Czwarta płyta zespołu niepokoi, rozstraja i mimo swojej nieprzystępności, jest na tyle frapująca, że warto się w nią wgryźć. Jest też okazją do rozmowy z Evilem, motorem napędowym projektu, o różnych sprawach - od obecności w biznesie muzycznym aż po k-pop.
Łukasz Brzozowski: Często zmieniasz zdanie?
Evil: Tak. Lubię się przekonywać, że nie miałem racji. Daje mi to poczucie, że nadal się rozwijam, nadal się uczę.
Nie chcę zabrzmieć chamsko, ale czy z wiekiem chęć rozwoju artysty z reguły nie maleje?
Tego się też obawiałem i nie mówię tylko o aspekcie artystycznym. Na szczęście czuję się równie obecnie ciekaw świata i zdobywania nowych doświadczeń, co w wieku nastoletnim. Może nawet bardziej, bo teraz nie boję się tej ciekawości zaspokajać. Drugą różnicą jest chyba to, że ciekawość nie jest już tak szalona, jak u nastolatka, a bardziej skonkretyzowana.
Kiedy bałeś się zaspokajać tę ciekawość? Co było tego powodem?
Oglądam ostatnio sporo fragmentów podcastów Joe Rogana czy wypowiedzi Jordana Petersona i mocno mi te fragmenciki ryją pod kopułą. Właśnie jeden z gości Rogana powiedział, że człowiek ma dwa życia - to drugie zaczyna się jak się zorientujesz, że masz je tylko jedno. Znajduję się dokładnie na tym etapie. Stąd mam więcej odwagi być ze sobą szczerym i to manifestuje się między innymi jako ciekawość. A co było powodem, mojego hamowania? Akurat dziś przyszła mi do głowy odpowiedź na to pytanie - biegając rano, myślałem jak to jest z klasyfikacją czy rankingami w muzyce i dlaczego tak mi ten koncept nie pasuje. Jak to jest, że sztuka uważana przez znawców i krytyków za gówno nadal może dla wielu być ważna?
W wielkim skrócie - doszedłem do wniosku, że w oficjalnych rankingach ludzie wspierają tych artystów, których wspiera ich otoczenie. Wynika to z chęci przynależenia do większej grupy i obawy przed byciem wyśmianym, ale w rzeczywistości rezonuje z nimi zupełnie coś innego. Nie każdy jest tego nawet świadomy, bo nie każdy ma potrzebę szczerego definiowania własnego gustu. Stąd biorą się listy "guilty pleasures". Na nich znajduje się sztuka, która szczerze robi komuś dobrze, tylko z jakiegoś powodu ludzie wstydzą się do tego przyznać. Dlatego dużo ciekawsze byłyby rankingi budowanie właśnie na listach guilty pleasures. Ja od bardzo dawna takiej listy nie mam. Nie czuję się "guilty" ani z powodu tego, że coś mi się podoba, ani też z tego powodu, że coś mi się nie podoba, a powinno. Nie szukam akceptacji jakiegokolwiek środowiska czy grupy, wręcz przeciwnie - z pełną premedytacją staram się egoistycznie wsłuchiwać w siebie i szukać tego, co podoba się mi samemu.
Poruszyłeś ciekawy wątek - w polskim środowisku metalowym i niezalowym dosyć łatwo promuje się kolegów, gorzej gdy mówimy o artystach znikąd. Irytuje cię to? Narrenwind jest bytem bardzo produktywnym, do tego kreatywnym, a jednak te elementy nijak nie przekładają się na waszą popularność.
Promocja, popularność, rankingi, plebiscyty, lajki, odsłony, odsłuchy - jako artysta uczę się być totalnie nieczuły na te hasła. Ciężka sprawa, bo cały świat wokół wmawia mi, że właśnie na tym powinienem się skupiać. Jak dotrzeć do największej liczby słuchaczy na Spotify? Jak najlepiej zbudować strategię mojego zespołu? Jak zdobyć upragniony kontrakt z wymarzoną wytwórnią? Jestem akurat po tej stronie barykady, gdzie jest mi to zupełnie niepotrzebne, a wręcz mocno mnie ogranicza i zbyt często stanowi powód frustracji. Nie utrzymuję się z mojej twórczości artystycznej i jest to w tym setupie cholernie istotne, dlatego cały czas muszę pamiętać o tym, że moje oczekiwania wobec własnej twórczości i jej odbiorcy bardzo różnią się od oczekiwań tych artystów czy rzemieślników, którzy dodatkowo - albo czasem przede wszystkim - muszą myśleć o spieniężaniu swoich produktów. Produktywność, kreatywność, rozwój, eksperyment - to są moje drogowskazy.
