale wiąże się to także z tym, że nie masz jednego miejsca, które mógłbyś nazwać domem i jest w tym coś przerażającego.
Przywykłem do przenoszenia się z miejsca na miejsce, ale kilka miast uważam za swoje bazy - teraz jest to przede wszystkim Neapol we Włoszech, no i Kansas City, bo stamtąd pochodzę. Zawsze myślę o kolejnych miastach, które chciałbym poznać, ale teraz na pewno bardziej niż kiedykolwiek wcześniej czuję potrzebę pozostania gdzieś na dłużej i zgłębienia natury tego miejsca, zrzucenia kotwicy. Znalezienie takiego domu, czegoś stałego jest ważne. Czasami kiedy zaczniesz się przemieszczać, po prostu trudno ten cykl przerwać. Dochodzisz tak daleko, że nie ma już powrotu, więc idziesz naprzód aż odkryjesz coś nowego albo dojdziesz do punktu wyjścia od drugiej strony.
Znamy się od prawie pięciu lat, od koncertu Christiana Scotta w 2016 roku na festiwalu Jazz Jantar i od tego czasu niemal co rok wracasz do Gdańska z innymi projektami. Odbierasz to inaczej, kiedy grasz gdzieś po raz czwarty czy piąty i inaczej, kiedy grasz gdzieś po raz pierwszy?
Ciekawe pytanie... Jeżeli chodzi o Gdańsk i Jazz Jantar, to od tego pierwszego koncertu z Christianem czuję, jakbym przyjeżdżał do was na wakacje. To jeden z tych dni na trasie, na które czekam najbardziej. Za każdym razem kiedy wychodzę na waszą scenę, mam wrażenie, że jest w tym coś świeżego, a z drugiej strony czuję rodzinną atmosferę. To bardzo specyficzna i wyjątkowa dynamika. Każdy taki powrót wiąże się też z tym, że lepiej znam akustykę danego miejsca, wiem, co mnie czeka na backstage'u, jaka publiczność przychodzi do tego klubu i dzięki temu z jednej strony jest swojsko, z drugiej wciąż jest w tym coś nowego.
Wiele zależy od samych zespołów - wychodzę z założenia, że nawet kiedy gram jakiś utwór po raz pięćsetny, muszę go wykonać tak, jakby to był pierwszy raz. Muszą za tym stać ciekawość, świeżość i otwartość. Nawet jeśli występuje się gdzieś po raz piąty, trzeba utrzymać tę pierwotną energię. Lipcowy koncert w Gdańsku będzie moim pierwszym pod własnym nazwiskiem po covidzie, więc cieszę się, że zanim przyjdzie pora na granie na całym świecie, zaczniemy w miejscu, które tak dobrze znam i obiecuję, że zagramy tak, jakbym był na Jazz Jantar po raz pierwszy.
Nie wiem, czy lubisz filmy z superbohaterami Marvela, ale kiedy zobaczyłem tytuł "Afrofuturism" i okładkę albumu, od razu pomyślałem o Wakandzie. To dość powierzchowne skojarzenie, ale podobieństwa są wyraźne - zarówno w twojej muzyce, jak i w tym fikcyjnym państwie ważne są śmiałe spoglądanie w przyszłość i utrzymywanie więzi z przeszłością.
