Jarosław Kowal: W informacji prasowej na twój temat można przeczytać, że wywodzisz się z młodego trapowego środowiska, które jest dość hermetyczne i zdominowane przez chłopaków. Czy mogłabyś je w takim razie rozhermetyzować i opowiedzieć, kto w tym środowisku działa, gdzie działacie i dlaczego jest wśród was tak mało dziewczyn?
Thumbie: Informacja jest prawdziwa, ale nie do końca aktualna. Kiedy zaczęłam nagrywać i pracować nad pierwszym albumem - "Cry For Love" - cały czas chodziłam na koncerty znajomych i artystów, których wtedy słuchałam. Krążyłam na backstage'ach i dzięki temu poznałam całe to środowisko, które popychało mnie do tworzenia własnej muzyki. Określenie hermetyczne może brzmieć trochę nieprzyjemnie, ale faktycznie wydawało mi się wtedy, że to dość wąskie grono osób. To byli tacy artyści, jak producenci z SOHO Palace, LTE Boys Global, Ksiaze, urządzali nawet nie tyle koncerty, co mini-festiwale, często grali wspólnie. Moja pierwsza muzyka zahaczała o podobne, emo-trapowe klimaty. Wszyscy wtedy słuchaliśmy Lil Peepa czy Lil Tracy'ego, więc po prostu nagrywałam pod wpływem tego, co znajdowało się wokół mnie.
Co się w twoim otoczeniu zmieniło, że zaczęłaś nagrywać inną muzykę?
Inspiracje nadal mam podobne, niektórych artystów - jak Yung Lean, Nothing,Nowhere, Spooky Black/Corbin - czy ulubionych zespołów słucham od wielu lat, ale zaczęłam też słuchać trochę innych rzeczy i mieszać je z inspiracjami między innymi z mitologią, snami, filmem czy anime. Wcześniej ważna była głównie wena i moje uczucia, teraz dołożyłam do nich cały ten świat, który stworzyłam we własnej głowie.
Wspomniałaś o anime, czego jako wieloletni wielbiciel japońskiej animacji nie mogą tak po prostu przemilczeć. Co ze świata anime wpływa na twoją twórczość?
Zdecydowanie najbardziej lubię filmy Ghibli, ale ostatnio jednym z moich ulubionych anime jest "Violet Evergarden" - płaczę na widok samej czołówki. Nie ma tam wprawdzie aż tak dużo elementów fantastyki, ale są emocje. Nie mogłabym jednak powiedzieć, że anime jest większą inspiracją niż stare filmy albo czytanie poezji czy słuchanie innych artystów. Wszystko to przeplata się ze sobą.
Twój pierwszy materiał - "Cry For Love" - można znaleźć na Soundcloudzie, ale nie ma go ani na Spotify, ani na YouTubie. To dlatego, że chociaż nie wyszedł dużo wcześniej od albumu "Kelpie", ma wyraźnie inne, bardziej lo-fi emorockowe brzmienie?
Wynika to z tego, że kiedy stawiałam pierwsze kroki w muzyce, podchodziłam do niej mniej profesjonalnie - nagrywałam na beatach, które gdzieś usłyszałam czy znalazłam i spodobały mi się, a klipy nagrywałam telefonem w domu. Przy nowym albumie podeszłam do tego zupełnie inaczej, zaczęłam współpracować z producentami, których mam wśród znajomych i sama też uczę się produkcji. Byłam znacznie bardziej zaangażowana w ten element powstawania "Kelpie". Tak na dobrą sprawę, pierwszy album traktowałam jako test - chciałam sprawdzić, czy w ogóle potrafię tworzyć muzykę.
Ale lubisz ten album czy masz poczucie, że jest wybrakowany?
Bardzo go lubię, mam do niego duży sentyment. To właśnie ten album miałam okazję zagrać na jednym z festiwali przed pandemią, co było dla mnie niesamowitym przeżyciem. Ludzie, którzy tam przyszli znali moje piosenki, przyszli ich posłuchać pod sceną i to mnie umocniło w przekonaniu, że ten materiał się broni, mimo jego mankamentów. To taki typowo soundcloudowy projekt [śmiech].