Rozumiem irytację wynikającą z tego, że scenowy nepotyzm uniemożliwia ci zabrnięcie z Narrenwind dalej, ale frustracji nie do końca. Sam mówisz, że zespół nie jest twoim źródłem utrzymania, więc skąd te emocje? Chciałbyś żyć z muzyki a konszachty i koleżeńskie układy ci to uniemożliwiają czy może powód tego gniewu jest inny?
Chyba odpowiedziałem niezbyt precyzyjnie... Nie czuję, że ktokolwiek hamuje brnięcie Narrenwind w jakimkolwiek kierunku. Nie jestem zirytowany scenowym nepotyzmem, bo i scena nie jest mi do niczego potrzebna. Nie szukam jej akceptacji. Nie szukam czyjejkolwiek akceptacji poza własną. Narrenwind to dla mnie platforma rozwoju, a nie narzędzie do budowania kariery. Frustracja wynika z tego, że zbyt łatwo wpadam w pułapki "przemysłu", które są na mnie zastawiane na każdym kroku. Pułapką jest na przykład szef Spotify wymagający od artystów produkowania kilku albumów rocznie, za które dostaną później kilkanaście dolarów rocznie. Pułapką jest wskoczenie w gonitwę za lajkami i odsłuchami. Łapię się na tym, że frustrują mnie małe liczby wyświetleń. Ale czy to jest właśnie to, co chciałem osiągnąć, układając melodie do moich kawałków? Projektuję własną duszę po to, żeby "zarobić" tysiące wyświetleń? No nie. Zupełnie nie. Nie muszę i nie chcę w tym uczestniczyć. W scenie, w marketingu, w lajkach. Uczę się być na to nieczułym.
Jak ci ta nauka wychodzi? Widzisz postępy?
O tak, zdecydowanie. I widzę, że jest to dla mnie właściwy wybór. Udało mi się stłumić bardzo dużo tego rodzaju przeszkadzajek mocno ociosując moją fejsbukową banieczkę. Obecnie próbuję sprecyzować, co jest wobec tego dla mnie kulminacją procesu twórczego, bo jeżeli nie akceptacja sceny, wysokie pozycje w rankingach, trasa koncertowa i uwielbienie fanów, to co? Jeszcze nie wiem. Może dla mnie ten proces zaczyna się w innym momencie i w innym kończy... Jeszcze nie wiem. Szukam odpowiedzi.
Narrenwind: Przeraża mnie istnienie osób, dla których życie ludzkie nie ma żadnej wartości (wywiad)
Na samym początku zapytałem, czy lubisz zmieniać zdanie, ponieważ utrzymywałeś, że planujesz trochę odetchnąć od Narrenwind. A ty nie dość, że nie odetchnąłeś, to nagrałeś materiał, który znowu przedefiniował ten zespół.
Dziś znów mam ten sam zamiar, co nie oznacza, że planuję odetchnąć od tworzenia. Klimor to tytan pracy i świetnie mi się z nim działa. Jest mega kreatywny i głodny nowych wyzwań. Przez to praca nad Narrenwind jest bardzo dynamiczna i owocna, a co za tym idzie - kusząca, bo szybko widać progres i rezultaty.
Nie czujesz, że w ramach Narrenwind robisz za dużo? Że ten strumień kreatywności się w końcu wyczerpie?