Nie mogę powiedzieć, że taka myśl była główną inspiracją dla tego albumu, ale na pewno miała na mnie duży wpływ. Od zawsze uwielbiam anime i science-fiction, a przy tym projekcie po raz pierwszy w pełni zagłębiłem wszystkie moje zainteresowania, wyprodukowałem go w domu, nagrywałem utwory w taki sposób, w jaki pierwotnie powstały. Miałem przy tym wiele refleksji na temat tego, jak dzisiaj tworzona jest muzyka, na temat technologii, instrumentów, DAW-ów - odbieram to jako bardzo futurystyczne zjawisko. Druga storna medalu jest taka, że cały album tkwi w afroamerykańskiej codzienności, wiąże się z walką o tak podstawowe rzeczy, jak prawa obywatelskie czy prawo do edukacji, których ktoś może ci odmówić wyłącznie ze względu na kolor twojej skóry. Do tego możesz zostać skrzywdzony albo nawet zabity przez ludzi, którzy zostali powołani do tego, by cię chronić... Samo w sobie wygląda to jak materiał na serial albo film science-fiction. W dzisiejszej Ameryce kiedy jesteś Afroamerykaninem i wybierasz się w krótką, kilkuminutową podróż ze swojego domu do domu swojej mamy po to, żeby podrzucić jej mleko albo jajka, możesz nie przeżyć nawet wizyty w sklepie. To bardzo dziwne, dystopijne społeczeństwo. Z jednej strony pracowałem nad "Afrofuturism" z całym tym dobrem w swojej głowie, z drugiej istnieje iluzoryczna, ale namacalna rzeczywistość, która nie zmienia się od setek lat i też ma na mnie istotny wpływ.
Istotną rolę odgrywa także postać matki - w utworze "Awaken" można usłyszeć moją mamę, która nawet nie wiedziała, że ją nagrywam, a w innym znalazła się moja prababcia. Chciałem w ten sposób zajrzeć wewnątrz swoich genów, dotrzeć do tego, skąd wzięła się we mnie ta muzyka. Pracowałem nad nią od lipca 2019 roku i byłem już w dość zaawansowanym stadium, kiedy koronawirus z pełną mocą uderzył w Stany Zjednoczone, więc poświęciłem temu materiałowi dużo czasu i dało mi to poczucie wolności. Zresztą brak koncertów też mi w tym pomógł - od czysto finansowej strony pokazał, że nie jestem od nich zależny. Myślę, że cała społeczność muzyków i artystów powinna być dumna z tego, że udało się nam przetrwać te trudne momenty. Na pewno jednym było lżej, innym trudniej, ale dla każdego była to nowa sytuacja i nowe wyzwanie.
Pochodzę z zupełnie innego środowiska, ale myślę, że nawet przy tak dużych różnicach da się znaleźć jakieś elementy wspólne, a zwłaszcza wspólne zniecierpliwienie. Bardzo bym chciał, żeby mój kraj skończył z męczeństwem związanym z rozbiorami, II wojną światową i komunizmem, z nienawiścią wielu nawet młodych osób do wszystkich naszych sąsiadów, bo gdzieś kiedyś na polu bitwy zginął ich pradziadek, którego nigdy nawet nie poznali i mam wrażenie, że na "Afrofuturism" da się wyczuć właśnie nie tyle nadzieję czy marzenia, co oczekiwanie na nadejście kolejnej epoki. Odbieram ten album jako wyraz tęsknoty za przyszłością.
Ująłeś to w bardzo poetycki sposób, ale dokładnie tak to widzę. To kwestia nie tylko odejścia od przeszłości, ale nawet od teraźniejszości. Myślę, że będziemy zmierzać ku lepszemu. Ludzkość się rozwija, za chwilę będziemy mogli latać na wycieczki w kosmos, Elon Musk i Blue Origin już nad tym pracują i pewnie do końca tej dekady takie podróże będą czymś zwyczajnym. Hologramy będą w pełnym użyciu, wsparcie sztucznej inteligencji będzie powszechne, ale też - w kontekście koronawirusa - na pewno wszyscy będziemy dokładnie przeliczeni i skatalogowani. Nie twierdzę, że ktoś w tym celu stworzył wirusa i nie mam zamiaru zagłębiać się w podobne dywagacja, ale na pewno światowe rządy wykorzystają okazję, żeby zebrać jak najwięcej danych na temat ludzkiej populacji. Z mojej perspektywy najważniejsze jest to, żeby wieść spokojne życie, dbać o siebie, podejmować słuszne decyzje.