Da się w twojej obecnej muzyce usłyszeć naleciałości z hyperpopu, który na pewno nie jest jeszcze zjawiskiem mainstreamowym, ale w Stanach czy w Wielkiej Brytanii nieustannie rośnie w siłę. Myślisz, że to tylko kwestia czasu, zanim również w Polsce zyska większą popularność?
Myślę, że tak, mam taką nadzieję. Spotykam się zarówno z bardzo pozytywnymi, jak i bardzo negatywnymi reakcjami na hyperpop, ale tak naprawdę jest to nurt bardzo trudny do dookreślenia. Co jest hyperpopem, a co nie? Czy powstają już jakieś jego pochodne? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Poczułam hyperpop w swojej muzyce, ale nie planowałam tworzyć pod ten nurt. To wyszło samo z siebie i ze słuchania takich artystek, jak Oklou czy Caroline Polachek, które nie są nawet hyperpopowe. Wydaje mi się, że w moim przypadku skojarzenie z tą muzyką dotyczy przede wszystkim modyfikacji wokalu, które są dosyć intensywne, a których nie było aż tak dużo na "Cry For Love".
A usłyszałaś już kiedyś, że masz za dużo auto-tune'a na wokalu?
[śmiech] Chyba nie, ale wiem, że niektórym osobom coś takiego absolutnie się nie podoba, a obecność auto-tune'a na wokalu uznają za świadectwo całkowitego braku warsztatu wokalnego i talentu. Dla mnie jest to kwestia gatunkowa, a nie próba zatuszowania czegokolwiek. Lubię pracować z modyfikacjami wokalu i uważam, że pasują do muzyki, którą obecnie robię. Lubię ją odrealniać. To dotyczy zarówno głosu, jak i muzyki czy tekstów.
Głos często bywa traktowany jak świętość, a wszelkie ingerencje w jego brzmienie odbierane są jako oszustwo. Podobnie było ponad pięćdziesiąt lat temu, kiedy Bob Dylan zaczął grać na gitarze elektrycznej, ale czy według ciebie na tej samej zasadzie za kilka-kilkanaście lat nikogo nie będzie już oburzało zniekształcanie głosu i stanie się to zjawiskiem powszechnym?
Wydaje mi się, że już jest zjawiskiem powszechnym, ale większość słuchaczy nie ma nawet świadomości, że słuchają kogoś, kogo wokal został zmodyfikowany [śmiech].
Tak się nieszczęśliwie złożyło, że zadebiutowałaś na scenie 14 lutego 2020 roku, chwilę przed pierwszym lockdownem, który uniemożliwił kolejne występy, ale nie zdecydowałaś się na koncerty online czy w ogóle na wzmożoną działalność w internecie, a wręcz przeciwnie - zrobiłaś sobie rok przerwy.
To była przerwa tylko od działalności w social mediach, bo nad albumem cały czas pracowałam. Z początku myślałam o koncertach online, ale czułam, że wolałabym grać na żywo. Później z kolei tak wciągnęłam się w nową muzykę, że nawet nie zauważyłam, kiedy minął rok [śmiech]. Mam nadzieję, że niedługo się to zmieni. Za koncertami tęsknię głównie jako słuchacz, ale chciałabym też pograć. Mam plan na formułę koncertów przystosowaną do nowych utworów i mam nadzieję, że uda mi się go wcielić w życie.
W tym czasie zmienił się również twój wizerunek - stworzyłaś elficką postać, a w tekstach zaczęłaś nawiązywać do fantasy. Co cię skłoniło, żeby pójść w tym kierunku?