Nie, zupełnie się tego nie boję, bo ten rzeczony "strumień" jest naturalną częścią mnie i w naturalny sposób reaguję na jego intensywność. Jeżeli dziś pozwala mi cieszyć się przelewaniem emocji w dźwięki - super! Jeżeli jutro jego moc się wyczerpie - też ok. Może znajdę inny sposób realizacji. Może zacznę pisać? Malować? Gotować? I'm ok with that [śmiech]. A poza tym, nad tymi dziewięcioma utworami pracowaliśmy tym razem ponad dziewięć miesięcy, więc jak na Narrenwind. to tempo dość ślimacze.
Na nowej płycie jest bardzo dużo elektroniki, mocno narkotycznej, rozstrajającej. Musiałeś się dobrze przygotować, by nie brzmiało to jak industrialno-blackmetalowe potworki z przełomu wieków?
Bardzo nie lubiłem industrialnego grania i nadal za nim nie przepadam. Ale dzięki mojej starszej córce słucham ostatnio sporo EDM-u czy k-popu. Ideałami, do których dążę jako projektant dźwięków są może Ulver i Röyksopp. Uwielbiam też pejzaże Vangelisa. Bardzo lubię podejście do tworzenia Cristobala Tapia de Veer czy Ludwiga Göranssona. Czy nawet brata Billie Eilish - Finneasa. To tak trochę przydługo i w sumie nie do końca na temat, jeżeli chodzi o moje obecne inspiracje, aczkolwiek przygotowania polegały na tym, że kupiłem kilka zabawek, które okazały się na tyle grywalne, że nie mogę się od nich uwolnić. W efekcie nagraliśmy z Klimorem nową płytę Sweet Noise, na której głos z ciemności wyparł głos ulicy [śmiech].
Jak ty, człowiek otwarty na muzykę, ale poszukujący jednak w innych okolicach, zareagowałeś, gdy pierwszy raz usłyszałeś k-pop i EDM?
Jak w każdym gatunku, są rzeczy świetne i mega słabe. Jestem bardzo otwarty na jakąkolwiek twórczość, która sprawia, że zaczynam tupać nóżką i szukam jej praktycznie w stu procentach poza metalem, który nadal uważam za gatunek na wskroś nudny i wyczerpany. Jedynymi pozycjami z tej półki, na które ostatnio zwróciłem uwagę to ostatnie albumy The Ruins of Beverast czy Medico Peste. Ale i tak dużo częściej odpalam Duę Lipę czy Miley Cyrus.
Co jest takiego ciekawego w nowych płytach Medico Peste czy The Ruins of Beverast? Też mi się podobają, ale przecież korzystają ze sprawdzonej konwencji i rozwiązań starych jak świat.
Racja. Nie zastanawiałem się nad tym, co konkretnie jest w tych albumach dla mnie wyjątkowe. Wydaje mi się, że oba są szczere. Bez pozy, bez próby zaspokajania kogokolwiek z zewnątrz, czyli sceny/trendu/kolegów. Obydwa pochodzą od doświadczonych artystów, którzy są bardziej świadomi tego, co chcą przekazać i wiedzą, jak tego dokonać na swój sposób. Konwencje i rozwiązania stare jak świat, ale wykorzystane w sferze inspiracji, a nie naśladownictwa.
Miewasz momenty, gdy boisz się, że wpadasz w naśladownictwo?
Oczywiście, że wpadam. To dla mnie naturalna część podróży ku własnym formom ekspresji. Nie jest moim celem zrewolucjonizowanie świata muzyki, ale chciałbym wypracować kiedyś własne brzmienie. Momentami mam może zalążki czegoś, co można by nazwać moim stylem, ale nadal naśladuję i chyba zawsze będę to robił. W kontekście Ruins i Medico może powinienem napisać "kopiowanie". Jest cała masa zespołów, które chcą brzmieć jak inne zespoły. Na dłuższym dystansie to błąd. Lepiej starać się uczyć definiować siebie.
Planujesz w końcu wskrzesić świetny Yarn of the Wicked.
Chciałbym, ale to musi być organiczne. Nie wiem, w jakich regionach stylistycznych wyląduję teraz. Zamierzam niedługo znów usiąść z gitarą i syntezatorem przy kolejnej sesji poszukiwań. Czy zapędzi mnie to w rejony retro prog rocka? Może... Nie będę tego w każdym razie prowokował.