A gdyby zawęzić myślenie o przyszłości tylko do jazzu, też zachowałbyś optymizm? Granice pomiędzy gatunkami muzycznymi są dzisiaj bardzo płynne, ale jazz to jeden z ostatnich bastionów bronionych przez część muzyków, którzy nie chcą zmian. Nawet niektóre współczesne albumy freejazzowe tak naprawdę niewiele mają wspólnego z wolnością - jeżeli odjąć wyraźnie lepszą produkcję, brzmią niemal tak samo, jak muzyka z przełomu lat 50. i 60.
Muzyka pochodząca z tamtej epoki, to brzmienie, stylistyka czy gatunek odrodziła się wśród młodych twórców w latach 80. i 90., chociażby za sprawą Wyntona Marsalisa. W moim odczuciu największa różnica pomiędzy tymi artystami, a ich poprzednikami jest taka, że stopniowo ewoluowali w innych kierunkach. Z albumu na album można było usłyszeć zmiany i postępy, granice już wtedy zaczęły się zacierać - ktoś słuchał czegoś współczesnego, kojarzył to z czymś z lat 40. i w rezultacie brzmiał inaczej. Później nastąpił jednak powrót do późnych lat 60. i do lat 70., a dzisiaj wiele zespołów można określić jako fusion - są tak bardzo eklektyczne, że czasami trudno określić, czy słychać w ich muzyce folk, bluegrass, gospel, rock czy coś jeszcze innego.
Występuję na międzynarodowych festiwalach mniej więcej od 2006 roku i większość zespołów, które teraz zajmują miejsca headlinerów, wtedy nie mogła liczyć na więcej niż na koncert w środku nocy. Były całkiem rozpoznawalne, ale takiej muzyki po prostu nie grało się na głównej scenie. Obecnie znajdujemy się w przełomowym momencie - albo wszystko pójdzie na przód, albo znowu nastąpi odrodzenie muzyki z przyszłości. Trzeba jednak pamiętać, że zawsze jest druga strona i zawsze istnieją artyści nastawieni na postęp, tyle że nie zdobywają aż tak dużej popularności. Czekają nas ciekawe czasy i myślę, że wiele zależy od tego, kto będzie napędzać kulturę i definiować, czym jest jazz. To będzie oczywiście wspólnym wysiłkiem całej naszej społeczności, obejmie wiele krajów, instytucji, publikacji oraz artystów, którzy razem ukształtują przyszłość.
Sam uwielbiam tradycje tej muzyki i wydaje mi się, że słuchając "Afrofuturism", "Blues People" czy jakiegokolwiek innego mojego albumu, niektórzy to dostrzegą, a dla innych będzie nie do wychwycenia. Wszystko to, co robię - nawet tak dalekie od źródła jak "Afrofuturism" - jest skonstruowane na muzyce Charliego Parkera czy na bebopie. Tak ta muzyka brzmi, kiedy wychodzi ze mnie. Szanuję ją, ale nie chciałbym usłyszeć, że brzmię jak Charlie Parker. Dla wielu osób na pewno byłoby to komplementem, dla mnie ważne jest jednak kształtowanie własnego głosu. Odkrywam go dzięki ciągłemu studiowaniu swoich mistrzów, nawet dzisiaj rano odebrałem kilka bootlegów Charliego i wciąż poszukuję kolejnych. Jestem w tym zakresie totalnym nerdem. Zresztą słucham wszystkiego i nie myślę o muzyce w kategoriach gatunków, tylko tego, czy coś w niej czuję, czy nie. To samo staram się zresztą osiągnąć w swojej twórczości i nie ma dla mnie znaczenia, jak ktoś będzie ją określał, byleby pozostawiała po sobie jakieś wrażenie.