Sama zastanawiałam się nad tą całą metamorfozą i nad tym, jak do niej doszło, ale tak naprawdę nie stawiałam przed sobą żadnych wytycznych. To nie było tak, że nagle postanowiłam być bagiennym elfem i już na zawsze chcę nim pozostać. Każdy album traktuję bardzo indywidualnie i cały czas staram się eksperymentować. Ostatnia przemiana pojawiła się w trakcie pisania albumu. Nowe teksty dotyczą emocji i różnych przeżyć, ale są na tyle abstrakcyjnie napisane, że w naturalny sposób poszłam w kierunku fantastyki. Nigdy nie było takiego momentu, kiedy świadomie zdecydowałabym, że odtąd kończę z jednym wizerunkiem i tworzę nowy. To była naturalna ewolucja, a ja nadal kocham punk rock.
Przyswajając tę fantastyczną otoczkę, szukasz ucieczki od rzeczywistości czy raczej chcesz pokazywać rzeczywistość pod grubą warstwą metafor?
Chyba i jedno, i drugie. Wydaje mi się, że nasz świat jest dostatecznie przerażający, aby uciekać od niego w sztukę, co zawsze wiąże się z odnajdywaniem lub tworzeniem innej rzeczywistości. Stosowanie metafor też jest dla mnie ważne. Kiedy piszę o swoich przeżyciach, czasami nie chcę czegoś mówić wprost, nie chcę siebie aż tak bardzo obnażać, więc sięgam po trochę inne słowa, inne obrazy, przedstawiam sytuacje trochę inaczej. Próbuję to wszystko upiększyć, bo odrealnione zawsze jest ciekawsze od dosłownego.
Znowu odwołując się do notki prasowej, w kwestii tekstów można w niej przeczytać, że zajmujesz się emocjami człowieka w obliczu pierwotnej energii i wyobrażeniami dotyczącymi otaczającego wszechświata. Emocje i natura są dla ciebie na pierwszym miejscu?
Tak, dlatego przy nowym albumie inspirowałam się nie tylko mitologią, ale też wierzeniami pogańskimi, duchami i demonami. Wracam do nich, bo to tematy bliskie naturze i czerpię z niej pełnymi garściami, szczególnie kocham wodę. Natura potrafi być zarazem piękna i okropna, dobra i zła. Z tą pierwotną energią jest podobnie jak z weną - jak się nad czymś pracuje, to wiele rzeczy przychodzi samoistnie. U mnie objawiło się to między innymi tym, że nowy album jest dwujęzyczny. Nie broniłam się przed takim rozwiązaniem, uznałam, że skoro tak wszyło, to niech tak zostanie - widocznie potrzebuję właśnie tych słów, żeby najlepiej opowiedzieć historie z nowych utworów. Teraz skupiam się na pogłębianiu umiejętności produkcyjnych, co pozwoli mi jeszcze lepiej ukazać świat, który mam w głowie.
Poza muzyką, zajmujesz się również marką odzieżową Devil's Neighborhood - praca nad projektami ubrań i praca nad muzyką mają te same źródła inspiracji?
Zawsze idą obok siebie. Zanim zaczęliśmy jakiekolwiek działania związane z Devil's Neighborhood, słuchałam głównie zespołów punkrockowych i pop-punkowych, co było bardzo widoczne w projektach naszych ubrań i całej oprawie. Oglądałam też dużo zdjęć z Londynu z lat 70. Teraz projekty są inne, ale cały czas mimowolnie to, czego słuchamy i co robimy sami jest w nich odzwierciedlane. Zaczęliśmy do tego poboczną działalność - DVSNBH, gdzie nieśmiało zaczynamy pracować jako label muzyczny. Pokazujemy naszą muzykę, materiały wideo, oprawy wizualne albumów. Dla mnie przygotowywanie projektów ubrań i tworzenie muzyki mają te same źródło.
Która z tych pasji zabiera ci więcej czasu?
W tej chwili zdecydowanie ubrania, co jest rezultatem między innymi pandemii, ale mam nadzieję, że niedługo się to zmieni. Pracuję obecnie nad nową muzyką, nad klipami i myślę, że niedługo będą wychodzić kolejne rzeczy. Chciałabym w najbliższym czasie zagrać jakiś koncert, a jeżeli nie uda się na scenie, to będę próbowała online. Poza tym mamy ciekawe plany na współprace z Devil's Neighborhood, które niedługo powinny zacząć się ukazywać.