Dzisiaj samo określenie "jazz" wydaje się dość przebrzmiałe. Nawet twórcy bebopu poniekąd odcinali się od niego i dlatego wymyślili dla siebie odrębną nazwę. Dla mnie trafniejszym określeniem jest po prostu muzyka zakorzeniona w afroamerykańskiej tradycji, bo niezależnie czy weźmiesz rock, death metal, czy pop, wszystko zaczęło się od field hollers [wokalnej muzyki amerykańskich niewolników], które później przemieniło się gospelowe hymny, a te zmieniły się w blues, a później w R&B czy rock'n'roll, a później były jeszcze odmiany regionalne, chociażby country. Muddy Waters i Garth Brooks wywodzą się z tej samej tradycji, ale dzieli ich oczywista różnica kulturowa. Stąd mogą się brać z kolei różnice w brzmieniu, ale źródło pozostaje identyczne. Nie można tej muzyki zawłaszczać i należy pilnować, by nikt inny tego nie zrobił. Pochodzi od ludzi, którzy nierzadko oddawali za nią życia, przeważnie niczego dobrego na jej temat nawet nie usłyszeli i na pewno nie byli dzięki niej tak bogaci, jak wiele wytwórni wykorzystujących ich własność intelektualną.
Ta pierwotna muzyka nadal z nami jest, przekształca się i daje możliwości próbowania nowych rzeczy. Jeżeli uznam, że fajnie byłoby połączyć coś klasycznego na przykład z basowym beatem przypominającym muzykę z "Terminatora", nie będę się na nic oglądał - zrobię to. Chcę, żeby muzyka rozciągała się i sięgała jak najdalej. Nie wiem, czy jest jakiś punkt docelowy, ale wiem, że z takim podejściem dokonamy wielu ciekawych odkryć. Jestem w stu procentach przekonany, że jeśli cały czas będzie się szło naprzód, trzeba natrafić na coś nowego i intrygującego.
Nie tylko artyści coraz częściej myślą w podobny sposób, ale również coraz więcej słuchaczy i słuchaczek. Dzisiaj rzadko słucha się gatunkami, a jazzowe koncerty wychodzą poza filharmonie, krzesełka i garnitury.
Od lat postrzegałem to jako największy powód tworzenia podziałów w muzyce. Nawet dziesięć czy dwanaście lat temu kiedy graliśmy w miejscach, gdzie nie było typowo jazzowej publiki, widziałem, że przyciągamy uwagę ludzi, którzy przyszli tam na coś zupełnie innego. Zbierali się wokół nas, siadali na ziemi i nawet jeżeli graliśmy trochę ugrzecznioną, prostszą czy nawet rockową wersję naszej muzyki, nadal była improwizowana. W połowie takiego setu można było zagrać najbardziej jazzową z możliwych ballad i wszyscy to wchłaniali bez cienia zaskoczenia. Trafiało do nich, bo dali się poprowadzić. Nie musieli niczego wcześniej wiedzieć, nie zostali w żaden sposób wykluczeni. Problemem jest to, że kontekst tej muzyki często zostaje zaburzony albo całkowicie usunięty. Bez niego jazz przestaje żyć, ludzie siedzą na krzesłach, słuchając czegoś, do czego powinni tańczyć i nie potrafią wykrzesać z siebie nawet tyle sił, by przynajmniej zaklaskać na koniec. W przypadku tych kilku wyjątkowych festiwali - jak chociażby Jazz Jantar - kontekst zawsze jest we właściwym miejscu. Ludzie zawsze są szaleni, wiedza, po co przychodzą, są pełni energii i ekscytacji. Po występie zawsze ktoś podchodzi, chce porozmawiać, dowiedzieć się więcej, a dla mnie jest to muzyka wspólnoty i właśnie o takie relacje w niej chodzi.
Często problemem są sami muzycy - nie raz zupełnie im nie zależy na publiczności, nie obchodzi ich miejsce, w którym występują, nie obchodzą ich organizatorzy i to, przez co muszą przejść, żeby do tego wydarzenia mogło dojść. Wiadomo, że każdy chce grać, ale często stoją za tym samolubne pobudki, odhaczenie kolejnej daty. Tacy ludzie traktują organizatorów tak, jak sami nie chcieliby być traktowani. Dla mnie ważne jest dostrzeganie każdej osoby, która została zaangażowana w każdy z moich koncertów.
Kiedy po raz pierwszy przesłuchałem "Afrofuturism", miałem wrażenie, że jest na nim mniej jazzu niż na twoich wcześniejszych albumach, ale z każdym kolejnym odtworzeniem dochodziłem do wniosku, że jazzu jest tutaj tak naprawdę znacznie więcej niż na większości wydawnictw, jakie w tym stuleciu słyszałem, o ile za jazz uznać postawę, otwartość i wolność, a niekoniecznie określoną stylistykę. Może to sytuacja podobna do sytuacji z demokracją - nie działa dobrze nie dlatego, bo jest jej za dużo, a dlatego, że jest jej zbyt mało.
Myślę, że tak jest. Wystarczy prześledzić działalność Milesa Davisa od 1957 roku aż do 1987, a da się dostrzec ogromne zmiany nastające niemalże rok za rokiem. Nigdy nie nawiązywał do niczego, co robił wcześniej - w zakresie stylu, wykorzystania instrumentów, brzmienia. Sięgał nie tylko po to, co akurat stawało się popularne, ale również po zupełnie nowe rzeczy, nie ograniczał się, wybiegał naprzód.
Nigdy nie tańczyłem swingu w piątkowe czy sobotnie wieczory, nie tańczyłem jitterbuga i nawet nie dorastałem w czasach, kiedy grano taką muzykę w radiu. Urodziłem się w 1980 roku i uwielbiam wszystko, co powstawało wcześniej, czego słuchałem jako dziecko i co jest grane dzisiaj. Nie staram się łączyć elementów gatunkami, tylko pomysłami na poszczególne fragmenty utworów i tak naprawdę nie wiem, jak powinienem określać swoją muzykę. Nie będę jedną z tych osób, które po kilku płytach wymyślają nazwę nowego gatunku, ale może za jakiś czas dojdę do tego. Póki co uważam, że brak dookreślenia daje mi dużo wolności. Kiedy czemuś nadasz nazwę, musisz później dostosowywać się do stojącej za tym definicji.
Nie mam problemu z nazywaniem mojej muzyki jazzem, ale wiem, że równie wiele osób zainteresowanych hip-hopem albo rockiem potrafi ją wyczuć. Najważniejsze jest to, by przekaz pozostawał czytelny, czysty, nieokiełznany i nieskrępowany. Myślę, że dla dziedzictwa jazzu ma to znacznie większe znaczenie niż nagrywanie albumów ze standardami. Oczywiście studiowałem je wszystkie, potrafię zagrać i są dla mnie ważne, ale chcę próbować nowych rzeczy. Gdyby to tylko ode mnie zależało, pracowałbym teraz nad albumem z Thomem Yorkiem, a następny nagrywałbym z Björk albo Beyoncé, bo kocham muzykę ich wszystkich i karmię się nią. Wiele osób nie dostrzeże tego ani na "Afrofuturism", ani na "Blues People", bo nie chodzi o odgrywanie czyichś pomysłów, tylko o uchwycenie uczuć, jakie towarzyszyły przeżywaniu czyjejś muzyki. Mam sprawny słuch, mógłbym przygotować transkrypcje tych wszystkich utworów na mój instrument, ale świadomie wybieram rezygnowanie z tego. Lubię nie wiedzieć, jak dokładnie powstały. Lubię dać się ponieść wyobraźni.
Logan Richardson wystąpi 24 lipca w klubie Żak w Gdańsku w ramach letniej odsłony festiwalu Jazz Jantar. Więcej informacji TUTAJ.
fot. King Richmond (1); Paweł Wyszomirski / www.testigo.pl (pozostałe)